Zastanawiamy się nad rolą towarzyszek Doktor(a) i ich pożegnaniami. Jakie są najlepsze zakończenia wątków tych postaci?
Lierre: Pamiętacie zakończenie wątku Clary (w zasadzie powtórzone później w 10 serii)? Reakcje na niego były różnorodne – obok siebie pojawiały się “wreszcie Moffat zdołał kogoś zabić” i “znowu Moffat nie zabił”… Porozmawiajmy o tym, jak to jest ze śmiercią towarzyszy w świecie Doctor Who.
Czy śmierć jest dla towarzyszki odpowiednim zakończeniem? Dla Doktora rozstania są zawsze trudne, kończą bliską relację cementowaną wspólnym przeżywaniem przygód i mierzeniem się z niebezpieczeństwem, budowaną ponad różnicami gatunku, statusu, wiedzy, wieku. Między bohaterami nawiązuje się silna więź, zawsze jednak wisi nad nią cień nieuniknionego rozstania. Zanim jednak przejdziemy do końca, zastanówmy się nad początkami. Rose, zwykła dziewczyna z blokowiska, Martha, pewna siebie studentka medycyny, Donna, pełna kompleksów wieczna stażystka, Amy, zagubiona w Anglii Szkotka, Rory, na początku trochę na doczepkę, ale później pełnoprawny towarzysz – głos rozsądku, najmocniej chyba ze wszystkich towarzyszy zakorzeniony w rzeczywistości, Bill zaczynająca jako pracownica studenckiej stołówki, Yaz na stażu w policji i Ryan-magazynier. No i Clara, na której się skupimy w tej dyskusji – na początku niemożliwa dziewczyna, później opiekunka i nauczycielka, która desperacko próbuje połączyć życie na Ziemi z podróżami po wszechświecie, a wreszcie całkowicie od tego życia oderwana, zapatrzona w daleki horyzont, igrająca z niebezpieczeństwem. Czy da się znaleźć jakieś cechy wspólne osób, które Doktor zaprasza na pokład TARDIS?
Nowacja: Zawsze wydawało mi się, że to oczywiste: jedyne, co łączy towarzyszy, to fakt, że powiedzieli Doktor(owi) “tak”. Choć w sumie z tym też różnie bywało, bo w końcu choćby mój ukochany Rory nie wybrałby wcale takiego życia, jakie wybrała dla nich obojga Amy (a i w klasycznych seriach takie osoby można by znaleźć), ale różnica między “nie” choćby Danny’ego Pinka a “nie” Rory’ego Williamsa jest taka, że Rory pragnął spokojniejszego życia, ale nie odrzucił Doktora i możliwości, które on oferował, podczas gdy Danny nie tylko nie był zainteresowany podróżowaniem w TARDIS, ale i nie rozumiał, dlaczego Clara ich pragnie, co w moim odczuciu nie jest dojrzałością, tylko strasznym ograniczeniem umysłowym (okej, Danny był uroczy, ale “nie mam czasu na czas i przestrzeń, wolę uczyć dzieci matematyki”, serio?).
Lierre: To na pewno – przede wszystkim otwarty umysł i dorównująca doktorowej ciekawość. Nawet ci najbardziej stateczni z towarzyszy, których znam, jak Ian, Barbara czy Tegan – którzy są zarazem tymi towarzyszami „na siłę”, którzy ciągle chcą wrócić do domu – te cechy w jakimś stopniu mają albo się ich uczą już na pokładzie TARDIS. Danny Pink, choć miałam dla niego trochę sympatii do pewnego momentu, jest ucieleśnieniem zwyczajności i przyziemności. Nie do końca rozumiem, co Clara w nim widziała…
Nowacja: Tak, bo nawet jeśli nie cierpicie Rose, nie możecie nie przyznać, że najpierw nie przyjęła propozycji podróżowania z Doktorem z miłości (a raczej troski o Mickeya), ale zmieniła zdanie z ciekawości świata (zgodziła się, kiedy usłyszała, że może też podróżować w czasie) i dla mnie to jedyne kryterium, które musi spełniać towarzysz. Bo bez względu na to, jak wiele w ostateczności zawdzięcza im Doktor, to myślę, że zabiera w podróże ludzi, żeby przypominali mu/jej, jak to jest prawdziwie zachwycić się tym, co się widzi (w końcu po tylu latach oglądania cudów wszechświata można stracić tę umiejętność). Łączy ich jedynie ta niestłamszona ciekawość, z którą mogę się utożsamić zawsze oraz oczywiście fascynacja samym ledwo co poznanym wariatem w budce – której też się nie dziwię.
Lierre: Jedenasty mówi o tym wprost: sam już nie widzi wspaniałości wszechświata, potrzebuje cudzych oczu, że tak lekko makabrycznie to ujmę, by przez nie patrzeć i ciągle odkrywać, ciągle na nowo się zachwycać. To widać było też w Ashildr – ona straciła cały entuzjazm, nic już jej nie obchodziło, w nic nie potrafiła się naprawdę zaangażować. Dopiero Doktor musiał nią potrząsnąć, przez moment pełnił w stosunku do niej funkcję towarzysza. Ludzie żyją krótko, przeżywają mocno, są szargani emocjami – to Doktor w nas podziwia i dlatego ludzi wybiera sobie na towarzyszy podróży.
Ginny: Właśnie, Doktor szuka kogoś, kto żyje nie tak długo jak on i naprawdę docenia wszechświat. Pytasz jednak, czy towarzysze mają wspólne cechy… Myślimy, że to niekonieczny warunek, że tak naprawdę jedynym, co ich łączy, zawsze będzie Doktor. Oczywiście każda inkarnacja szuka czegoś specjalnego w towarzyszach, jakiejś ciekawości świata, odwagi, oraz, myślimy, pewnej przeciwwagi dla siebie. Ale czy np. Martha była ciekawa wszechświata? Z pewnością nie na tyle, by spojrzeć ponad swoje zauroczenie Doktorem (jakkolwiek różnie każde z nas by tego zauroczenia nie oceniało). Myślimy zresztą, że to dlatego dane jej było odejść z TARDIS z własnej woli: ponieważ nie była na tyle ciekawa tego, co mógłby pokazać jej Doktor, by zdołało ją to pochłonąć na tyle, by jej nieodwzajemnione zauroczenie Doktorem nie było aż tak istotne.
Lierre: To prawda, choć nie powiedziałabym, że była tej ciekawości pozbawiona, wydaje mi się, że bardziej intrygowały ją osoby, które spotykała, a nie same podróże. Ale może dlatego też, że była mniej zgrana z Doktorem, była w stanie zdobyć się na trzeźwe spojrzenie, dystans i rezygnację (bo najważniejsi byli dla niej ludzie – widać to w jej lekarskim powołaniu i wyborze troski o rodzinę, ważniejszej dla niej niż jakieś randomowo spotykane osoby w kosmosie). Zawsze ją za to trochę podziwiałam, była bardzo samoświadoma.
Ginny: Owszem, ona jest skupiona na ludziach, ale mniej nawet na tych poznawanych z Doktorem, bardziej na swoich własnych bliskich. I jasne, Martha to nie Danny, który w ogóle nie interesuje się tym, co ma do pokazania Doktor, ale jednak w niej ta ciekawość jest mocno przytłumiona, przesłonięta, a szkoda, bo gdyby Davies umiał z tego romantycznego filtra zrezygnować, mógłby naprawdę skupić się na wykorzystaniu jej potencjału. Tymczasem ona i Doktor, jak piszesz, Lierre, jakoś się rozmijają.
Lierre: Jednak nie każdy nadaje się więc na towarzysza Doktora – widać to po bohaterach, którzy są wprowadzani jako właśnie tacy nietowarzysze, osoby, których, co widzów może dziwić, taki styl życia specjalnie nie ciągnie albo przynajmniej nie zachwyca. Na przykład Mickey, który z Marthą łączy się w jakiś dziwny sposób. Już abstrahując od pairingu-niespodzianki, on też był takim towarzyszem-nietowarzyszem mocniej zaangażowanym w swoje życie niż przygody z Doktorem.
Ginny: Mickey zaczyna jako kompletny tchórz i dopiero przez Doktora stopniowo nabiera odwagi. On też odchodzi bezpiecznie, ale to nic dziwnego, skoro w ogóle starał się trzymać na uboczu – a jego krótkie podróże z Doktorem zakończyły się dla niego lądowaniem w alternatywnym wszechświecie, w którym później na zawsze utknęła Rose. Ona od początku nudziła się w zwykłym życiu i właśnie tylko przez poczucie odpowiedzialności za swojego chłopaka nie od razu zgodziła się wejść na pokład TARDIS – choć widzimy, jak bardzo tego właśnie chciała i jak niewiele trzeba było, by jednak zmieniła zdanie.
Lierre: Widzę teraz, że jednak całkiem sporo mogło łączyć Mickeya z Marthą. Mickey też od nieskończoności wszechświata wolał bliskich, najpierw Rose, a potem, gdy dotarło do niego, że nic z tego nie będzie, własną babcię, za którą tęsknił, a którą – a przynajmniej równoległą – odnalazł w alternatywnym wszechświecie. Mickey i Martha prezentują taką ludzką przyziemność, ale nie rozumianą negatywnie. Ludzkie życie jest krótkie i wyłaniają się tu dwie możliwości – albo chcemy zobaczyć i doświadczyć jak najwięcej, albo jak najpełniej wykorzystać możliwości kontaktu z innymi ludźmi, którzy też szybko przemijają.
Ginny: Choć sam Doktor łączy w sobie obie te cechy, a i pewnie pośród towarzyszy znaleźliby się tacy (Donna? Jack?).
Nowacja: Podoba mi się taka interpretacja postaci Marthy, że bardziej interesowali ją poznani ludzie niż przeżywanie przygód (co nie wyklucza jednak tego, że była na nie otwarta, co widać już po przeniesieniu szpitala na Księżyc) – z tym, że tak jak mówi Lierre, Martha jest od początku bardzo świadoma swojej wartości i mam wrażenie, że właśnie podróże z Doktorem tę świadomość odrobinę podkopują. Zawsze podziwiałam to, że Martha potrafiła z TARDIS odejść, wybierając rodzinę i własne szczęście ponad ratowanie wszechświata. W ogóle dla Marthy wyraźnie najboleśniejsza była właśnie jakaś bezradność, świadomość, że nie można pomóc każdemu (choćby tęskniącemu za Rose Doktorowi), która ostatecznie zmienia ją w żołnierza. I myślę, że w tym właśnie miejscu rozmijają się z Doktorem, który potrzebuje towarzyszki beztroskiej i zachwycającej się wszystkim, co widzi, podczas gdy Martha ze swoją odpowiedzialnością i troską o wszystkich budzi w nim w pewien sposób wyrzuty sumienia.
Lierre: Tak, rzeczywiście, Martha wydaje się najdojrzalsza ze wszystkich towarzyszek w New Who. Jeszcze jedno ją odróżnia od innych towarzyszek: one często szukają w Doktorze albo czegoś nowego, nowych możliwości, nowego spojrzenia na same siebie, podczas gdy Martha raczej traci. Bo ona wyjściowo jest właśnie taka, pewna siebie i własnej wartości, a jej relacja z Doktorem ją łamie, ciągle jej to poczucie podkopuje. Jak dobrze, że od niego uciekła.
Ginny: Może nie tyle uciekła, co uwolniła się i odeszła na własnych warunkach – zdawszy sobie w końcu sprawę, że ich relacja jej nie służy.
Nowacja: Dość podobny staje się wątek Rory’ego. On przecież też był pielęgniarzem, wrażliwym na ludzką krzywdę i przywiązanym do rodziny, a jednak widzimy, jak z czasem dojrzewa najpierw do podróży z Doktorem, a później do decyzji o opuszczeniu go – dużo szybciej niż Amy (swoją drogą, mam wrażenie, że Rory został w serialu trochę pokrzywdzony, zwłaszcza nie mogąc się pożegnać z Doktorem). Ale Rory, choć dojrzewa, wciąż pozostaje sobą, gotowym do poświęceń, ale niesamowicie doceniającym wszelkie życie.
Ginny: Wiecznie umierający i wiecznie przywracany do życia Rory. Jakkolwiek widzimy w jego wątku pewien sens, pewną większą opowieść nawet, to i ona irytuje na pewnym poziomie zmoffacenia, jakby nasz genialny scenarzysta (którego nie jesteśmy antyfanami, żeby nie było) nie potrafił zdobyć się na chwilę autorefleksji i zrobić czegoś inaczej z tym uśmiercaniem i przywracaniem do życia. Jakby nie potrafił z tego zrezygnować. Zastanawiamy się, czy on w ogóle widzi, że to ciągle robi…
Tymczasem jednak, Nowacjo, miałaś rację, porównując wcześniej Rory’ego i Danny’ego. Jakkolwiek w naszym odczuciu Rory wcale nie odmawia podróżowania z Doktorem, to tak, zostaje wciągnięty na pokład TARDIS z powodu swojej dziewczyny i chwilę zajmuje mu zaaklimatyzowanie się. Sam z siebie nie zostałby towarzyszem… A może jednak zostałby, gdyby Doktor wpadł najpierw na niego w jego dorosłej wersji, przeżył z nim jakąś dziwaczną, fascynującą przygodę i to Rory (lub, by zachować symetrię, Doktor z powodu Rory’ego) wciągnąłby potem na pokład TARDIS Amy? Musiałaby to być inna opowieść niż ta, którą dostaliśmy, ale potrafimy sobie wyobrazić właśnie taki rozwój ich historii. To jednak swoją drogą intrygujące – może to umieranie i ożywanie Rory’ego było odzwierciedleniem jego niepełności jako towarzysza (w każdym razie wielu fanów widzi go właśnie takim pobocznym towarzyszem, a jakkolwiek sami nie zgadzamy się z tym do końca, to no właśnie – nie od razu możemy go nazwać towarzyszem pełnoprawnym).
Z Dannym mamy za to sytuację zupełnie odwrotną. Nam osobiście żal, że Clara nie zmusiła go do odbycia przynajmniej jednej podróży z Doktorem, że nie tupnęła nogą i nie powiedziała: „Jak zobaczysz na własne oczy, jak to wygląda, będziesz miał prawo nas krytykować!”. Ale też nie wierzymy, żeby po odbyciu podróży z Doktorem zmienił zdanie. Niemniej jego postać tylko irytuje zakazywaniem osobie, którą ponoć kocha, robienia tego, co ta osoba kocha robić najbardziej na świecie.
Lierre: Irytuje straszliwie! Typowe „nie wiem, ale się wypowiem” i „jestem na diecie, więc nie możesz zjeść pączka”. On miał być chyba takim powiewem normalności, kimś, kto miał pokazać Clarze, że pozadoktorowa, ziemska rzeczywistość może być fajna. Ale nie całkiem to wyszło, bo cały wątek Danny’ego ostatecznie oderwał Clarę od Ziemi. W Rorym więcej było troski o Amy, prawdziwej miłości, dużo cierpliwości i chęć zrozumienia. W Dannym jest jakieś takie ciągłe wznoszenie oczu ku niebu, podejrzliwość i despotyzm.
Ginny: Tak, ich związek jest jak ich pierwsza randka. Człowiek zastanawia się, jakim cudem coś tę dwójkę łączy. No a teraz Clara dostaje swoje półżycie w jeszcze innym duecie (o wiele lepszym swoją drogą) i TARDIS. Osobiście widzimy relację Clary i Ja jako relację dwóch partnerek, a nie mentorki i uczennicy, niezależnie, którą z nich w jakiej pozycji byśmy tu postawili.
Lierre: Zdecydowanie! Są bardzo różne, ale się dopełniają. Ja ma przewagę wieku i życiowego doświadczenia, a Clara jest podróżniczką w czasie z długim stażem, wie, z czym to się je i nie wyzbyła się jeszcze ludzkich odruchów i empatii. Dobry duet.
JJ: A nie oceniacie przypadkiem Danny’ego trochę zbyt surowo? Jasne, nie jest może najbardziej rozumiejącym i akceptującym chłopakiem, jakiego Clara mogła znaleźć, ale – zwłaszcza na początku – trochę się mu nie dziwię. Pamiętajcie, że on z jednej strony mówi, że nie jest żołnierzem i upiera się przy tym, ale – z drugiej strony – widział wojsko i widział wojnę. Mogę uwierzyć w to, że po podobnych przeżyciach wszystko, o czym się marzy, to ciepłe kapcie, kubek herbaty, spokojna praca i planowanie sobie życia bez większych emocji. Trochę nie dziwię się też Clarze, że nie chciała mu wyskoczyć z rewelacją podróży w czasie. A i Doktor nie jest przecież dla Danny’ego zbyt miły i zbyt rozumiejący (tak, wiem, Dwunasty nie jest miły dla nikogo, ale jednak Danny’ego traktuje wyjątkowo źle, chociażby nie przyjmując do wiadomości jego zawodu i cały czas wmawiając mu bycie żołnierzem, od czego Danny widocznie chce uciec). I jakkolwiek także nie podoba mi się zabraniająca postawa Danny’ego, to uważam, że w pewien sposób ma do niej prawo. Taki kolejny luźny i nie do końca dobrze rozwinięty wątek, który miał potencjał…
Ginny: Nie chcieć podróżować z nim i w ogóle nie przepadać za Doktorem miał prawo. Ale zabraniać czegokolwiek Clarze już nie. Mógł co najwyżej prosić ją, rozmawiać, próbować zrozumieć. Jednak on nie prosił, tylko jak despota uznał, że skoro sam wie lepiej, to Clara powinna porzucić swojego najlepszego przyjaciela. Oczywiście Clara nie jest tu bez winy (a Doktor także nie ułatwia). Gdyby nie okłamywała Danny’ego, gdyby potrafiła od początku do końca szczerze – i nie przez telefon – wytłumaczyć mu, dlaczego podróże w TARDIS są dla niej tak ważne, ich związek nie skończyłby się w taki sposób. Ale cóż, najwyraźniej Missy dobrze wybrała Doktorowi kogoś, kto nie będzie potrafił związać się z kimś na Ziemi i być w tym związku szczerym.
Lierre: Myślę, że JJ ma rację, zauważając, że niechęć Danny’ego do tego, za co my oddalibyśmy wiele, wynika z jego niechęci do przygód, bo te, które ma za sobą, mogą go nieszczególnie motywować do kolejnych i to zrozumiałe. Ciągle jednak zgrzyta jego próba skłonienia Clary do zerwania z tym, co daje jej tyle szczęścia. Może za słabo ją znał, może wątek został za słabo rozwinięty – mam wrażenie, że twórcy chcieli za jego pomocą coś nam pokazać, ale niezbyt dobrze im to wyszło.
Podsumowując tę część dyskusji: Doktor ma takich towarzyszy, na jakich zasługuje, trzymają go w pionie, zarażają entuzjazmem lub próbują trochę zapanować nad jego szaleństwem, zawsze rodzi się między nimi silne przywiązanie, przyjaźń, czasami nawet miłość. Wiemy jednak zawsze – my i Doktor, bo towarzysz niekoniecznie zdaje sobie z tego sprawę – że wszystko, co dobre, musi się skończyć, ludzie są przy Doktorze niczym jętki, a w niebezpiecznym wszechświecie łatwo się potknąć, zwłaszcza gdy ciągle igra się z ogniem. Zawsze nadchodzi czas pożegnania, bardziej lub mniej dramatycznego, gdy towarzysz musi zostać w tyle, a Doktor idzie dalej…
W odcinku Z piekła rodem (“Hell Bent”) mamy wielki plot twist – widzowie opłakujący śmierć Clary nagle odkryli, że sytuacja nie jest taka prosta, a pożegnanie nie było bynajmniej ostateczne. Nawet scenarzystka Zmierz się z krukiem (“Face the Raven”), Sarah Dollard, była takim obrotem spraw trochę zaskoczona. Kolejna nieudana próba zabicia bohatera przez Moffata czy jednak wielki triumf, jak sądzicie?
Ginny: Dla nas motyw nowych podróży Clary jakoś sprawia, że waga jej śmierci w ulicy-pułapce się może nie tyle rozpływa, tak jakby miało to miejsce, gdyby naprawdę ożyła, ale… oddala się. Siła, z jaką oddziałuje, zanika pod możliwością nowych przygód, pod wizją wracania na Gallifrey okrężną drogą. I nie jest to odczucie, które nam się podoba. Odwołując się do wcześniejszych towarzyszy i ich losów: większość z nas chciałaby, żeby Donna sobie przypomniała, ale osobiście, gdyby nagle nam z czymś takim wyskoczyli, bylibyśmy nie mniej rozczarowani niż rozwiązaniem wątku Clary.
Lierre: Davies chyba jednak głównie zamykał sobie furtki, czasem z przesadą, a Moffat w drugą stronę – jakby bał się cokolwiek domknąć.
Ginny: RTD chyba jednak wiedział, że i tak ma ich sporo jeszcze otwartych, albo może wymyślić coś zupełnie nowego, a Moffat jest tak bardzo meta, że widok jednej, małej, zamkniętej fabularnej furtki przyprawiłby go o klaustrofobię.
Artur: Steven Moffat nie pisze tragedii, a przynajmniej nie pozwala, by wkradła się ona do wymiaru „doktorowego” – przykładowo Danny Pink ginie przecież w najbardziej przyziemnych okolicznościach – i dawał o tym znać już w Doktor tańczy (“The Doctor Dances”). Kiedyś uczyniłbym z tego zarzut, obecnie akceptuję specyfikę jego stylu. Zależy mi tylko na dobrych opowieściach, zadajmy więc pytanie: czy opowieść, w której Clara przeżywa, jest lepsza niż opowieść, w której Clara ginie?
Odpowiedzią może być tylko dobitne: tak. Po Zmierz się z krukiem narzekałem, że kobietom nigdy nie dane jest długo dysponować taką mocą, jaką dysponuje Doktor. A to właśnie ostatecznie proponuje Moffat jako zwieńczenie wątku Clary-Doktora – dziewczynę, która przeżyła, z TARDIS i własną towarzyszką, ruszającą, by przemierzyć wszechświat. Zmierzającą w stronę Gallifrey i czekającej na nią śmierci – tylko naokoło. Tragedia zostaje usunięta (śmierć w wybranej przez siebie chwili to jednak nie to samo, co śmierć nagła, przedwczesna), ale waga dokonanego wyboru pozostaje. Naprawdę nie mogę się zżymać na takie zakończenie.
Ginny: Jednakże kluczowe jest właśnie to usunięcie tragedii. Dla nas ono jak najbardziej odbiera wagę „śmierci” Clary i nie pozwala w pełni cieszyć się (tak, nie lubimy Clary, ale sam w sobie pomysł podróży (byłej) towarzyszki Doktora z Ja uważamy za naprawdę fajny) takim, a nie innym zakończeniem jej wątku. Skoro już została uśmiercona, to przywracanie jej – choćby i tylko w swoistym wyrostku robaczkowym – życia jest trochę nie fair wobec tych z nas, którzy cenią sobie, gdy w tekstach kultury śmierć pozostaje ostateczna. Niestety w popkulturze, jak zauważamy od dość dawna, bardzo łatwo jest przywrócić do życia i bardzo trudno jest uśmiercić kogoś permanentnie. Wręcz im ważniejszy jest ktoś z fabularnego punktu widzenia, tym trudniej go zabić i utrzymać martwym. Jakiś random w dziesiątym tle – niech sobie umiera do woli, ale „nasza ukochana towarzyszka”, ona nie może umrzeć, za bardzo ją lubimy, żeby umarła… Dla nas takie podejście to pewien brak szacunku do widza. Bo zamiast dostać dzieło pełnowartościowe, opowieść holistyczną, wypływającą na poziomie narracyjnym samą z siebie, dostajemy opowieść, która ma schlebiać naszym (założonym z góry) sympatiom.
Lierre: Ale dlaczego śmierć w popkulturze musi być ostateczna? Nie wystarczy, że jest ostateczna w życiu? Co z eskapizmem? Mnie takie unikanie śmierci przez ważnych bohaterów nie kojarzy się z fanserwisem, ale mitycznością. Prawdziwy bohater nie umiera, tylko idzie dalej – wstępuje na Olimp, odpływa do Valinoru, a nie umiera w kurzu jakiejś randomowej uliczki w centrum Londynu.
Ginny: Łatwo jest uciec w fantastyczny świat i zapomnieć. Ale prawdziwie mądre fantastyczne światy poprzez ucieczkę prowadzą nas do punktu wyjścia – pokazują nam go w nowym świetle, ale nie sprawiają, że to, co w nim złe, znika. Eskapizm dla eskapizmu jest bardzo niemądrym i infantylnym konceptem (a mityczność nie powinna usuwać wymiaru realistycznego, a jedynie go przetwarzać – tak np. w Wiedźminie Geralt i Yen trafiają do wiedźmińskiego Avalonu, ale zachowanie Ciri na samym końcu Pani Jeziora mówi nam, że dla nich nie ma już powrotu do świata żywych). By odwołać się do jednego z wywiadów z Moffatem, taki eskapizm, jaki proponujesz, to nie coś, co nas uczy, choćby to była trudna do przyjęcia lekcja (a zatem coś ważnego), ale daje czystą (pustą) rozrywkę. Ożywieniem Clary Doctor Who wpisuje się niestety w tę tendencję, o której piszemy wyżej. To dla nas też dobitniejsze w świetle tego, co mówi Rose w finale pierwszej serii: nie chodzi nawet o podróże z Doktorem, o te wszystkie światy i poznanych nowych ludzi/kosmitów (choć to jest wspaniałe), ale o to, że Doktor pokazuje ci, jak żyć lepiej. Eskapizm dla eskapizmu i przywracanie do życia za wszelką cenę bardzo do tego obrazu nie pasują.
Artur: Myślę, że jednak uczy, po prostu jest to inna lekcja, niż się początkowo wydawało (taka podmiana historii i wywodzenie widzów w pole to w końcu też charakterystyczna cecha twórczości Moffata) – zamiast tragicznej, mamy wzmacniającą, skierowaną do kobiet: wam też wolno być Doktorem! To na pewno lekcja łatwiejsza do przełknięcia i ja też trochę żałuję tej, której jednak nie otrzymaliśmy. Ale to nie jest pustka całkowita.
Lierre: Jakkolwiek na pewnym poziomie sama mam wątpliwość, bo nie zawsze lubię takie… eskalowanie postaci i czasami proste zakończenie jest bardziej eleganckie, to jednak nie potrafię nie cieszyć się z możliwości przeżywania kolejnych przygód przez Clarę i Ja, bo właśnie, jak napisał Artur – mamy wreszcie kobietę-Doktora, a właściwie dwie kobiety, równe, które razem są czymś w rodzaju Doktora. Hybrydą? Nie miałam na myśli eskapizmu dla eskapizmu, nie zgadzam się też z zarzutem, że to pusta rozrywka. Po prostu wypełnienie jest inne, niż początkowo się wydawało.
Wycofanie się z tej konkretnej lekcji nie przekreśla żadnej z wielkich myśli, jakie ten serial głosił lub głosi. Kluczowa wydaje się tutaj po pierwsze decyzja Clary, by wyjść naprzeciw śmierci z podniesioną głową, a po drugie – jej, mimo wszystko, pozostanie przy tej decyzji i sprowadzanie Doktora na ziemię, gdy ten próbuje wprowadzić w życie swój sprytny plan. Inaczej niż Donna, na której sprzeciw Dziesiąty pozostawał głuchy, mamy Clarę i jej statement, z którym Dwunasty zgodzić się musi, tak jak wtedy powinien był zrobić Dziesiąty.
To jest lekcja, którą uważam za cenniejszą niż pokazanie śmierci bohatera, nie przeczy ona równocześnie temu, co wy, Ginny, chcielibyście tam zobaczyć. Ale rzeczywiście brakuje trochę wybrzmienia wątków budowanych przez całą serię, tej ostatecznej krytyki nieśmiertelności i ciągłej ucieczki. Po prostu… mamy Clarę, która jest Doktorem bardziej nawet niż wcześniej i robi to, co on by pewnie też zrobił – ucieka. Myślę jednak, że jest ciągle mocno świadoma konsekwencji.
Ginny: Ta pustka to oczywiście pewne wyolbrzymienie z naszej strony (ale też Clara i Ja nie są Hybrydą, skoro obie są ludźmi… no łącznie dają przynajmniej 1 i ½ człowieka i ½ – albo i jeszcze mniej – Miru). Jeśli jednak patrzeć na wspomnianą wypowiedź Moffata, to jego zdaniem Doctor Who nie ma uczyć, co dla nas jest zupełną bzdurą. Nawet jeśli edukacyjność tego serialu nie jest tak łopatologiczna, jak miała być wyjściowo – co akurat mu się chwali – to tak, ona tam jest i my ją cały czas dostrzegamy. Raz po raz wypływa z przeróżnych wątków, motywów, postaci. Tylko w tym akurat wypadku wolelibyśmy jednak, żeby lekcja o tym, że kobiety (dziewczyny i dziewczynki) także mogą być Doktorem i lekcja o tym, co Doktor powinien w takiej sytuacji faktycznie zrobić (biedna Donna) nie żerowały na pierwszej, równie istotnej lekcji, jaką do momentu „ożywienia” Clary ta dziewiąta seria starała się przekazywać. Lekcji o wartości śmierci i konieczności radzenia sobie z żałobą, bo konsekwencje nieradzenia sobie z nią mogą być tragiczne. Choć w codziennym życiu są one raczej tragiczne dla samego nieradzącego sobie człowieka, a nie dla wszechświata, którego istnieniu jego nieumiejętność przejścia żałoby zagroziła.
JJ: Ale śmierć Clary przecież JEST ostateczna. Jest odsunięta w czasie, ale tylko z perspektywy jej i Ja. Clara naprawdę umiera w uliczce. Cokolwiek by nie zrobiła, jakkolwiek nie próbowałaby przeciągać podróży, z punktu widzenia naszego świata – nie żyje. Śmierć jest ostateczna, nieodwracalna i nieunikniona. Zawsze na końcu na Clarę czeka. W ustalonym miejscu i o ustalonej porze. Tak jak na każdego człowieka.
Lierre: Clara ma jedną sekundę przed śmiercią, w której przelatuje jej przed oczami całe życie, to podobno tak wygląda. Jednak widać wyraźnie, że Clara oszukuje, uciekając w TARDIS. Doktor zapłacił za to wysoką cenę. Nie wiemy jeszcze, czy one rzeczywiście przeżyją masę przygód, czy zaraz złapią ich Władcy Czasu i Clara wróci na uliczkę, bo wrócić tam musi. Całe New Who jest lekcją na temat nieśmiertelności i tego, jak bardzo nie do zniesienia jest przemijanie świata wokół, gdy się trwa. Cały wątek Ashildr pokazuje, jak bardzo dehumanizująca może być nieśmiertelność, jak ważne jest mieć jakiś punkt odniesienia. Clara uciekająca przed śmiercią jest anomalią, czymś, co nie powinno się wydarzyć, ale jednak widząc szansę, musi ją wykorzystać, bo jest Clarą. To jest spójne, choć nie zaszkodziłoby jeszcze jakieś drobne rozwinięcie.
Ginny: I dlatego wciąż mamy nadzieję, że kiedyś zostanie to wszystko nam pokazane – choćby tylko w tle, choćby tylko poprzez pojawiającą się znów Ashildr przekazującą Doktor(owi), że Clara już nie istnieje nawet jako zombi. Że wszechświat będzie bezpieczny. Ponieważ, choć to faktycznie spójne, póki co nie możemy mieć pewności, że te konsekwencje naprawdę zostały wprowadzone w życie. Że zamknięciem wątku nie jest jednak wielkie niedopowiedzenie czy stwierdzenie, że „nie, nie, one sobie dość długo podróżują, a wszechświatowi nic nie jest”.
JJ: Swoją drogą – dziwię się Władcom Czasu, że jeszcze nie złapali Clary. Bo jak dla mnie ona sama też spokojnie mogłaby być uznana za Hybrydę (dwie wojownicze rasy – człowiek i Dalek? W przypadku Clary “wejście” w Daleka miało miejsce aż dwa razy, więc…).
Lierre: Rzeczywiście, w Clarze od początku było to zamieszanie gatunkowe. Ale jak zaraz wejdziemy w procenty (10% Miru, 20% Daleka, 90% wikinga, 70% Brytyjczyka, 10% przerostu ego? ;D), to zaczniemy brzmieć jak blogasek. Anyway, aż się prosi, żeby zaraz na początku następnej serii okazało się, że Władcy Czasu złapali dziewczyny już na pierwszym postoju. Choć z drugiej strony to by było smutne, bo lekcją z takiego obrotu spraw byłoby “przegięłyście, przecież powinnyście były wiedzieć, że nie możecie być Doktorem”.
Ginny: Ale też to najlogiczniejsze wyjście. Bo o ile jeszcze to, co widzimy w odcinku finałowym dziewiątej serii, można uznać za zamkniętą linię czasu historii Doktora i Clary, o tyle pierwsze wmieszanie się Clary „żyjącej” bez pulsu (której nie powinno już w tym momencie być nigdzie poza uliczką, gdzie umiera) w jakiekolwiek wydarzenia poza tą linią czasu powinny wywołać poważne zaburzenia w czasoprzestrzeni. Tego już czas nie może ot tak zignorować.
Lierre: A jednak w historii New Who takich anomalii, które nie powinny istnieć, było parę… Wszechświat jest bardzo pojemny. Do pewnego momentu przynajmniej. ^^ Macie jednak punkt, Ginny, z tym, że zgodnie z zasadami Whoniversum samo istnienie żywej-nieżywej Clary to jeszcze pół biedy; problem się pojawi, gdy zacznie ona na cokolwiek wpływać…
Ale wycofajmy się jeszcze na moment z wątku Clary, bo aż się prosi nawiązać tu do jednej z poprzednich towarzyszek, której finał był podobny: do Donny Noble. Wspomnieliście, Ginny, o pozbawieniu jej wspomnień. To często bywa podawane jako najstraszniejsze, najsmutniejsze z pożegnań w serialu. Ostatnie sceny Donny są gorzkim happy endem, bo dostaje to, o czym marzyła, ale nie pamięta przygód, które udowodniły jej, że jest wyjątkowa, że powinna bardziej cenić samą siebie, które nauczyły ją optymizmu, pozytywnego podejścia do życia. Ale, jak mówicie, nie chcielibyśmy, żeby kiedykolwiek sobie przypomniała, to zepsułoby tę gorycz, tak samo jak ciągłe powroty Rose całkowicie zepsuły, przynajmniej dla mnie, smutek Dnia zagłady (“Doomsday”) (powroty Marthy były za to fajne, zarówno w Doctor Who, jak i w Torchwood. Mogłaby się jeszcze kiedyś pojawić, bo ten jej dystans i świadomość własnej roli czynią z niej świetną postać powracającą co pół dekady).
Ginny: Powroty Marthy w czwartej serii też lubiliśmy – ponieważ to już była Martha bez tego brzemienia nieodwzajemnionej miłości do Doktora, a i z Mickeyem ją akurat lubimy, więc czemu nie, miło byłoby ich znowu w serialu zobaczyć. Donna zaś? Zapomina i to faktycznie jest niezwykle gorzkie. Artur pisząc niżej, że Doktor nie powinien ignorować jej życzenia, ma też rację. Uwidacznia się tutaj jego Time Lord Victorious, którego pełne narodziny widzieliśmy w Wodach Marsa („The Waters od Mars”).
Lierre: Nic nie usprawiedliwia przemocy, gdy jej ofiara błaga, by czegoś jej nie robić, a jednak się to robi, bo jest się przekonanym, że wie się lepiej. Brrr.
Ginny: Tak, i my też nie usprawiedliwiamy Doktora. Zwracamy jedynie uwagę na to, z jakiej – najgorszej – strony jego osobowości wynika to, co w tym momencie robi. Choć paradoksalnie w tym momencie Dziesiąty myśli o sobie jako o tym, który dzięki wpływowi towarzyszek staje się lepszy. Jak oburza się na Human!Doctora i jak bardzo widzi w nim wiele do naprostowania, a zarazem nie dostrzega, że to, co chwilę później robi Donnie, jest złe, okrutne i bezlitosne. I jak tak teraz myślimy, Clara jako połowa Hybrydy chyba miała być czymś w rodzaju takiego ludzkiego odpowiednika TLV – i jednak cieszy nas, że tym tak do końca nie została, że zostało w niej wystarczająco dużo człowieka, towarzyszki, by godzić się z własną śmiertelnością.
Artur: Moim zdaniem zakończenia Donny nie należy rozpatrywać w kategoriach tragedii czy happy endu, bo ta dychotomia przykrywa fakt podstawowy: to jest koszmarnie złe, niedobre zakończenie, coś, co nigdy nie powinno zostać nakręcone. Donna doskonale wiedziała, czego chce – zachować swoje wspomnienia, nawet za cenę śmierci – a Doktor zignorował jej życzenie.
Lierre: Tak, absolutnie tak – dla mnie to jest po prostu gwałt, coś, co na poziomie dramy działa, ale na wszelkich innych poziomach już nie. Dlatego podoba mi się odwrócenie tego w Z piekła rodem, kiedy Doktor chce zrobić Clarze to samo, ale tym razem jej słucha, uznaje jej prawo do decydowania o sobie, i skazuje na taki los samego siebie (choć może nie było to aż tak konieczne, rozwiązało jednak problem).
Artur: To jeden z czynników, które sprawiają, że zakończenie wątku Clary oceniam tak wysoko – Moffat tworzy analogiczną sytuację i proponuje właściwe rozwiązanie.
Ginny: Mówiąc jednak jeszcze o Donnie, zastanawiamy się, jak wpłyną na naszą wizję tego wątku kolejne przygody jej i Doktora w Big Finish – niemniej uważamy, że to o wiele lepszy koncept, pokazać po prostu przygody przed ich rozstaniem, niż przywracać Donnie pamięć. Z powrotami Rose niwelującymi wagę Dnia zagłady jednak się nie zgadzamy. Ponieważ ona ani nie umarła, ani nie zapomniała o Doktorze, a ostatecznie nie dane jej było wrócić na stałe. Te powroty dawały nam i jej nadzieję, na krótką chwilę, by ją bardzo szybko odebrać. Co innego, gdyby powróciła na stałe. Wtedy smutek Dnia zagłady byłby smutkiem chwilowego rozstania, a nie początkiem permanentnego końca (Clara zaś wraca z martwych na nie wiadomo jak długo). Tu jednak nasuwa się paralela między Amy i Rorym a Rose, bo przecież oni też mogli próbować wrócić, ale myślimy, że dzięki temu, że mieli siebie, łatwiej było im pogodzić się z tym, że ich przygody z Doktorem się skończyły. Rose nie miała nikogo takiego, była też młodsza, bardziej idealistycznie wierzyła w to „na zawsze”, które pokazuje się nam bodaj na początku finału drugiej serii. Myślimy jednak, że Amy do Rory’ego i Rory do Amy byliby gotowi wracać przez alternatywne wszechświaty. I że nie bez znaczenia pozostaje tu fakt, że Rose z Doktorem podróżowała tylko przez rok, czyli jednak bardzo krótko, podczas gdy dla Pondów to była cała dekada ich życia. Clara bodaj jest jednak bliżej tego drugiego wyniku? Choć chyba nigdzie nie zostało powiedziane, jak długo właściwie podróżowała z Doktorem? Czy to były trzy lata, czy może raczej pięć? A może nawet siedem?
JJ: Moim zdaniem Amy i Rory nie próbowali wracać, bo dorośli do odejścia od Doktora, sami to w pewien sposób wybrali. Rose bardziej oderwały od Doktora okoliczności niż sama podjęła taką decyzję.
Ginny: Tak, ta dekada zrobiła swoje w ich konstrukcji. I widzimy przecież, jak zastanawiają się nad tym, czy to już czas, żeby odejść, czy jednak nie. Gdyby nie wymusiły tego okoliczności, może nigdy nie podjęliby ostatecznej decyzji, ale ten dylemat w nich był, więc i decyzja była łatwiejsza.
Tymczasem Dwunasty to zdecydowanie inny, ale wciąż ten sam Doktor. Dlaczego więc nie potrafi przyjąć do wiadomości, że Clara godzi się, by umrzeć? Taka ingerencja w wolę drugiej osoby… bardzo nam się to nie podoba. Jasne, był do Clary bardzo przywiązany, ale ten jego czyn przekracza wszelkie granice przywiązania. To nam też przypomina początek ósmej serii, gdzie dostajemy pierwszy odcinek o tym, jak Clara nie może pogodzić się z regeneracją Doktora. Tu mamy w pewnym sensie analogiczną sytuację. Tyle że Clara w końcu godzi się z tym że jej „przystojny, młody” Jedenasty już nie wróci. Ten serial ma czegoś uczyć. Nie być prostym naśladowaniem rzeczywistego świata, a pokazywać, jak przeżywać żałobę, uczyć, że to trudne, ale to coś, co powinniśmy umieć robić – dla własnego dobra. Myślimy też o tym, w jaki sposób Doktor ingerował – co dał Clarze. Półżycie, istnienie jako dziwne zombi, które sprawia, że rozpadnie się czas. Czy czegoś takiego chcielibyśmy dla Rose, Marthy, Donny, Amy, Rory’ego? Dla Jacka, Mickeya albo Sarah Jane? Nie. Więc jeśli to ma być alternatywą śmierci, to oczywiste, że wolimy, by towarzysz umarł. A z drugiej strony to także była właśnie ingerencja w wolę Clary. Na tym poziomie Doktor ignoruje to, czego życzy sobie ona, podobnie jak zignorował błagania Donny – gdy również alternatywą była śmierć (i to nie było takie samo poświęcenie jak dla Rose w finale pierwszej serii, gdy ta chce, by jej pomógł). Więc tak, nieodebranie wspomnień Clarze to jedyne, co powinien zrobić. Ale w pierwszej kolejności nie powinien w ogóle próbować przywracać jej życia.
Lierre: Absolutnie nie powinien był. Ale Doktor sam się w końcu reflektuje, że przegiął – nie powinien był tak szaleć, nie powinien był przywracać Clary, dlatego stawia na pozbawienie jej wspomnień (by mogła żyć dalej, bez niego, bez pamięci, ale bezpieczna), dlatego też w końcu proponuje tę chorą rosyjską ruletkę. Odczytałam to jako przyznanie się do winy, wycofanie się i zgoda na, w pewnym sensie, karę – ostatecznie to on jest w tym wszystkim, moim zdaniem, bardziej poszkodowany, co nie zmienia faktu, że był to zabieg ratujący życie pacjenta i dobrze, że się na niego zdecydowali. Jest tu kilka warstw tego “powinien był”, “nie powinien był”, “słuszne”, “niesłuszne”. Dlatego można tyle o tym rozmawiać i dlatego to jest taki dobry serial.
Pozwolę sobie jednak skierować nad z powrotem na tytułowy temat. Rose utknęła w równoległym wszechświecie, Amy i Rory w przeszłości, Martha odeszła, Donna straciła wspomnienia, River ciągle gdzieś grasuje i miejmy nadzieję, że jeszcze wróci… Właściwie to zginął tylko Danny, o ironio. Dlaczego towarzysze Doktora praktycznie nigdy nie giną?
Ginny: Rzeczywiście rzadko im się to zdarza. W samym New Who, tak jak napisałaś, ginie tylko Danny Pink (jeśli nie liczymy umierającego ze starości Handlesa w ostatnim odcinku Matta Smitha, a jego także traktujemy chyba jako towarzysza, nawet jeśli to bardziej odpowiednik K-9 niż Sarah Jane), bo w klasykach chyba ktoś również ginął, a EU nie jest tu tak całkiem miłe i przyjazne towarzyszkom.
Lierre: To, przynajmniej w serialu, bo z EU się na tyle nie orientuję, znam pojedyncze przypadki. W Classic Who chyba tylko trzy.
Ginny: Niemniej te nieliczne przypadki tworzą już jakiś precedens, pozwalając wysnuć głębsze rozważania odnośnie reakcji Doktora na śmierć towarzysza.
Nowacja: Choć towarzysze w New Who umierają na ekranie niezwykle rzadko, to w pewnym sensie, w moim odczuciu, zawsze ta śmierć nad nimi stoi i dla Doktora jest właściwie faktem dokonanym – znowu odwołam się do Rose, która otrzymuje być może najlepsze możliwe zakończenie, a jednak wiemy, że będzie żyła ze swoim Doktorem tylko do końca ich ludzkich żyć… I dlatego ta tragiczna śmierć, w połowie przygody, nie jest nam wcale bardzo potrzebna i dlatego marzyło mi się, żeby Clara pozostała z Doktorem aż do swojej później starości, przez czas, który dla niego będzie przecież i tak relatywnie krótki. I rozumiem, czemu Moffat (a przed nim Davies) nigdy nikogo naprawdę nie zabija – smuci mnie tylko, że „zabija” w ogóle, jakby był to jedyny sposób na utrzymanie w odcinku napięcia.
Lierre: W ogromie Whoniversum tyle jest sposobów wyrządzenia trwałej krzywdy, że śmierć wydaje się… dość słaba. Ale czy mimo tego towarzysze powinni czasami umierać?
Artur: Śmierć jest w Doctor Who nieustannie obecna, zawsze gdzieś się czai: czy to w perspektywie regeneracji (bo chociaż zawsze zachowuje się jakiś rdzeń doktorowej istoty, to jednak ta konkretna, obdarzona liczebnikiem porządkowym osobowość ginie, przepada), czy… no właśnie, w twarzach towarzyszy. Ile razy słyszeliśmy już wyznania Doktora, że boi się ich straty? Ile razy widzieliśmy, co się z nim dzieje, gdy do tej straty dojdzie? Śmierć jest stratą ostateczną, stojącą za uwięzieniem w innym wymiarze, za utratą pamięci, za przesiąkniętym paradoksami Nowym Jorkiem. Scenarzyści czasem z nią flirtują – w czasach Russella T Daviesa „umarły” zarówno Rose, jak i Donna, Steven Moffat „zabił” Rory’ego i kilka wcieleń Clary, po których jednak pojawiła się Clara właściwa. Może więc dobrze by było, żeby śmierć pojawiła się w końcu naga, niezapośredniczona; nie jako wybieg mający przyciągnąć widzów do telewizora, nie jako kolejna niezwykle zamotana wymówka, dla której Doktor nie może więcej zobaczyć swoich towarzyszy. Jako część życia. Myślę, że w serialu jest na to miejsce.
Lierre: Zgadzam się, że Moffat mógł trochę mniej grać śmiercią, jednak wolę takie granie śmiercią (która jest przecież nieunikniona… i to taki ogromny temat, lubię, jak SF sięga po takie trudne tematy. A po ten motyw nawet SF sięga rzadko) niż faktyczne uśmiercanie bohaterów, które z punktu widzenia, hm, szeroko pojętej narracji uważam za pójście na łatwiznę. Śmierć jest w Doctor Who wszechobecna, ale niewielu bohaterów umiera i dla mnie to jest bardzo ważne, bo to też serial, który – znów: dla mnie – jest taką baśnią o cudach i ciągłej walce z upływem czasu, niemożliwościami. Śmierć jest taką ostateczną niemożliwością.
Ginny: Śmierć jest z pewnością jednym z możliwych zakończeń. Nie jest konieczna, choć tu chyba każda fanka odbiera ją inaczej i owszem, to jest jeden ze środków pozwalających utrzymać napięcie, ale tylko dopóki jest to prawdziwa groźba, kiedy wiemy, że tak, ta postać może naprawdę umrzeć i już nigdy nie wrócić. Jeśli zaś już scenarzysta decyduje się towarzysza uśmiercić, to osobiście chcielibyśmy, żeby była to śmierć permanentna i nieobchodzona jakimiś sztuczkami. Nawet jeśli to sztuczki w stylu „ona naprawdę tam umiera, teraz tylko widzimy, co stało się przedtem”. Zgadzamy się tu z Arturem, że uśmiercenie towarzysza tak po prostu jest kolejnym, logicznym krokiem w rozwoju kierunku tego serialu i tego, co on z towarzyszami w kolejnych seriach robi.
Lierre: Ale czy to jest w tym serialu wykonalne? Wszyscy tam ciągle oszukują śmierć, czy możliwe jest napisanie śmierci, która po prostu zostanie przez Doktora przyjęta? Co musiałoby się stać, żeby śmierć była naprawdę nieodwracalna, żeby Doktor przy niej nie majstrował?
Ginny: Dopiero zapoznajemy się ze słuchowiskami, a już widzimy, jak sam Ósmy radzi sobie ze śmiercią dwóch towarzyszek. Jest mu z tym ciężko, ale nie kombinuje, nie próbuje przywrócić ich do życia (i raz jest z tym sam, a raz ma obok siebie kogoś jeszcze). Ratować przed faktem – to owszem, ale po fakcie: nie. Więc da się. Tak, towarzysze zwykle nie umierają, jednak to istotne, że ich koniec prawie zawsze w New Who jest jakoś dla Doktora (a także dla widzów) tragiczny. I tak, śmiertelność towarzyszy w zestawieniu z prawie że nieśmiertelnym Doktorem sprawia, że Mroczny Kosiarz nad tymi jego jętkami wisi jak kowadło – śmierć jest dla nich nieunikniona w pewnym momencie; jak zauważa Clara, każdy musi w końcu zmierzyć się z krukiem. A jednak czy Doktor potrafiłby pożegnać się z towarzyszem umierającym naturalnie po tym, jak podróżował z nim przez całe życie? Nam osobiście nie marzyło się, żeby Doktor podróżował z Clarą (ani tak naprawdę z żadnym innym towarzyszem, kiedy tak o tym teraz myślimy) do końca jej życia – to akurat byłoby dziwnie nie w klimacie Doctor Who, gdzie może nikt nie umiera, ale też nikt nie zostaje na zawsze.
Nowacja: Ale przecież Dwunasty już raz został ze starością Clary skonfrontowany…
Lierre: Właśnie, warto chyba w tym miejscu przypomnieć Ostatnie święta („Last Christmas”) i fakt, że właśnie tak miał się pierwotnie zakończyć wątek Clary: Clara się starzeje, Doktor przybywa do niej za późno, historia się zapisuje, Clara po prostu umiera ze starości, tak jak Jedenasty umierał… Też mielibyśmy symetrię. Ale czy to nie byłoby za słabe?
Ginny: Nie do końca tak – w końcu całe życie od momentu zostawienia jej przez Doktora w Śmierci na niebie Clara przeżyła bez niego. Doktor wraca do niej dopiero po wieloletniej przerwie – to nie to samo, co nieustanne przygody od pierwszego spotkania do naturalnej śmierci towarzyszki. Nigdy nie myśleliśmy jednak o tej śmierci Clary jako słabej (a sama symetria ze śmiercią Jedenastego akurat byłaby bardzo w klimacie tego serialu). To dla nas po prostu było jedno z możliwych wyjść.
Nowacja: No właśnie, skoro wtedy się nie buntował, skoro potrafił przyjąć takie rozwiązanie z godnością i szacunkiem dla jej wolniejszego życia, to czy nie byłoby to dostatecznie piękne rozwiązanie? Doktor buntuje się przed utratą Clary w ogóle czy przed utratą jej za wcześnie?
Ginny: Dobre pytanie. Istotną kwestią pozostaje to, że w Ostatnich świętach Clara, choć jest staruszką, jeszcze nie umiera. Nie jest już w stanie podróżować z Doktorem, ale jej ewentualna śmierć byłaby tu zapewne przesunięta poza kadr. Podobnie jak poza kadrem umiera brygadier – i widzimy w tym wypadku reakcję Jedenastego. Wiadomość o tej śmierci popycha go do pewnej brawury, ale akurat samej śmierci swojego przyjaciela nie próbuje odwrócić. A jeszcze przed Ostatnimi świętami widzimy jego reakcję na śmierć Handlesa, który towarzyszył mu przez trzy stulecia i którego śmierć (ze starości) Doktor przyjmuje ze smutkiem, ale jednak dość spokojnie. Jest pogodzony z tym, że wszystko umiera, włącznie z nim samym. Więc – zakładając do pewnego stopnia symetrię między tym jego wcieleniem a kolejnym – chodziłoby właśnie o przedwczesną śmierć Clary. Czy może nawet nie to, że przedwczesną (skoro jest ona, czy też staje się, fixed point, to nie może mieć miejsca przed czasem), ale śmierć, która miała miejsce w trakcie ich wspólnych podróży – kiedy powinien się nią opiekować.
Lierre: I to śmierć tak zwyczajna, w takim losowym momencie, wynikająca z nieostrożności i niewiedzy – to dokładnie coś, czemu Doktor powinien był zapobiec.
Ginny: Tymczasem zastanawiając się po emisji odcinka nad reakcją Doktora na tę właściwą śmierć Clary, przyszło nam do głowy jeszcze jedno pytanie. Skoro uratował w ten sposób Clarę, to dlaczego nie nikogo innego? Czy taka Jabe (z Końca świata („The End of the World”)) była dla niego mniej ważna tylko dlatego, że znał ją ledwie kilka godzin? Dla nas odpowiedź brzmi: nie. A jednak Dziewiąty potrafił zrozumieć i docenić jej poświęcenie. Tymczasem Dwunasty nie chce pogodzić się z poświęceniem Clary. Dlaczego? Co takiego się w nim zmieniło, że tak jak nie ingerował w linię czasu osoby, która byłaby wspaniałą towarzyszką, tak ingerował w linię czasu faktycznej towarzyszki? Czy tylko dlatego, że Jabe poświęcała się dla całej grupy osób (włączając w to jeszcze dość świeżo poznaną przez Doktora Rose), a Clara poświęcała się jedynie dla Rigsy’ego, jej gest jest mniej ważny? Mniej wart uszanowania?
Lierre: Tu nie chodziło o gest, a o przywiązanie. Pierwszy towarzysz jest dla inkarnacji Doktora, przynajmniej w New Who, szczególnie ważny. Rose dla Dziesiątego, Amy dla Jedenastego – Doktor nieomal szalał ze smutku, kiedy je tracił. Nie można powiedzieć, że każda postać powinna być dla niego tak samo ważna, to tak nie działa. Warto by było natomiast przyjrzeć się bardziej relacji Dwunastego i Clary – oni byli straszliwie od siebie uzależnieni. Tu jest odpowiedź na pytanie, dlaczego akurat Clara. Nie widzę wielkiego sensu w porównywaniu Dziewiątego i Jabe z Dwunastym i Clarą, to zupełnie różne postacie i zupełnie różna skala. Zauważmy też, że Clara wcale tego ratowania nie chciała. To Doktor szaleje, nie ona, ona akceptuje, ona wie, że śmierć musi nadejść i wita ją jak starą przyjaciółkę, że tak zacytuję…
JJ: Clara od Doktora była uzależniona, owszem (dlatego śmierć jest dla niej dobrym zakończeniem – uzależnienie zawsze w jakiś sposób prowadzi do śmierci). Doktor od Clary? Niekoniecznie. Moim zdaniem on bardziej to sobie wmawia, a przede wszystkim próbuje się to wmówić nam, widzom. Dlatego mnie ratowanie Clary denerwuje z punktu widzenia konstrukcji postaci Doktora i jego relacji z towarzyszkami. Rose była mniej ważna? Nie sądzę. Amy? Zdecydowanie nie. A przecież dla żadnej z nich Doktor nie próbuje rozwalać wymiarów ani przenicowywać czasu. Owszem, cierpi i nie może się z tym pogodzić, czasem skutkuje to u niego robieniem ogromnych głupot, ale nie rozwala wszechświata, bo tak. Bo może. Dlaczego więc Clara ma być od innych towarzyszek lepsza? Mądrzejsza? Bardziej kochana? Nie widzę tego. A przede wszystkim – nie kupuję takiego pomysłu na Doktora. Trąci mi to straszną pozą z jego strony. Prawie na zasadzie: „Patrzcie na mnie, ja tak bardzo cierpię, zniszczę wszystko, bo potrafię!”.
Ginny: Dokładnie. Clara jest uzależniona od Doktora, ale w ich seriach w żaden sposób nie pokazuje się nam, żeby on był do Clary przywiązany bardziej niż do kogokolwiek innego spośród swoich towarzyszy.
Lierre: A mnie to do niego pasuje. Dwunasty jest taką „nieudaną” regeneracją, jest ciągle niepewny, ma problem z relacjami. Dziesiąty czy Jedenasty mogli się wić i płakać, ale wiedzieli pewnie, że spotkają kogoś, że wszystko będzie toczyć dalej. Dwunasty jest zniszczony w środku, wycofany, miał tylko Clarę. To była jedyna osoba, która włożyła wysiłek w zrozumienie go, na której mógł polegać, której ufał. Strata kogoś takiego jest przerażająca, przerażająca jest taka pustka. Dwunasty bez Clary nic nie ma. (Co nie znaczy, że zaraz nie może sobie kogoś znaleźć. Jego relacja z Bill jest już jednak zupełnie inna, spokojniejsza, dojrzalsza i luźniejsza).
JJ: Tak, zgadzam się, że Dwunasty cierpi i w pewien sposób jest mu ciężej. Ale ma na tyle doświadczenia (wiemy przecież, że pamięta to, co przydarzało się Dziesiątemu i Jedenastemu), że powinien wiedzieć, że takie działania, jakie podejmuje, nigdy nie kończyły się dobrze. Cierpienie i miotanie się, niepewność jak najbardziej kupuję. Działania, które ustawiają towarzyszkę jako lepszą i powielanie błędów z przeszłości, które zawsze doprowadzały do jakiejś śmierci (dobrze, jeśli tylko jednej) już nie. To po prostu nie jest mój Doktor, nie chcę go takiego. Chociażby ze względu na to, co ta postać ma sobą przekazywać i czego uczyć.
Lierre: Czyli, podsumowując, nie oceniamy zbyt łagodnie postępowania Dwunastego – nie powinien tak wyróżniać Clary (ja się z tym trochę nie zgadzam), nie powinien popełniać ciągle tych samych błędów (z tym się zgadzam, ale nie mam złudzeń). Czyli Clara powinna była umrzeć w uliczce-pułapce?
Artur: A może zapytajmy raczej: czy dobrze by było, gdyby to ona okazała się towarzyszką, która odchodzi bez żadnego postscriptum, bez żadnego choćby nominalnie szczęśliwego zakończenia w rodzaju ludzkiego Doktora i zalążka TARDIS, szczęśliwego bileciku na loterię, czy męża u boku i kariery w literaturze dziecięcej?
Widzę zalety takiego rozwiązania. Bardzo dobrze zgrywałoby się z tematem przewodnim serii dziewiątej, jakim był motyw dobrej śmierci, przewijający się w Ciszy przed potopem („Before the Flood”) i wybrzmiewający w pełni w Dziewczynie, która zginęła i Kobiecie, która przeżyła („The Girl Who Died”/„The Woman Who Lived”), pytającymi, czy Doktor na pewno dobrze postąpił, wskrzeszając Ashildr. Podobnie jak Ashildr, Clara podjęła decyzję pozwalającą jej ochronić kogoś, na kim jej zależy, nie myśląc o własnym bezpieczeństwie. Zbliżyło ją to także do Doktora – ryzykowanie życia dla ratowania ludzi to przecież całe jego modus operandi – i stanowiło kulminację dwóch sezonów powolnego stawania się taką, jak on. W przeciwieństwie do Doktora, Clara nie posiada daru regeneracji – ale czy jego by to powstrzymało? Na Tumblrze ktoś zwrócił uwagę, że Jedenasty przez trzy sezony musiał myśleć, że nie ma już żadnej regeneracji, a jednak ani na chwilę się nie zawahał. Niech ten headcanon służy za odpowiedź.
Ginny: Jak bardzo nie lubimy Clary, tak nie możemy powiedzieć, że jej śmierć była bezsensowna. Nie, jej śmierć ma wartość tak wielką, że stała się stałym punktem w czasoprzestrzeni i, jak piszesz, stanowiła odpowiednie domknięcie motywu śmierci przewijającego się w tej serii. Przesuwanie tej jednej, ostatecznej śmierci na wieczne nigdy to nie jest więc koncept, który nam się podoba. Zwłaszcza pamiętając o tym, jak bardzo sam Doktor był zdeterminowany, żeby dopełnić inny stały punkt czasoprzestrzeni – swoją śmierć nad jeziorem Silencio. Bardzo pasowałoby tu, gdyby Clara w finale serii sparafrazowała słowa, jakie Doktor kieruje tam do River.
Lierre: Powinna była, tak. Ale po pierwsze: raczej jest tak, że śmierć Clary staje się fixed point, gdy się wydarza, a nie z jakichś zewnętrznych przyczyn – ma miejsce, ma konsekwencje (cały Dar niebios), więc naruszenie jej wywołuje katastrofę. Nie jest to inna sytuacja niż z Doktorem nad jeziorem Silencio, ale bardzo podobna: jest fixed, bo została zapisana w historii i musi się wypełnić, ale tylko na tyle, by to działało. Clara tu oszukuje, ale śmierć się wydarza. Doktor tam oszukuje, ale śmierć się, w pewnym sensie, wydarza.
Po drugie: ten koncept wcale nie ma się nam podobać. On jest wyraźnie pokazany jako zły, niewłaściwy, niebezpieczny, a Doktor wprost mówi, że doskonale zdaje sobie sprawę, że robi źle i przesadza. Ponosi za to karę. Próbuje to naprawić, ale nie jest w stanie się zdobyć na wysłanie Clary z powrotem na śmierć – ona też, poczuwszy powiew wolności, nieco traci ochotę. Problem w tym, że to zawieszony wątek, a nie zakończony. Powinny z niego wyniknąć jakieś konsekwencje, zbyt mocno podkreślali, jak bardzo jest to groźne i niewłaściwe. Za dużo też w całej serii było mowy o śmierci i krytykowania nieśmiertelności.
Ginny: Masz rację, to nie powinno było zostać tak bez niczego, ponieważ ten wątek zasługuje na pełne wybrzmienie. To faktycznie jest symptomatyczne, że na samym początku serii Doktor krytykuje „wywołującego duchy”, łamiącego porządek rzeczy Króla Rybaka i jak bardzo się na niego wścieka, a na koniec serii łamie te same prawa, bo jego przyjaciółka umarła.
Artur: Zakończenie wątku Clary śmiercią dowiodłoby jej niezłomności i przywiązania do etosu Doktora, heroiczne poświęcenie nadałoby jej historii posmaku tragedii – a ja lubię Doctor Who w takim wydaniu, bo pokazuje, że trudnych wyborów warto dokonywać nawet wtedy, gdy nie czeka nas za nie żadna nagroda.
Nowacja: Właściwie to, że Doktor chciałby złamać prawa czasu, żeby ocalić towarzysza, nie jest niczym zaskakującym – a jednak jak do tej pory nigdy się na to nie odważył. Przecież kiedy mówi Rose, że gdyby spróbował się z nią znowu spotkać, rozerwałby wszechświat, a ona pyta „co z tego?”, widać w jego oczach tę walkę z samym sobą, aby trzymać się własnych zasad. A jednak nie decyduje się odzyskać Rose, tak jak później pozwala odejść Amy i Rory’emu. Wyraźnie cierpi i nie potrafi się po tym pozbierać, a jednak nie chce dopuścić do tego, co stało się w Wodach Marsa („Waters of Mars”), do decydowania o tym, kto powinien przeżyć, a kto nie. Ale to są Doktorzy powojenni, tymczasem Dwunasty wie już, że nawet najtrudniejsze wybory można jakoś ominąć i faktycznie przesuwa tę granicę, choć mam wrażenie, że naprawdę niewiele brakuje, żeby się poddał. Widać wręcz, jak bardzo pielęgnuje w sobie gniew i urazę, żeby starczyło mu determinacji, a kiedy w końcu ratuje Clarę, jest gotów sam wymazać sobie pamięć – żeby móc żyć z tym, co uczynił lub ponieważ ma już dosyć swojej tęsknoty. A skoro karą nie jest już to, że on pamięta, to kto wie, może kara faktycznie jeszcze na niego czeka?
JJ: Dla mnie ten ostatni odcinek jest trochę właśnie takim odpowiednikiem Wód Marsa dla Dwunastego. Tylko – i to mnie w tym wszystkim najbardziej denerwuje – bez bezpośrednich konsekwencji. Oba te odcinki pokazują nam Doktora, który przestał być Doktorem. Zaczął bawić się w Boga i decydować o życiu i śmierci; łamać wszelkie zasady. Ale o ile Dziesiąty później ma historię, w której widać, że się opamiętał i nie stara się odwracać nieuniknionego kosztem istnienia świata i czasu, ale w miarę możliwości bierze wszelkie konsekwencje na siebie i stara się ochronić innych – dosłownie i w przenośni – własnym ciałem i jest gotów nawet zginąć, o tyle Dwunasty tego nie dostał, bo to nie pasuje do odcinka świątecznego. A później – nawet jeśli będą jakieś konsekwencje, to dla mnie będzie to zbyt słabe. W najlepszym wypadku ten wątek rozmyje się na cały następny sezon, a w najgorszym – nie będzie go w ogóle. A poza tym nie jestem w stanie wyobrazić sobie, jaką karę Doktor mógłby jeszcze ponieść za coś takiego – tortura w postaci dysku konfesyjnego została już wykorzystana. Ja bym tu widziała odkupienie takiej winy tylko i wyłącznie przez śmierć (tej inkarnacji, ale zawsze).
Ginny: Ale też to „co z tego” Rose, o którym piszesz, Nowacjo, jest takim samym „nie róbmy tego” Clary w Z piekła rodem, gdy już oboje godzą się na wymazanie pamięci jednemu z nich. Może chcieliby tego uniknąć, ale decyzja zapadła i wiedzą, że tego nie zmienią. To bardziej podkreślenie po raz kolejny, jak są dla siebie ważni niż poważna próba zmiany zdania Doktora.
Nowacja: Oczywiście, że tak, chodzi mi bardziej o to, jak bardzo Dziesiąty chciałby móc to zrobić w tamtym momencie – właśnie dlatego, że Rose jest dla niego nie mniej ważna niż w tej chwili Clara.
Ginny: Jednak Dziesiąty wie, że nie powinien tego robić. Dwunasty za to najpierw działa, a dopiero post factum reflektuje się, że to nie była najlepsza decyzja.
Przy okazji, oglądając ponownie Dzień ojca („Father’s Day”) także widzimy, jak bardzo Doktor nie zgadza się na zmianę tego, że umarł ojciec Rose. On nawet nie wie, czy to fixed point, ale wie, że to musiało się zdarzyć i wpłynięcie na to wydarzenie może przynieść tylko szkodę. Już nawet pomijając te stworki, które pojawiły się tylko na ten jeden odcinek, które tworzą osobny kanon tego, co się dzieje przy takim zaburzeniu czasu, faktem jest, że Doktor jest zły na Rose za to, że posłuchała głosu serca, że uratowała własnego ojca. Dziewiąty mówi, że nie spróbuje uratować własnej rodziny z Wojny Czasu, choć chciałby móc to zrobić. Dwunasty zaś wie, jak piszesz, że nawet zniszczenie Gallifrey można odwrócić – i to jest coś, co bardzo nam się nie podobało w samym zamyśle na odcinek rocznicowy, ponieważ daje Doktorowi asumpt do przesuwania innych granic, których wcześniej nigdy nie poważyłby się przesunąć. Czyni z niego więcej niż dziwaka w budce – kogoś nierozsądnego. Wszechmocnego boga. A jak mówi o sobie Dziewiąty – byłby bardzo złym bogiem.
Nowacja: Więc z jednej strony Doktor, który wie już, że ocalił Gallifrey, wydaje się dawać sobie samemu więcej swobody, jakby świadomość, że nie ciąży nad nim śmierć całej rasy, pozwalała mu oczyścić sumienie z wszystkich innych czynów. Z drugiej strony, dowiadujemy się w połowie sezonu, że wybrana twarz miała mu przypominać, że warto czasem kogoś ocalić, wbrew wszelkim regułom. Ale zamiast “chcę, ale boję się samego siebie” Dziesiątego, dostajemy “bójcie się mnie, bo robię co chcę” Dwunastego i nie jestem pewna, czy jest to zmiana na lepsze… Zwłaszcza że dla Dziesiątego sumieniem były jego towarzyszki, a Dwunasty, choć wzruszony, gdy Clara prosi go, żeby pozostał po jej śmierci Doktorem, wyraźnie stara się zagłuszyć jej słowa gniewem.
Ginny: Właściwie trochę już sobie o tym przypomina, kiedy decyduje się wymazać te wspomnienia Clarze i potem, kiedy krzyczy w tej nowej-klasycznej TARDIS, że może wszystko, a Clara spogląda na niego przerażona. To już jest dla niego pewien moment refleksji.
Swoją drogą jednak, skoro mówimy o towarzyszach, to nie możemy pomijać także śmierci i ożywienia Jacka. To pierwszy nowy towarzysz, który umiera i któremu przywrócono życie. O ile jednak stworzył (napisał po raz pierwszy, bo pomysł na postać wyszedł od RTD) go właśnie Moffat, to już sam motyw z jego śmiercią i Złym Wilkiem jest dziełem Daviesa i to ma znaczenie – że to nie kolejne powtórzenie zużytego do cna wątku, ale pierwsze jego wykorzystanie przez twórcę, który potem nie zaczyna go nagminnie powtarzać. Zresztą też sam koncept tego, kim jest i w jaki sposób działa – jak po ludzku rozumuje – Zły Wilk, jest naprawdę dobrze pomyślany. A to, że wymuszona nieśmiertelność kapitana Harknessa jest dla Jacka raczej uciążliwością niż nagrodą – co mamy naprawdę ładnie rozwinięte w Torchwood – nie pozostaje bez znaczenia.
Porównując zaś z Jackiem Ashildr, istotne jest, że Jacka przywraca do życia Rose po tym jak sięgnęła po moc, po którą sięgać nie powinna. I choć czyniła to ze szlachetnych pobudek, jej czyn miał swoją cenę, którą była(by) jej śmierć – gdyby nie to, że Doktor przejął jej moc. I sam umarł-zregenerował w Dziesiątego. Widzimy tu jednak reakcję Doktora na sytuację – choć na koniec mówi Rose, że była fantastyczna, to gdy widzi Złego Wilka wychodzącego z TARDIS, jest przerażony, protestuje przed przywracaniem umarłych do życia. Tymczasem Dwunasty przywraca do życia Ashildr, jakby sam nagle stanął w pozycji Rose – w pozycji towarzysza, który choć chce jak najlepiej, wie też o wiele mniej niż Doktor i nie martwi się konsekwencjami, gotów na wszystko, byle osiągnąć swój cel. Dwunasty przekracza pewną granicę, od której oddala się potem jeszcze bardziej dla Clary. Czy może raczej dla siebie, dla swojego egoizmu, który nie potrafi znieść śmierci tych, na których naprawdę mu zależy. Gdzieś między Bennet a Ashildr zachodzi w nim drobna zmiana i nie sądzimy, żeby proste wymazanie wspomnień o Clarze zdołało tę skazę w jego charakterze naprawić. Ale może świadomość tego, co zrobił, sprawi, że więcej nie będzie za wszelką cenę chciał ratować tych, którzy są już poza granicą możliwości ratunku?
Nowacja: No właśnie, kiedy Ja pyta, czemu Doktor nie podaruje nieśmiertelności Clarze… Dlaczego? Bo zna Jacka, bo wie, kim stała się Ashildr? A może jednak wie, że jego miłość dla towarzyszki nie jest tak wielka, jakby chciał myśleć? Męczy się sam ze swoją długowiecznością, ale przecież nie oddałby jej za jedno krótkie życie (choć znowu Dziesiąty wspominał przy okazji Ludzkiej natury („Human Nature”), że czasem się nad tym zastanawia), a z drugiej strony, kiedy przywraca swoich towarzyszy, to tylko na te kilkadziesiąt lat, które zostały im do śmierci, a na nieśmiertelnego Jacka reaguje wręcz niechęcią. Przywrócenie Clary do życia nie ma z tej perspektywy sensu, a jednak Doktor to robi, choć wie, że nie będą znowu podróżować razem, że zniszczy wszechświat i odbierze Clarze wspomnienia. I tak się w tej chwili szczerze zastanawiam, dlaczego? Ustaliliśmy dlaczego tym razem, ale czemu Doktor tak bardzo chce móc wszystkich ocalić, nawet jeśli giną nie z jego winy?
Ginny: Bo w duchu jest największym pacyfistycznym idealistą? Bo kocha wszystkich swoich towarzyszy? Bo zbyt wiele stracił i kolejne straty są dla niego tym gorsze? Zresztą, czy ktokolwiek z nas nie chciałby móc w takich chwilach ocalić bliskich sobie osób? Myślimy, że to akurat najmniej wymagająca tłumaczenia potrzeba. Jednak już czyn Dwunastego, z całym swoim kontekstem, pozostawia nas raczej z pytaniami niż odpowiedziami.
Nowacja: Oczywiście, że kocha i chciałby ocalić, ale… Tak, tak, Doktor nie lubi zakończeń, a jednak dalej nie rozumiem tej pokrętnej logiki, według której niektórzy muszą zginąć, choć to smutne, a inni muszą żyć, bo Doktor ich pokochał. Z kolei jeszcze inni nie powinni żyć, bo są paradoksem, a pozostali będą żyć, ale za cenę utraty części własnej tożsamości. Jakby już samo „żyć” satysfakcjonowało Doktora, który przecież tyle razy godził się z własną śmiercią… Nie zrozumcie mnie źle, uwielbiam to pacyfistyczne i promujące radość życia podejście serialu, ale mam jednak wrażenie, że dla samego Doktora nie ono jest przyczyną reakcji na odejścia bliskich osób. Może jednak chodzi o to, że on naprawdę nie lubi przegrywać? Czy ma na TARDIS (może i tej w jego głowie) listę osób, które ocalił oraz tych, których uratować się nie dało? Liczy bilans zysków i strat? Czasami (np. w Mumii w Orient Expressie („Mummy on the Orient Express”) czy w Ciszy przed potopem) odnoszę takie wrażenie.
JJ: Dla mnie Dwunasty w ogóle cierpi na jakąś dziwną amnezję – wygląda jakby w ogóle nie wyciągał wniosków z tego, co mówiły i robiły jego poprzednie inkarnacje. Zachowuje się, jakby tego nie pamiętał. Popełnia dokładnie te same błędy, co do których już (nieraz bardzo boleśnie) przekonał się, że nie popłacają; niby ubolewa nad tym, co zrobił, ale często bezmyślnie i egoistycznie to powtarza… Wydaje mi się, że właśnie nie ma takiego bilansu, takiej listy. Może gdyby miał, to by się zastanowił nad tym, co robi. W takim stanie jak jest teraz, to można tylko czekać, aż wywoła kolejną wojnę (o ile właśnie tego nie zrobił…).
Nie podoba mi się to i jest to coś, co chciałabym, żeby zostało naprawione w kolejnych seriach. Bo samo stwierdzenie „bądź Doktorem” to za mało. A chciałabym, żeby Doktor znowu był Doktorem. Bo dla mnie ostatnio coraz bardziej się oddala od postaci, którą pokochałam właśnie za tę doktorowość.
Lierre: Dlatego też chciałabym jeszcze raz zauważyć, że Dwunasty dość konsekwentnie (co rzadkie w jego erze, niestety) pisany jest jako postać bardzo flawed – jego regeneracja była wyjątkowo traumatyczna, długo się po niej zbierał, ma problem z interakcjami, jest niekonsekwentny i niespójny, wszystko to kreuje jednak postać, która w tej swojej swoistej, hm, chorobie, wydaje się jednak dość dobrze skonstruowana. Czy nie warto byłoby brać tego pod uwagę, zastanawiając się nad jego czynami?
Ginny: Ale w takim razie czy taka regeneracja trochę nie zaburza samego sensu serialu? Skoro oglądamy go dla Doktora, takim, jakim jest, a nagle dostajemy celowo i konsekwentnie zepsutą regenerację? Myślimy, że w tym też tkwi spory problem sporej części widzów – że oglądając ostatnie dwie serie widzieli, że Dwunasty nie zachowuje się tak, jak powinien zachowywać się Doktor – a nie na to się pisali, sięgając po ten serial.
JJ: Każda regeneracja jest jakoś tam “zepsuta”. Każdy człowiek też. Wszyscy mamy swoje za uszami, wszyscy mamy swoje traumy, wady i problemy. Chodzi o to, żeby uczyć się je przezwyciężać – chociażby w oparciu o doświadczenia życiowe. Jak już pisałam – nie mam nic przeciwko cierpiącemu i niepewnemu siebie Doktorowi. To może być nawet fajne dla widzów, żeby pokazać im, że on też może popełniać błędy. Mam pretensje o Doktora, który jest świadomie egoistyczny, świadomie łamie zasady i świadomie niszczy, a jednocześnie w ogóle nie próbuje nic z tym zrobić. Tak jakby nie uznawał tego za wadę. Ma na tyle doświadczenia życiowego, że powinien chociaż próbować z niego czerpać, a nie robi tego. Rozumiem moment głupoty, ale moment. Nie więcej. I zawsze posiadający konsekwencje. Tu ich nie widzę.
Lierre: Trudno podsumować te ponad 10 tysięcy słów, które popełniliśmy. Zapraszamy do kontynuacji dyskusji w komentarzach. Jak to jest, waszym zdaniem, z tym umieraniem bohaterów? Na czym polega problem Dwunastego? Jak oceniacie jego postępowanie w finale 9 serii? Czy widzicie jakaś formą kontynuacji wątków, które poruszyliśmy, w seriach Trzynastej Doktor?
Wspólny profil redakcji Whosome.pl. Podpisujemy nim zbiorcze teksty, tłumaczenia, analizy i dyskusje.