Nadeszła pora na zakończenie 14 serii (1 sezonu) Doctor Who. Empire of Death wywołało w nas naprawdę wiele emocji. Co o odcinku sądzi redakcja Whosome oraz zaproszeni goście?
Zielona Małpa: Nie jestem zachwycona finałem tego sezonu. Moje emocje opadły w momencie, kiedy Kate Stewart obracała się w pył, a tuż po niej inne ważne osoby. W tym momencie wiedziałam, że czeka nas wielki czerwony Reset Button i na koniec wszystko zostanie odwrócone. I zostało odwrócone do tego stopnia, że nie było tu żadnej (czytaj: ani jednej) ofiary pojawienia się Sutekha. Boga śmieci, pozwolę sobie dodać. Najlepsze historie to te, które są okupione czyimś życiem…
Ucieszyłam się, kiedy ponownie pojawił się Roger ap Gwilliam, ponieważ z zapowiedzi sezonu wynikało, że jego rola będzie „jakaś”, a nie tylko złego premiera w odcinku, który w uniwersum Doktor(a) nawet się nie wydarzył. To jego wątek pozwolił na finalne odkrycie tożsamości rodziców Ruby. Którzy okazali się zwykłymi ludźmi. To nie jest wcale takie złe rozwiązanie, bo trzyma się narracji Russella T Daviesa, że najzwyklejsza osoba może być przez chwilę najważniejsza dla całego wszechświata. Jednak takie rozwiązanie nie tłumaczy śniegu, który czasem pojawiał się nieoczekiwanie w obecności Ruby, ani tego, czym jest ta tajemnica ukryta w piosence w środku Ruby. Były to zbyt duże pytania, by zostawiać je bez odpowiedzi.
Ncuti Gatwa był doskonały w roli Doktora i zaserwował nam wiele wzruszających scen (na przykład scena z łyżką na wyludnionej planecie), a Millie Gibson nie pozostała dłużna. Szkoda tylko, że nie zdążyłam poznać zbyt dobrze tych postaci w trakcie sezonu, aby moje emocje mogły sięgnąć zenitu.
Ollie: Po poprzednim odcinku spodziewałem się większych, dalekosiężnych reperkusji. A tutaj rachu, ciachu i po Sutekhu. To ja już wolałem Zabawkarza i Maestro, którzy co prawda też zostali w trymiga pokonani, ale przynajmniej mieli to coś, co sprawiało, że musiało się panicznie kalkulować każde kolejne posunięcie, bo inaczej pstryk i cię nie ma już na tym świecie. Najbardziej jednak rozczarowuje kulminacja drogi nowej towarzyszki Doktora, czyli Ruby Sunday. Przez cały sezon karmiono nas informacjami i przesłankami, jakoby jej pochodzenie miałoby być do pewnego stopnia kosmiczne lub nadnaturalne, co tłumaczyłoby choćby pojawiające się z czapy opady śniegu. Widz ma prawo czuć się trochę oszukany, biorąc pod uwagę poszlaki i niewytłumaczalne zjawiska, które przecież nieustannie występowały w obecności tajemniczej towarzyszki. Teraz wychodzi na to, że wszystko to było wymysłem widza, który zbyt pochopnie uwierzył w jej kosmiczną wyjątkowość.
Maple Fay: Z powodu planów wyjazdowych udało mi się zasiąść od obu odcinków „finałowych” dopiero po premierze Empire of Death – i nie mogę się oprzeć wrażeniu, że oglądając go zaraz po The Legend of Ruby Sunday, zalicza się spory spadek napięcia oraz niejakie rozczarowanie rozwiązaniem zagadki, którą machano nam przed oczami jak marchewką od początku tego sezonu. Nie mówię, że nie doceniam morału zaprezentowanego przez RTD (doceniam), ale po tak długim podkręcaniu napięcia wokół postaci Ruby odpowiedź na pytanie o tożsamość jej matki wydała mi się trochę… grubymi nićmi szyta? Tak, historia Ruby została ładnie domknięta, ale czy tylko ja mam wrażenie, że ten finał pisany był w dużym pośpiechu, a postać towarzyszki Doktora (mimo wszystko) potraktowano nieco po macoszemu?
Nie przepadam również za chwytem narracyjnym typu „wyeliminujmy postać X, aby dodać odcinkowi grozy i powagi, a potem przywróćmy ją do życia, gdy zagrożenie minie”. Być może przestaję być targetem Doctor Who, ale tego rodzaju zagrania wywołują u mnie raczej absmak niż ulgę. Podobnie jest zresztą z czymś, co na własny użytek nazywam „Doktor/TARDIS ex machina” – czasami reset systemu nie wystarczy, żeby naprawić wszystkie szkody.
Krótko, na gorąco: muszę obejrzeć oba odcinki jeszcze raz, żeby sprawdzić, czy coś mi umknęło, ale w pierwszym momencie czuję zawód (z powodu zbyt prostego zakończenia) oraz niedosyt (ponieważ wiele wątków drugoplanowych pozostało nierozwiązanych). Miejmy nadzieję, że odcinek świąteczny tudzież kolejny sezon wyleczą mnie z obu tych stanów.
Ginny N.: Podobał nam się ten finał. Czy był wielkim tąpnięciem, jakim myśleliśmy, że będzie? Nie. Ale Empire of Death był bardzo doktorowym finałem. Emocje Piętnastego, gdy dociera do niego, że nieświadomie przyniósł śmierć do całego wszechświata, w tym do niektórych miejsc po wielokroć, za każdym razem, gdy tam lądował – to było coś, co uderzyło nas tak mocno, jak powinien był uderzyć Flux. I ta beznadzieja Doktora po tym, jak zszedł z oczu wielkiego złego, któremu odgrażał się, że zrobi wszystko, by go pokonać, i spotkanie z jedną z ostatnich ludzi po łyżkę… Powtórzymy się, RTD umie w emocje. O, jak on umie w emocje. Za to go bardzo cenimy.
I w sumie podoba nam się rozwiązanie z przynoszeniem śmierci do śmierci, co daje nam życie. Nawet paskudne CGI zniesiemy (w końcu to Doctor Who). Nawet jeśli wspaniale wielkiego rozwiązania brak, to po prostu to kupujemy.
A to, że mama Ruby jest kimś zwykłym, a ważnym, ponieważ jest ważna dla Ruby? Nie przeszkadza nam to, nawet jeśli liczyliśmy na coś wielce intrygującego. Ale też, no nie, w samej Ruby musi być coś jeszcze, coś, co sprowadza śnieg i przeróbkę starej ukraińskiej pieśni… I coś musi znaczyć to, że pole osłonowe TARDIS roztacza się na dokładnie 66,6 metra… Dla Władców Czasu może zwykła liczba, ale dla nas, na Ziemi, niekoniecznie. Czy traktować ją poważnie, czy nie, to jednak jej konotacje są dość powszechnie znane i nie przywołuje się jej bez powodu. Dlatego jesteśmy ciekawi, co w kolejnym sezonie (i moffatowskim odcinku świątecznym) zmaluje RTD i jakich odpowiedzi o Ruby, która przecież powróci, nam udzieli. Choć pożegnała się z Doktorem, to jej historia nie jest jeszcze skończona. A na koniec mamy zagadkę pani Flood, mrocznej Mary Poppins, najpierw w stroju Clary, a na koniec Romany… Co to za red herringi, hmm?
Lady Kristina: Muszę przyznać, że po obejrzeniu finału serii mam mieszane uczucia. Sam odcinek Empire of Death raczej mi się podobał, ale odniosłam wrażenie, że nie wszystkie jego części były odpowiednio wyważone – przez większość czasu akcja pędzi na łeb na szyję, aby na końcu niemal gwałtownie wyhamować – odniosłam wręcz wrażenie, że wszystko tu minęło zbyt szybko. Nie pomógł temu też fakt, że RTD tak zwiększał hype na finałowy odcinek, że mnóstwo osób oczekiwało, że otrzymamy tu coś wręcz nie z tej ziemi.
Sam pomysł, że Sutekh przez te wszystkie lata towarzyszył TARDIS i Doktor(owi), zostawiając swój ślad we wszystkich odwiedzonych przez nich czasach i miejscach, jest jednocześnie genialny i przerażający. Z kolei jego pokonanie – muszę jedynie wtrącić, że ta scena pod względem wizualnym naprawdę zrobiła na mnie wrażenie – przez chwilę zdawało mi się być zbyt łatwe, ale w sumie podobnie „łatwo” udało się pokonać Zabawkarza i Maestro, więc ostatecznie nie mam do tego zarzutów.
Z kolei wątek pochodzenia Ruby… Podobnie jak się to działo w przypadku całego sezonu, RTD cały czas podkręcał tę tajemnicę, cały czas po fandomie krążyły przeróżne teorie. Na końcu otrzymaliśmy najprostsze rozwiązanie, a mama Ruby jest bardzo zwykłą osobą, a to nasze podejście do niej sprawiło, że jest niezwykła – ma to sens, chociaż nie wyjaśnia to śniegu i kolędy (to zasługa TARDIS? A może siła naszej podświadomości?). Dodatkowo to, że mama Ruby wskazywała na znak Ruby Road, nazywając w ten sposób swoją córkę, nie ma za bardzo sensu. Za to scena spotkania Ruby i Louise była naprawdę wzruszająca – Daviesowi najlepiej wychodzą właśnie takie wątki rodzinne.
I jako że Ruby w tym momencie powinna skupić się na rodzinie, jej tymczasowa rozłąka z Doktorem ma sens. Naprawdę polubiłam ten duet i cieszę się, że nie rozstają się na zawsze, a Ruby powróci w 2 sezonie. Trochę mam wrażenie, że nie wszystkie wątki w jej otoczeniu były do końca rozwiązane. Przede wszystkim, kim jest pani Flood?
Przemek: Początek Empire of Death trzymał poziom z poprzedniego tygodnia. Chaos, wszyscy zginęli, pozostał tylko smutek i wielka pustka. Myślałem, że cała reszta odcinka poświęcona będzie odkręcaniu tego wszystkiego. Szczerze, to czekałem na fajerwerki, jakieś wielkie decyzje, nieuniknione pożegnania itd. Ja niestety się tym wszystkim rozczarowałem…
W tamtym roku, przy okazji odcinków rocznicowych i odcinka świątecznego, zasiane zostały tajemnice i wątki, które miały zostać odkryte w finale. Były one pielęgnowane i podsycane przez całą serię. Tymczasem docierając do jej końca, dostajemy zupełnie co innego niż to, czego byśmy się spodziewali. Wprowadzenie Sutekha i jego intrygi było doskonałe, bóg śmierci miał wielki potencjał na to, by sprawić, że będzie to jeden z najlepszych finałów serialu. Niestety, przyszedł czas na pokonanie go. Nie było to wykombinowane jakoś mega źle, ale to przyszło tak łatwo! I znikąd! Rach, ciach, Doktor wymyślił plan (i to jeszcze poza kamerą), bezproblemowo pokonał BOGA ŚMIERCI i koniec, wszyscy żyją, zdrowi i szczęśliwi, Susan będzie pracować w UNIT-cie, można się rozejść. Sam pomysł wykorzystania smyczy, rękawic i TARDIS rzeczywiście był w duchu serialu, i to się chwali, ale czas poświęcony na pokonanie Sutekha był nieproporcjonalnie krótki do tego, ile to zło czekało na ujawnienie się i odpalenie swojego planu unicestwienia wszechświata.
Przywrócenie każdego do życia może i było piękne, ale przez to nie dostarczyło mi żadnych emocji (no może oprócz ulgi, ale nie tego oczekiwałem od finału). Mam wrażenie, że wszystko było po nic, bo czy Sutekh był, czy by go nie było, i tak każdy by żył.
Z tym big reveal odnośnie mamy Ruby to ja nie wiem, czy mnie to jakoś zachwyciło… Chyba wszyscy czekaliśmy na coś innego. Nie powiem, bo poryczałem się, jak Ruby w końcu się z nią spotkała, ale no… to nie było to, na co czekałem.
Plusik taki, że na koniec sytuację podratowała pani Flood. Czyżby następna seria była poświęcona jej? Kim jest? I dlaczego mam wrażenie, że ta seria miała dwa motywy przewodnie – Sutekha i motyw „opowieści w opowieści”, który swój finał znajdzie dopiero w następnej serii?
Rademede: Finał sezonu, czyli Empire of Death, przyniósł mi duże rozczarowanie. Z całego hype’u, jaka to Ruby jest wyjątkowa, sprawia, że pada śnieg i jest zakorzeniona w niej kolęda zupełnie nic nie wyszło, okazało się to absolutnie nieistotne. To jak biologiczna matka Ruby, która nie szukała jej przez dziewiętnaście lat, ani nawet nigdy nie powiedziała biologicznemu ojcu o jej istnieniu, nagle jest zafascynowana córką wydało mi się bardzo naciągane. Cała tajemnica, dlaczego jej matka pokazywała na Doktora, wyszła słabo. Nie przekonuje mnie, że piętnastolatka zostawiająca dziecko pod kościołem odwraca się i pokazuje na znak z nazwą drogi, że niby tak dziecko nazwała. Na zupełnie pustej drodze, gdzie i tak nikt by tego nie widział. Scena na jakiejś opuszczonej planecie, bo Doktorowi potrzebny był kawałek metalu, była trochę od czapy. No i zakończenie deus ex machina, nikt nie zginął, wszyscy wracają, nic się nigdy nie wydarzyło, Ruby ma happy end z biologiczną matką, która ignorowała jej istnienie przez lata, ale ją nawróciło po spotkaniu w kawiarni.
Robert S. (Kącik Popkultury): Finał sezonu to przede wszystkim bardzo kiepsko wyważony „dwuczęściowiec”. Poprzedni odcinek doskonale dawkował napięcie, a Empire of Death trochę wyrzuciło tę podbudowę przez okno – i nie chodzi tu nawet o same rozwiązania fabularne (choć też), ale średnie rozpisanie wydarzeń. Tak naprawdę wszystko to, co miało miejsce w finałowym odcinku, znacznie lepiej sprawdziłoby się właśnie jako two-parter i trochę ciężko mi zrozumieć, czemu akurat Russell T Davies nie zdecydował się na trzy- czy nawet czteroodcinkowy finał – przecież dobrze wiemy, że ma w nich niezłe doświadczenie (pamiętacie finał trzeciej serii z Tennantem?).
A jeśli chodzi o same wrażenia – straszny miszmasz, ostatecznie na plus (Gatwa ma świetne sceny, a emocjonalne delivery Daviesa jeśli chodzi o pojednanie Ruby z rodziną siadło mi bardzo mocno), ale ciężko nie brać pod uwagę rozczarowującego, zbyt szybkiego rozprawienia się z Sutekhem i niepełnych odpowiedzi (73 yards!!!). Że już nie wspomnę o tak naciąganym scenariuszowym lenistwie jak wątek wskazania przez matkę Ruby znaku z Ruby Road… Come on. 😀 Jestem przekonany, że fabuła jeszcze zakręci się wokół Ruby i wtedy będzie można spojrzeć na całość wydarzeń w szerszym kontekście, ale na ten moment jest to wyraźnie rozczarowujące rozwiązanie. Niemniej uważam to za dobry i emocjonalnie spełniony odcinek, który robi to, co najważniejsze: jest na maksa doktorowy i przypomina nam, że to serial, który potrafi z tygodnia na tydzień fikołkować poziomem i zatrząsać naszym zawieszeniem niewiary do granic możliwości. I nawet jeśli nie zawsze przypada nam to do gustu, to trudno odmówić temu jedynego i charakterystycznego dla tego serialu stylu.
Clever Boy: Ja jestem rozczarowany Empire of Death. Gdy na początku zaatakowano UNIT, trochę się wystraszyłem, że to może być koniec Kate. Jednak gdy zaczęły ginąć kolejne ważne osoby, wiedziałem, że RTD wszystko odkręci. W sumie nie czułem zagrożenia, już bardziej przerażający byli Maestro i Zabawkarz. Zresztą pozbycie się Sutekha było proste i trochę zabawne. Nie kupuję również wyjaśnienia, że bóg śmierci chillował sobie przy TARDIS od czwartego wcielenia i nigdy nic i nikt go nie wykryło – ani gdy kilka TARDIS się spotkało, ani jakieś systemy obronne, ani sama TARDIS przemieniona w ludzką postać. Inne, prostsze wytłumaczenie byłoby lepsze. Postać grana przez Susan Twist okazała się taką Clarą, ale złą, która miała pojawiać się we wszystkich przygodach i nieść potem śmierć jednocześnie w czasie i przestrzeni. No nie…
Ta scena z Dobrą Kobietą i łyżką była taka sobie. Sutekh przecież zniszczył życie, a nie sprzęty, więc zakładam, że gdzieś we wszechświecie były jakieś metale. To chyba było to cameo, które hype’ował Davies i długo zastanawiano się, czy ta scena była potrzebna. Jak dla mnie… nie była. Trochę bałem się, że stracimy Mel i nie uda się jej uratować.
Jestem niesamowicie rozczarowany tożsamością Ruby i wiele mi się tu nie klei. Dlaczego piętnastolatka ubrała się w tajemniczy płaszcz i wskazywała dramatycznie palcem na znak, gdy nikogo wokół nie było? Po co to w ogóle, skoro i tak dziecko nazwano właśnie od ulicy, bez kontaktu i wskazania matki? Swoją drogą, podobno w odcinku świątecznym tej latarni/znaku wcale nie ma w scenografii, została dodana w finale – ale tego osobiście nie sprawdziłem. Jakim cudem Davina, TARDIS czy ambulans z przyszłości nie znaleźli śladu po rodzinie Ruby? Tym bardziej, że jej matka żyje, jej dziadkowie i ojciec żyją. Ma może rodzeństwo i dalszą rodzinę. Dlaczego pada śnieg? Jakim cudem Ruby miała ukrytą w sobie piosenkę i co sprawiło, że bali się jej Maestro? No i oczywiście „musimy” kupić to, że kobieta, która porzuciła dziecko nagle jak w szczęśliwej opowieści jednoczy się z córką po krótkiej rozmowie w kawiarni, i ot tak się jej poświęca, i nagle się nią super interesuje i spędzają razem czas.
Ogólnie sceny z Ruby nie były dla mnie emocjonalne, bo czuję, że praktycznie jej nie znam. Ten sezon był za krótki i trochę za mało spędziliśmy go na relacji Doktor-towarzyszka. Jednak muszę przyznać, że jej odejście i zachowanie było spójne. Ruby miała obsesję na punkcie rodziny, czuć było desperację i pragnienie poznania prawdy. Nic dziwnego, że nawiązała kontakt z matką i chciała z nią spędzić czas. Spoko sposób na opuszczenie TARDIS. Wiem, że Ruby jeszcze powróci i może coś więcej nam wyjaśnią, ale narracyjnie na ten moment pokazali nam zamkniętą historię, która do końca się nie spina i mnie odtrąca. RTD niepotrzebnie zapowiadał wielką tajemnicę z wielkim rozwiązaniem i podgrzewał ją w mediach społecznościowych. Tak się nie robi. Przestałem mu ufać. Serio. Już chyba wolałem, jak Chibnall milczał.
Kate Stewart ma romans z pułkownikiem? I znowu kogoś werbuje? UNIT chyba nie ma żadnych HR-ów. No i czekam na panią Flood. Wcześniej była ubrana w strój Clary, rzuciła „clever boy”, a na końcu odcinka była ubrana jak Romana. Ciekawe, kim okaże się naprawdę. Pewnie będzie to nowa postać. No cóż… Mam rozczarowanko Empire of Death, a taki byłem zajarany na ten odcinek. Było kilka fajnych scen, ale to był słaby finał. Nie miałem super radochy.
ET: Empire of Death dostarczyło mi wielu emocji*: zdziwienia, zaskoczenia, rozdrażnienia, poirytowania, złości, rozczarowania, zniechęcenia, znudzenia i w końcu smutku. Choć być może nie powinien, bo moim zdaniem RTD umie w finały sezonu mniej więcej tak, jak Doktor Davida Tennanta w odchodzenie. Przez siedem naprawdę w większości dobrych odcinków mylił tropy i dawał nam kolejne zagadki tylko po to, by zaserwować rozwiązanie z… no dobra, z kosmosu, słabe dialogi i drętwe monologi, które zdaje się miały wywołać zgoła inne uczucia niż te, które wymieniłam kilka zdań temu. O ile jestem w stanie sobie wyobrazić, że tę historię można było obronić i zrobić dobrze, o tyle w tym przypadku tak się nie stało i kompletnie nie wiem, jak to możliwe, że nikt na żadnym etapie tego nie zauważył. Jedyne plusy tego odcinka to TARDIS nawiązująca do poprzednich wcieleń, swoich i Doktor_, oraz pani Flood. Oraz memy z Sutekhem, które zalały po nim internet. Jest mi przykro, szczególnie że, niezależnie od mojej oceny wcześniejszych dokonań RTD, nie zauważyłam w tej serii niczego, co by wskazywało, że będzie aż tak źle. Szkoda Gatwy, Gibson i całego tego hype’u. Pozostaje mi mieć nadzieję, że ta końcówka nie sprawi, że zapomnimy o tak wspaniałych odcinkach jak Boom, 73 Yards czy Rogue. Zdecydowanie na to nie zasługują, tak jak i Sutekh nie zasługiwał na ciągnięcie go na sznurku za TARDIS, jak bardzo złym psem by nie był.
*Tu nie mogę nie podziękować Lierre i River, moim współoglądaczkom; pierwszej za pomoc w nazwaniu targających mną emocji, drugiej za wstawki humorystyczne, które pozwoliły mi dotrwać do końca.
dziewiętnastka: Odcinek podobał mi się bardziej niż poprzednik – w moim odczuciu był lepiej wyważony, jeśli chodzi o dystrybucję napięcia. Nawet się wystraszyłam przez chwilę, że ostatecznie żegnamy się z Kate! Rozwiązanie sytuacji z Sutekhiem było nieco głupie, ale bardzo doktorowe: wymagało odwagi i zimnej krwi ze strony drużyny TARDIS, a że było oparte na fizycznej sprawności – z tego co czytałam w internetach, niektórym się to nie podobało – cóż, Dziesiąty też dużo biegał, jakoś nie czuję tutaj rozbieżności.
Na minus zaliczam rozwiązanie zagadki Ruby. Trochę jak w specjalnych odcinkach na 60. rocznicę, Davies zrobił coś, co chciał zrobić (ok, spoko, jego kolej za kierownicą i jego prawo), a potem usprawiedliwił to bełkotem, który nic nie znaczy. Nie przeszkadza mi fakt, że mama Ruby ostatecznie nie była żadną nie-wiadomo-jaką istotą – ale człowieku, chociaż nie tuszuj tego pozbawioną treści coelhozą! Ale podobało mi się, że Ruby, przynajmniej chwilowo, zostaje z rodziną. Wydaje mi się to bardzo spójne z jej motywacjami. Czasem tak jest w życiu, że ma się okazję zrobić Coś Cool, ale jednak wygrywa ta opcja uważana w neoliberalnym społeczeństwie za Mniej Cool – na przykład, tak jak w tym wypadku, siedzenie z rodziną zamiast podróży wszędzie, gdzie się tylko da. A Ruby była w tym taka urocza i tak prawdziwie rozdarta między przyjaźnią z Doktorem a pragnieniem serca… że aż się wzruszyłam.
Pozostaje tylko pytanie: KIM JEST PANI FLOOD? Mało odkrywczo stawiam na Mistrzynię.
A co wy sądzicie o tym odcinku? Podzielcie się swoimi opiniami na naszym Facebooku lub w grupie.
Jako że 14 seria (1 sezon) Doctor Who właśnie się zakończyła, przed nami czas przerwy. Odcinek świąteczny, Joy to the World, zobaczymy dopiero w grudniu.
Wspólny profil redakcji Whosome.pl. Podpisujemy nim zbiorcze teksty, tłumaczenia, analizy i dyskusje.