The Church on Ruby Road, pełnoprawny debiut Piętnastego Doktora i Ruby Sunday, już za nami. Jak nam się podobało? Zapraszamy do lektury!
Anndycja: Russell T Davies może mieć wiele wad, ale jedno trzeba zaznaczyć jasno: jak wspaniale on umie pisać postacie! Piętnasty Doktor już w The Giggle ujął mnie za serce, ale tu, w The Church on Ruby Road, Gatwa miał okazję pokazać całą gamę emocji, z których będzie się składała jego postać. Nareszcie – po bardzo ludzkim Doktorze Tennanta – wracamy do Doktora, po którym widać, że pochodzi z innej planety, a jednocześnie pozostaje empatyczny, kochany, brawurowy, troskliwy… Mam bardzo silne skojarzenia z Dziewiątym, który w jednej chwili potrafił wyzywać ludzkość od małp, żeby sekundę później cieszyć się, że tym razem wszyscy przeżyli. Uważam też, że Russell T Davies bardzo mądrze podchodzi do tematu timeless child i liczę, że tak zostanie. I w ogóle, Gatwa POTRAFI ŚPIEWAĆ. W kontekście nadchodzącego sezonu, który wydaje się być bardzo muzyczny, taki Doktor, z szafą grającą w TARDIS, tańczący w klubie, biegający po dachach, cały czas rozedrgany i w ruchu jest jak najbardziej na miejscu.
O ile przed premierą odcinka trochę nieufnie podchodziłam do Ruby – wiecie, jestem przyzwyczajona do tego typu towarzyszki, która jest śliczna, przebojowa, pyskata, przefajnowana (patrzę na ciebie, Moffacie), i byłam pełna obaw – tak teraz te obawy się rozwiały. Ruby jest śliczna i przebojowa, ale jednocześnie widać u niej cechy prawdziwej osoby – odwagę, troskliwość, niepewność, rozterki związane z rodziną… A propos rodziny, kocham to, że w końcu przyjaciółka Doktora ma jakiś background, coś, co trzyma ją na Ziemi, a nie każe czekać na kolejną wizytę Władcy Czasu; dawno tego nie było. Babcia Ruby jest moją ulubioną postacią drugoplanową – niech ktoś jej przyniesie w końcu tę herbatę! – i pokazanie domu Carli i Cherry bez Ruby było najmocniejszym punktem tego odcinka. O tym właśnie mówię, pisząc o emocjach, które umie wzbudzić Davies.
Jedyna rzecz, na którą mogę narzekać – The Church on Ruby Road był zdecydowanie zbyt family friendly jak na mój gust. Próbuję tłumaczyć to sobie świętami, ale przecież miewaliśmy też bardziej dorosłe odcinki, a tu czułam się momentami, jakbym oglądała Przygody Sarah Jane, skierowane do młodszej widowni. Ratowały to trochę gobliny, ich piosenka i nieznana nam jeszcze tożsamość tajemniczej pani Flood. KIM JEST PANI FLOOD? Nie wierzę, że musimy czekać do maja, żeby to odkryć. Ciekawość chyba zeżre mnie do tego czasu.
Ollie: Tym razem Russell T Davies nie trafił w moje gusta. Odcinek świąteczny nie przekonał mnie pod względem tematycznym, już nie wspominając o tym, że w ogóle nie czuć tak zwanego świątecznego ducha. Afera z goblinami była dosyć nieciekawie poprowadzona, wręcz senna i dziecinna w swojej wymowie. Całe szczęście, że nużąco poprowadzoną intrygę rekompensuje nowy Doktor oraz jego towarzyszka. Gdy tylko zobaczyłem tych dwoje razem, od razu poczułem przypływ nowej energii, niczym Doktor przy swojej kolejnej regeneracji. Wielka szkoda, że na kolejną dawkę trzeba czekać do wiosny.
Magdalena: Mam trochę mieszane uczucia. Historia nie była oszałamiająca ani porywająca, nie poruszyła mnie za bardzo – mała skala i święta tak mocno w tle (ważniejsze wydaje się to, że to urodziny Ruby) to zarówno dobra, jak i zła rzecz. Bo jakkolwiek nie jestem fanką wyskakiwania poza skalę, tak w tym przypadku – specjalnego odcinka wprowadzającego w nową epokę – spodziewałam się jednak mocniejszego uderzenia. Momentami irytowało mnie tempo. Kiedy pojawiła się rysa, a Ruby zniknęła, Doktorowi bardzo dużo czasu i gadania zajęło zajarzenie, co się stało; twórcy bardzo starali się nam wyjaśnić sytuację i przedobrzyli. Wystarczyłoby pokazać lodówkę bez zdjęć i zostawić ostatni kawałek dialogu z mamą Ruby, kiedy płacze, a nie wie dlaczego (już to widzieliśmy z Amy Pond, prawda?). Za to trochę za mało mi było tych wprowadzających scen z klubem i znajomymi Ruby. Ale to detale.
Przede wszystkim strasznie się cieszę z nowego Doktora, który budzi we mnie dużo czułości. Jaki on jest dziwny! Ale taki ciepły-dziwny, a nie kanciasto-dziwny jak Trzynasta. Momenty na statku, z rozplątywaniem, co się dzieje i uczeniem się języka węzłów, oraz potem ten rant o zbiegach okoliczności kojarzyły mi się nawet bardziej z Dirkiem Gentlym niż Doktorem (więcej filozofowania niż technobełkotu), ale to dobre. To trochę inne i nowe.
Widać wyraźnie, że to dla serialu nowy start. Jest inne tempo, inna estetyka, inny sposób pisania postaci, inne dialogi, inny Doktor. Trzeba będzie się do tego przyzwyczaić, bo – szczególnie świeżo po trzech odcinkach rocznicowych, które sobie właśnie powtórzyłam – miałam poczucie pewnej chropowatości. To dość dobrze pasuje do tego, co Ncuti Gatwa opowiedział w wywiadzie dla „Doctor Who Magazine”: że początki były dla niego trudne i aklimatyzacja i znalezienie odwagi zajęły mu dużo czasu. Mam wrażenie, że to trochę widać, ale i tak jego Doktor ujął mnie wieloma rzeczami – czułością, śpiewaniem, wątpliwościami, które jednak się pojawiły (mimo bardzo pewnego i optymistycznego wejścia w The Giggle odkrywamy, że jednak nim targają), tańcem, śmiechem, przebierankami, cierpliwym czekaniem w TARDIS, łzami, ratowaniem wszystkich i wszystkiego, szerokim uśmiechem podszytym jakąś melancholią. Kupuję go bez wątpliwości i czekam na to, co wniesie w tej nowej epoce.
Maple Fay: Mało świąt w tym odcinku świątecznym, obawiam się. Może trzeba było jednak zareklamować The Church on Ruby Road po prostu jako odcinek wprowadzający nowego Doktora? Ta sztuczka raczej się udała, aczkolwiek tempo akcji było miejscami raczej nierówne, a scenariusz nieco przegadany (miałum wrażenie, że Russell T Davies czuje ogromną potrzebę wyłożenia wszystkiego widzom na tacy, jakby wątpił w naszą inteligencję i umiejętność interpretacji danych). Doktor Gatwy jest uroczy, ciepły i sympatyczny; czuję, że się polubimy, ciekawi mnie też, jak wypadnie przy okazywaniu negatywnych emocji. Do niewątpliwych plusów odcinka należy też piosenka goblinów! Poproszę o więcej motywów muzycznych w New New Who, bo Doktor i Ruby ewidentnie umieją śpiewać.
Ach, Ruby: cieszę się, że poznaliśmy jej (cudowną) rodzinę, ale o samej towarzyszce nie wiem jeszcze zbyt wiele. W tym odcinku motywowało ją głównie poszukiwanie biologicznych rodziców – ten wątek prawdopodobnie powróci i doczeka się jakiegoś zaskakującego rozwiązania. Teraz poproszę o więcej informacji o tym, co ją napędza jako osobę.
Dobry odcinek, pobudził mój apetyt na kolejną serię, ale zostawił pewien niedosyt.
Clever Boy: Jestem trochę zmieszany. Bawiłem się dobrze, ale czegoś mi zabrakło. Odcinek miał problemy z tempem, które czasem siadało. Podobały mi się sceny na początku, w których Doktor obserwował Ruby. Byłem zaskoczony, bo scena z bałwanem była kręcona niedawno w dokrętkach – myślałem, że to do przyszłorocznego odcinka świątecznego. Rodzina Ruby na plus. Podobało mi się to, że pokazano obie strony/wersje adopcyjnych osób. Carla w tej „złej” wersji była fantastyczna. Świetny popis aktorski. No i cieszę się, że ta biedna babcia w końcu dostała herbatę!
Nowy Doktor był chyba mniej przebojowy niż w The Giggle, ale nadal ma w sobie wiele uroku. Jest czarujący, sprytny i bardzo emocjonalny. Cieszy mnie też to, że nie odcinamy się od timeless child i być może Russell T Davies zrobi coś z tego ciekawszego. Czekam, żeby bardziej poznać nowego Doktora.
Bardzo spodobała mi się Ruby. Ma w sobie coś uroczego, jest odważna, i chociaż dziwnie to zabrzmi – realna. Myślę, że jest sporo osób, które mogłyby się z nią utożsamiać, nawet jeśli nie w całości. Ma świetną chemię z Doktorem
Ten odcinek nie był za bardzo świąteczny i moim zdaniem trochę słaby jak na wprowadzenie Doktora. Widziałem go tylko raz podczas świątecznego rodzinnego chaosu, więc może zmienię zdanie przy drugim seansie.
Gobliny były urocze. Fajnie, jakby jeszcze kiedyś wróciły. No i śpiewający Doktor i Ruby. Mam nadzieje, że takich chwil dostaniemy więcej.
Na koniec pytania, na których odpowiedź przyjdzie nam jeszcze trochę poczekać i moje myśli z tym związane. Kim jest Ruby? Czy jest kosmitką? A może inną Władczynią Czasu? Może do kościoła przyniosła ją jej wersja z przyszłości? No i kim jest sąsiadka, pani Flood? Po pierwsze – wiedziała, czym jest TARDIS. Czy to Susan? A może Romana? Czemu Doktor nie wyczuł innej Władczyni Czasu, gdy z nią rozmawiał? Ciekawa była też zmiana w jej zachowaniu. Na początku była taką złośliwą sąsiadką, która czepiała się o budkę telefoniczną na chodniku, a później była przemiła i urocza. A może to właśnie jest „Ta, która czeka”? W końcu siedziała sobie przed domem i obserwowała okolicę. Czy na początku była niemiła, bo szukała Doktora, i zmieniła swoje zachowanie, gdy go zlokalizowała? A może to starsza wersja Ruby? Na końcu brzmiała trochę złowieszczo…
Ginny N.: Jejku, jak my kochamy ten odcinek. Jasne, święta są w nim bardziej dekoracją niż czymkolwiek więcej, ale zupełnie nam to nie przeszkadza. The Church on Ruby Road stoi postaciami. Ruby jest wspaniała i wspaniała jest jej rodzina. Uwielbiamy je wszystkie. Tak bolesne jest pokazanie tej alternatywnej wersji życia Carli i Cherry, w którym nie pojawiła się Ruby. Podobnie wspaniale wypada Piętnasty Doktor. Jest bardziej szczęśliwy niż jego poprzednie wcielenia, ale jest w nim odpowiednia doza obcości i poczucia, że on faktycznie wie więcej; że nawet jeśli nie ma wszystkich odpowiedzi, to dostrzega więcej; że potrafi być niezamierzenie niemiły. Choćby ta scena, gdy mówi Ruby, że jej niezdarność to coś o wiele gorszego, nie podając pełnego kontekstu – nie jest to przyjemne usłyszeć coś takiego o (w domyśle, nawet jeśli nie w rzeczywistości) tym, jaką się jest osobą. Davies znów robi to, co świetnie umie i za co kochamy jego pierwszą erę Doctor Who – relacje międzyludzkie i więzi emocjonalne.
Gobliny? Okej. Wciąż nas gryzie ich piosenka – gobliny często są wykorzystywane jako antysemicka karykatura (to nie jest i nigdy nie był tylko wymysł JKR) i piosenka o porywaniu i jedzeniu dzieci i piciu ich krwi… Sami pomyślcie. Szkodliwe stereotypy nie przestają być szkodliwe nawet wtedy, gdy są powtarzane przez osoby, które nie zdają sobie sprawy z tego, że to właśnie po szkodliwe stereotypy sięgają. Mimo wszystko jednak sama intryga goblinia nam się podoba – jednak szczególnie tam, gdzie odchodzi od stereotypu, a wchodzi w nowe. Wyjaśnienia Piętnastego, że gobliny podróżują po liniach czasu po zbiegach okoliczności, język lin – które są faktycznie jak swego rodzaju okablowanie – to, że skoro nie udało im się skutecznie porwać Lulu, więc zabierają Ruby, ich statek? Cudne, idealnie pasujące do Doctor Who w tym, jak miesza elementy fantastyczne z (miękką, ona nigdy nie była twarda) fantastyką naukową. No czego chcieć więcej od potwora?
A tajemnica pochodzenia Ruby? Czekamy z ciekawością, co się okaże. Mamy swoje teorie, ale nawet jeśli dla Doktora to nie jest ważne osobiście, to zostało nam pokazane, że to jest bardzo ważne dla Ruby. Ale i tak ufamy, że jednak zanim Ruby poprosi Doktora o odnalezienie rodziców biologicznych, obsobaczy go za ten sufit w mieszkaniu i każe mu to naprawić.
I jeszcze na koniec mamy panią Flood. Zobaczymy, czy kimś będzie, ja na pewno bym chciał, ale też niekoniecznie Rani (Christel Dee w Oficjalnym podkaście Doctor Who mówi, że jak tylko pojawia się jakaś wrogini w serialu, fani wołają, że to na pewno Rani), choć to byłaby w sumie pewna odmiana, skoro do tej pory te nawoływania się nie sprawdziły. Ale może też będzie to zupełnie nowa postać Władczyni Czasu czy ktoś inny, jeśli faktycznie okaże się ona kimś więcej niż tylko sąsiadką Ruby i jej rodziny.
ET: W moim odczuciu Russell T Davies nigdy szczególnie nie umiał w odcinki świąteczne i pod tym względem The Church on Ruby Road mnie nie zaskoczyło – ani na plus, ani na minus. Ot, zgrabnie napisana i dość przeciętna opowieść, wystarczająco dobra, by czekać na kolejne, jednak nie na tyle porywająca czy intrygująca, by chcieć do niej wracać.
Podobało mi się wejście nowego Doktora, takie bardzo w stylu Dziewiątego – pojawia się, bo zaniepokoiły go zawirowania wokół Ruby i postanowił ją obserwować. Nie do końca jeszcze czuję Ncutiego Gatwę w tej roli, choć kupuje mnie ta jego jednoczesna emocjonalność i obcość, to błyskawiczne przechodzenie od śmiechu do smutku, to, jak udaje mu się pokazać, że pod młodą twarzą kryją się niezliczone wcześniejsze wcielenia. Bardzo dobre jest też to, jak umiejętnie Davies wpisał w jego postać wątek timeless children i jak połączył go z historią Ruby. Nie przekonało mnie natomiast to, że Doktor jest teraz bardziej wynalazcą (te rękawice i, ekhem, śrubokręt) i detektywem (rozszyfrowywanie języka węzłów) niż Władcą Czasu, no ale to dopiero początek. I troszkę mi żal osób cosplayujących, bo wychodzi na to, że charakterystyczny strój Doktor_ właśnie przeszedł do lamusa. Słowem, podobnie jak Magdalena, czuję się trochę zmieszana i jeszcze nie do końca wiem, co myśleć o tym Doktorze. Choć mam dobre przeczucia.
Nie mam za to żadnych wątpliwości co do Ruby Sunday – Millie Gibson jest absolutnie fenomenalna. Ma w sobie radość, dobro, energię, otwartość na przygody, ciepło, ale też masę zwyczajności, i mimo że może kojarzyć się z wcześniejszymi przyjaciółkami Doktor_, to nie skojarzyła mi się z żadną z nich (może troszkę z Bill, choć zupełnie nie wiem czemu). Cudna jest chemia między nią a Doktorem, z miejsca miałam poczucie, że oto oglądam dwójkę najlepszych przyjaciół, którzy właśnie wplątali się w kolejną przygodę.
Sama fabuła wyszła dość średnio – poruszyło mnie właściwie tylko kilka momentów: początkowe sekwencje, w których widziałam tylko rączki goblinów płatających pozornie niewinne psikusy (miałam bardzo mocne skojarzenia z greckimi kalikandzari, goblinami-psotnikami, które pojawiają się w przedświątecznym czasie) oraz chwila, w której zobaczyliśmy, jak bardzo zmieniło się życie rodziny Ruby, gdy została z niego wymazana. Jednocześnie jednak The Church on Ruby Road to bardzo dobre wprowadzenie do tego, co nas czeka już za kilka miesięcy, bo zostawiło nas z wystarczającą liczbą pytań i domysłów, by ekscytacja trwała. A to, kim jest pani Flood, kim jest mama Ruby oraz czy mawitacja zostanie z nami już na zawsze to tylko niektóre z nich.
dziewiętnastka: Ogólnie uważam odcinek za uroczy i trochę bezsensowny – czyli taki, jaki Russell T Davies lubi najbardziej. Dokładnie tak zapamiętałam jego poprzednie rządy w Doctor Who i w sumie cieszy mnie, że wiele się nie zmieniło (poza budżetem!). Ncutiego Gatwę jako Doktora kupuję w całości. Ma w sobie coś z Dziewiątego… i nie chodzi mi tylko o skórzane wdzianka. Ruby też wydaje się bardzo sympatyczna. W sumie nie potrzebuję wiele więcej, więc jestem zadowolona.
Z drobiazgów na plus: scena z makietą bałwana i policjantem strasznie mnie rozczuliła, moda w tym odcinku jest przecudowna, a za wszystkie nieszczęśliwe wypadki już zawsze będę obwiniać gobliny. Na minus: coś mi nie gra montaż muzyczny, jest mało płynny i nieraz wybija mnie z potencjalnie bardzo fajnych scen. Mówię tu nie tylko o piosence goblinów, ale też na przykład o scenie w klubie. Do tego chyba wypatrzyłam jeden misgender w napisach. Wbrew pozorom taka pomyłka może się zdarzyć każdej osobie tłumaczącej (choć jeśli się uporczywie powtarza, to jest to wskazówka na wykorzystywanie machine translation… ale to nie tu, to było tylko raz). Tylko że przy postaci trans – a przynajmniej granej przez aktorkę trans – pozostawia to nieco mocniejszy dysonans niż zwykle. Na przyszłość poproszę ekipę tłumacząco-korektorską, by zwracali na to uwagę, zwłaszcza że poza tym tłumaczenie mi się podobało.
PS. Na scenie z alternatywną, „zgorzkniałą” linią czasu się aż popłakałam, tak ostry był kontrast między tą lepszą, bardziej magiczną rzeczywistością, a… cóż, realizmem. Proszę mi tak więcej nie robić, Doctor Who ma być tym światełkiem optymizmu.
Odcinek The Church on Ruby Road jest, podobnie jak trzy odcinki specjalne z okazji 60 rocznicy, dostępny w Polsce na platformie Disney+ z polskimi napisami i dubbingiem.
A jakie są wasze wrażenia z The Church on Ruby Road? Dajcie nam znać na naszym Facebooku, w grupie albo naszym nowym Discordzie.
Wspólny profil redakcji Whosome.pl. Podpisujemy nim zbiorcze teksty, tłumaczenia, analizy i dyskusje.