Drugi (i niestety już ostatni) sezon Piętnastego Doktora dobiegł już końca. The Reality War, finał 15 serii, wywołał w redakcji Whosome wiele wrażeń, niekoniecznie pozytywnych. Zapraszamy do lektury.
Uwaga na spoilery.
Ginny N.: To był… Cóż, odcinek. Nie jakiś najgorszy, ale po napięciu zbudowanym w poprzednim tu seria szybkich rozwiązań nie spełniła jednak wszystkich oczekiwań. To bardziej zlepek wątków niż spójny, pełen emocji finał sezonu. Wątek Belindy… Nie wiem, okej, ale to zupełnie nie było podbudowane w poprzednich odcinkach i jeszcze to wpychanie w rolę matki tak zupełnie z dupy… Rozwiązanie problemu Rani i zeżarcie jej jednego wcielenia przez CGI Omegę i olanie ucieczki starszej Rani też jakoś nie chwyta za serce. Liczyłem na Omegę, knującego geniusza, z którym Rani się zetrze i może nawet z pomocą Doktora wygra, a nie na… ogromnego potwora z krypty, którego się zaraz w tej krypcie z powrotem zamknie i już ruszamy z całą drugą połową odcinka. Poza tym ja się pytam, gdzie jest Rogue i gdzie jest Susan? A to, jak Doktor neguje słowa Ruby, jest bardzo niedoktorowe i to, że potem nie drąży, dlaczego właściwie Ruby pamięta, też nam nie pasuje. Jeśli to jakaś forma pozostałości świata życzeń, to powinno zostać mocniej zaznaczone, że właśnie o to chodzi.
Cieszy nas za to powrót Anity (nawet jeśli zrobienie sobie dziecka z innym, bo widziała jak Doktor flirtuje z Roguem… nope). Cameo Trzynastej było wspaniałe, no notes, takie rzeczy to my jak najbardziej możemy <3 <3
Jeśli chodzi o regenerację w nową Doktor (o ile to będzie Doktor*), to jestem zaintrygowany, dlaczego właściwie w taki sposób. I cóż, czekam na to, co będzie w przyszłym sezonie. Chciałbym mieć przynajmniej jeszcze jeden sezon z Ncutim Gatwą jako Doktorem, ale nie obrażam się na storytelling, który prowadzi do wielkich rozwiązań – nawet jeśli ta regeneracja wygląda akurat na zbyt wczesną. Choć może RTD, tak bardzo jak go lubimy, powinien jednak oddać pisanie przynajmniej drugich odcinków finałowych historii komuś innemu.
*Moja teoria na tę chwilę jest taka, że Piętnasty utknął w czymś w rodzaju odłamka tego lustra świata życzeń, które uszkodził, i Rose-Moment doprowadzi go do scalenia tego świata i, niespodzianka, znów będziemy mieć sezon albo i dwa z Piętnastym zanim naprawdę zregeneruje. Czy coś takiego by nam się podobało? Nie wiem. Musiałbym to dopiero zobaczyć. Na razie niech sobie ta teoria żyje w mojej głowie. Nie interesuje mnie specjalnie, na ile jest zgodna z jakimiś przeciekami, czy fanowskimi teoriami – nie musi być, żeby istniała w naszej głowie.
dziewiętnastka: Po znakomitym Wish World to był bolesny upadek… A zaczęło się tak dobrze! Powrót Anity i Hotelu Czasu! Piętnasty Doktor w całej queerowej glorii, przywracający UNIT do porządku! Kościany aeroskuter! Nawet mi nie przeszkadzało, że Omega został pokonany szybko, choć nie obraziłabym się za więcej obu Rani (fajnie, że chociaż jedna uciekła) – jasne, może nie była to jakaś super bitwa, ale mnie usatysfakcjonowało, podobnie jak rozwiązanie kwestii Conrada. Ale to, co zaszło później…
Czy naprawdę Belinda nie mogła po prostu chcieć wrócić do rodziców i pracy? Czy naprawdę głównym motywem jej postaci musiało nagle zostać dziecko? Nawet nie wiadomo do końca, czy ono istniało wcześniej, czy faktycznie było efektem życzenia, a implikacje każdej z tych opcji są okropne na swój własny sposób. Bo tak: jeśli Poppy powstała wskutek życzenia Conrada, to oznacza, że Belinda została uwięziona w roli matki wbrew temu, co przed całą akcją Nieświętej Trójcy mogłaby na ten temat sądzić. I niby wszyscy pozytywni bohaterowie są przeciwko opresyjnej heteronormie życzenia Conrada, ale nieeeee, gdy w grę wchodzi istniejące/nieistniejące dziecko, to nagle trzeba zmieniać cały wszechświat, żeby jednak na pewno zaistniało. A w sumie co Belinda o tym sądziła w tym okienku między zniknięciem Poppy a decyzją Doktora, że przesunie czas? Nie wiemy, nie dowiemy się, serial ma inne priorytety niż jej zgoda czy sprawczość.
Druga interpretacja: Belinda miała dziecko od początku i dlatego chciała tak bardzo wrócić do domu, tylko my z jakiegoś timey-wimey powodu widzieliśmy na ekranie „pomyloną” wersję wydarzeń. Cóż, tutaj wchodzi to, o czym pisałam na samym początku. Szczerze mówiąc, jako osoba bezdzietna z wyboru mam mocnego focha na takie przedstawienie sprawy; rozumiem, że tylko macierzyństwo ma na tyle mocy, by ktoś nie chciał opuścić Ziemi? Aha, no dzięki, fajnie, że uczucia niezwiązane z dziećmi się najwyraźniej nie liczą :/ A poza tym trochę to pachnie rozwiązaniami typu „to wszystko był tylko sen”.
W przeciwieństwie do reszty redakcji jakoś wcale mi nie szkoda było Ruby… I chyba właśnie dlatego, że została wciśnięta w rolę obrończyni heteronormy i nienarodzonych (nieistniejących?) dzieci. Trzeba przyznać, że jest to spójne z jej charakteryzacją, ale niestety, jakoś dziwnie to wyszło w moim odczuciu. Poza tym kurde, ile można dawać Ruby historii spod znaku „ja widzę więcej, nikt mi nie wierzy”? Trochę mało prawdopodobne się to robi.
No i wreszcie największa bolączka, czyli odejście Gatwy. ZA WCZEŚNIE. Miał tyle potencjału! Tyle niedokończonych historii! Niby może je dokończyć następna inkarnacja, ale to już nie będzie to samo… Nawet nie chce mi się komentować powrotu Billie Piper, bo to jest tak ewidentny nostalgia bait, że aż słów brak. Cameo Trzynastki było naprawdę fajne, ale nie wynagrodziło jednak tego całego bajzlu.
Rad: Rozczarowujący finał, jestem zła na ten odcinek. Cała osobowość Belindy zniknęła, nawet kiedy wszyscy odzyskali swoje prawdziwe wspomnienia, to jej została tylko osobowość matki Poppy z wersji życzenia. Na sam koniec nagle się okazuje, że faktycznie musiała wrócić do dziecka, co miałoby większy sens, gdybyśmy mieli chociaż raz wcześniej wspomniane, że faktycznie ma dziecko. W ogóle nie podobał mi się wątek Poppy, a słowa Doktora w stylu „Zawsze cię spotykałem, bo chodziło o Poppy” to dały mi mocny vibe Jacoba ze Zmierzchu, który sobie uświadomił, że to nigdy nie chodziło o Bellę, a o jej dziecko. Tu trochę tak samo, nie chodzi o ciebie, Bellinda, chodzi o nasze dziecko, tylko że to jednak nie jest nasze dziecko. Użycie cameo Rogue’a w poprzednim odcinku chyba było tylko po to, żeby wkurzyć fanów. Żenujący zabieg, mogli go w ogóle nie pokazywać, skoro nie mieli w planach kontynuować tego wątku. Jeśli to naprawdę koniec Gatwy jako Doktora, to będzie drugą najbardziej zmarnowaną szansą po Capaldim. Mam dużą nadzieję, że jednak nie i ta nowa regeneracja jest tylko chwilowa i wcale nie będzie zmiany aktora. Cameo Billie Piper aż szkoda komentować, jak pisałam wcześniej, tyle nawiązań do starszych odcinków, że teraz to już ten serial się robi samą nostalgia bait. Nie mam nic do aktorki, ale ile można? Szczególnie że wątek Rani i Omegi skończył się szybciej niż zaczął, zdecydowanie nie warto było nawiązywać do starych odcinków i postaci, żeby w połowie odcinka się ich szybko pozbyć i już do nich nie wracać, ucieczka drugiej Rani przeszła bez większego echa i pewnie już o niej nie usłyszymy.
ET: Ależ mnie zezłościł, zasmucił i rozczarował ten odcinek! Słyszałam wcześniej plotki o odejściu Ncutiego Gatwy i powrocie Billie Piper, ale miałam ogromną nadzieję, że to nie będzie prawda. Albo, jeśli będzie, to RTD ma na to jakiś w miarę sensowny pomysł. Skończyłam oglądać z przekonaniem, że oto mamy powtórkę z pierwszych serii RTD. Źle napisane zakończenie i okropne podejście do kobiet.
Ignorowana, odtrącana, niesłuchana Ruby dała mi flashbacki z Marthy Jones, której dotąd nie potrafię Daviesowi wybaczyć. Oto mamy świetną postać kobiecą, bardzo pozytywną, budzącą ciepłe uczucia, otwartą, przebojową, i oczywiście nie damy jej happy endu, wręcz przeciwnie, każemy jej cierpieć i uszczęśliwiać innych (a choćby i na siłę), najlepiej jednocześnie. A Doktorowi być w stosunku do niej dupkiem, bo przecież to takie spójne z tym, co się między nimi wydarzyło, gdy podróżowali razem, wcale nie było wielkiej przyjaźni, uczuć i emocji między nimi, ot, taka tam przygodnie spotkana kobieta, która wpadła i wypadła z TARDIS, nie ma o czym mówić, czyż nie? No tyle że jest. Do pary dostajemy Belindę, która zaczyna jako niezależna postać, mająca swoje priorytety, pracę, bliskich, wcale nie chce podróżować z Doktorem i nie uważa, że jest on jakiś super i zawsze ma rację, by w którymś momencie, nie wiadomo jak i gdzie, zrobić zwrot o 180 stopni i stać się kolejną wpatrzoną w niego towarzyszką tudzież wielką psiapsi, a na końcu zmienić się w kurę domową. I w tym wszystkim jest Piętnasty, który zachowuje się przedziwnie, nagle ten najbardziej emocjonalny Doktor nawet nie chce pożegnać niby tak bliskich mu osób, zupełnie jakby to jego odejście zostało napisane w ostatniej chwili, na kolanie, i wciśnięte w odcinek, zresztą kto wie, może właśnie tak było.
Zniknęła w tym wszystkim pierwsza część finału, dwie Rani, o porażce zwanej Omegą nawet nie wspomnę, naprawdę zniknęli Susan i Rogue (po co było w ogóle do nich wracać?), ciut miejsca dostał UNIT i spółka, ale jakoś wszystko to było szybkie i miałkie. Po poprzednim odcinku liczyłam na dużo więcej. Słowem kiepskie i zbyt szybkie zakończenie historii świetnego Doktora i zapewne też wielu związanych z nim postaci.
Ncuti zasługiwał na więcej.
Magdalena: Uff, udało mi się nadrobić i dołączyć do was przy finale! Czy jednak warto było? No nie wiem – podczas oglądania kwestionowałam trochę swoje życiowe wybory. Od początku jednak.
Było coś niesamowicie ciekawego i ponurego w tym pomyśle, że świat poddaje się czyjejś narracji, a więc i czyjejś wyobraźni i agendzie. I fakt, że był to akurat Conrad, człowiek programowo pozbawiony wyobraźni… come on, co za koszmar! Przedostatni odcinek zbudował bardzo solidne fundamenty dla finału, który jednak okazał się domkiem z kart. Trudno mi nawet sobie przypomnieć, co tam się po kolei działo; zostało we mnie tylko poczucie chaosu i szybkiego tempa, które nagle zwalnia, co wzbudziło we mnie jeszcze większy niepokój niż to, co wydarzyło się wcześniej. Jak zobaczyłam, że przede mną jeszcze kilkanaście minut, oblał mnie zimny pot.
Nie lubię mówić o „zmarnowanym potencjale”, ale nie znajduję innego określenia dla wątków postaci, w szczególności bohaterek. Długo budowana Rani po prostu nagle znika, zanim zdążymy się jej na poważnie przestraszyć. Ruby dostaje gorszego kopa niż Martha kiedykolwiek. Susan miga tylko nie wiadomo po co. Trzynastka wpada z cameo, które niczego nie wnosi. Anita znajduje spełnienie w tradycyjnej roli, ale mimo obsesji odcinka na punkcie rodzicielstwa miotana jest w drzwiach między wymiarami jakby to było najbezpieczniejsze miejsce dla osoby w ciąży. No i Belinda… rany boskie, Belinda.
O nagłej obsesji Russella T Daviesa na punkcie płodzenia dłubię sobie na boku artykuł, więc spróbuję się tu powstrzymać. Jednakże… to, co ten finał zrobił z Belindą, jest niewybaczalne, bezsensowne. Nie wiem, czy zabrakło tam wyjaśnienia, czy to wcześniejsze odcinki zawiodły w dowiezieniu nam wskazówek, czym tak naprawdę jest jej wątek, ale nie pojmuję, jak można było uznać za dobry pomysł przepisanie jej postaci w ten sposób, nie dając wyraźniejszej sugestii, że z tym zresetowanym światem jest coś bardzo nie tak. Bo o to chodzi, prawda? Nie tylko o to, że nagle wszyscy zapomnieli o Poppy (może mieli rację…), ale przede wszystkim o to, że fantazja Conrada o prawdziwej roli kobiety przeniknęła do Belindy tak głęboko, że przeszła wraz z nią do prawdziwego świata i całkowicie odmieniła jej biografię. (Nie chcę pytać, co się stało z jej współlokatorami). Oniryczny sposób nakręcenia tych ostatnich scen też to sugeruje. Ale to nie jest coś, do czego wystarczy s u g e s t i a. Bo ja sobie mogę dopowiadać, ile chcę, mogę sobie nawet wyobrażać, że może Poppy to taki kukułczy podrzutek, z którego wyrośnie, nie wiem, Omega… ale faktem pozostaje to, że bohaterka znienacka została samodzielną matką dziecka, które nie jest jej, bo tak to wymyślił psychol z magicznym niemowlakiem, i nikt jej nie zapytał o zgodę. Świetnie o tym napisała wyżej Dziewiętnastka – Belinda zupełnie w tym nie ma podmiotowości, dominuje przymus, że jeśli kiedyś było jakieś hipotetyczne dziecko, którego niemal nikt nie pamięta, to trzeba postawić wszechświat na głowie, by zaistniało, nie pytając nawet Belindy w tej chwili jasności, czego ona chce. Jakieś straszne prolajferstwo z tego wyziera.
Co poza tym? Absolutnie koszmarnie przeinterpretowany Omega. Krypny wątek odtwarzania Władców Czasu. Doktor mówiący dziecku, że jest bezpłodny (wtf, kto tak robi). Doktor traktujący skandalicznie Ruby, swoją najlepszą przyjaciółkę. No i regeneracja. Nie chcę mówić o regeneracji*. Spędziłam ostatnie dziesięć minut odcinka, jęcząc głośno ku zgrozie mojego psa „Nic dobrego z tego nie wyniknie, nic dobrego z tego nie wyniknie”, mając na myśli zarówno końcówkę historii, jak i wypadające następnego dnia wybory prezydenckie, i naprawdę… pasowało.
* Dobra, powiem tylko to, że uważam za absolutnie skandaliczne, że w kontekście regeneracji nie powrócił motyw tego, jak Doktor potraktował Kida w Interstellar Song Contest. Gdyby to był Dziesiąty, snułby się jak upadła dusza przez trzy odcinki, by wreszcie zregenerować w akcie ostatecznej pokuty. A ten się uśmiecha i zmienia w Billie Piper. Borze szumiący, Davies, czy ty masz nad tym jakąkolwiek kontrolę?
Lady Kristina: Dawno nie miałam tak mieszanych uczuć i nie byłam tak sfrustrowana, oglądając Doctor Who. Dotychczasowe odcinki tej serii były naprawdę świetne, ale na samym końcu pojawił się zgrzyt. Nawet więcej niż jeden. Z dwiema Rani na pokładzie i wzywanym przez nie Omegą stawka była naprawdę wysoka i miało to duży potencjał, ale nie: w połowie(?) odcinka najpierw jedna Rani staje się przystawką, a druga ucieka, a zaraz po nich znika też sam Omega. I żeby mieć coś, co będzie prawdziwym zagrożeniem, wrzucamy wątek Poppy, który niestety tak bardzo tu nie pasuje. Co więcej, tak bardzo niszczy to wątek Belindy, która miała ogromny potencjał jako niechętna towarzyszka, ale ta wersja Belindy, która potrafiła postawić się Doktorowi, została niestety wymazana z historii, a jej miejsce zajęła potulna kura domowa.
Sam wątek z niepłodnością Władców Czasu i przede wszystkim Doktora tak bardzo nie ma tu sensu, zwłaszcza że sam Piętnasty niejednokrotnie wspominał o byciu ojcem, przez co rozumie innych rodziców. Owszem, w pozaserialowych treściach była mowa o tym, że dzieci Władców Czasu są tworzone w czymś zwanym Krosnami, ale tutaj to zakrawa wręcz na jakąś frustrację. A to, że bigeneracja miałaby być na to odpowiedzią, jest jeszcze głupsze, jako że nie aż tak dawno temu powiedziano, że jest to jedynie legenda wśród Władców Czasu.
Widziałam wcześniej plotki o odejściu Piętnastego, i nie chciałam za bardzo w nie wierzyć, więc przypuszczam, że było to dla mnie tym bardziej dobijające. Doktor już niejednokrotnie umierali, chcąc ocalić pojedyncze osoby, ale sztuczność wątku Poppy i fakt, że Doktor robi to, aby nadpisać historię, sprawia, że jest to jeszcze bardziej bezsensowne. Nie wiem jeszcze, co sądzić o powrocie Billie Piper, nie jestem też pewna, czy ona jest Szesnastą, więc tutaj pozostaje czekanie (nie wiadomo, jak długie).
Żeby nie było, że odcinek był wyłącznie negatywny, to były tam rzeczy, które naprawdę mi się spodobały, przede wszystkim powrót Anity i scena z Trzynastą Doktor, fantastyczną jak zwykle. Tylko niestety więcej emocji wywołało to, czego raczej nie chciałam tu zobaczyć. Don’t you think RTD looks tired?
A co wy sądzicie o odcinku The Reality War? Dajcie znać na naszym Facebooku, Bluesky, Discordzie lub w grupie!

Wspólny profil redakcji Whosome.pl. Podpisujemy nim zbiorcze teksty, tłumaczenia, analizy i dyskusje.