Cóż to były za emocje! Village of th Angels, czwarta historia składająca się na Doctor Who: Flux, za nami. Nieco ochłonąwszy, pędzimy z redakcyjnymi wrażeniami.
Lierre: To było takie straszne i mroczne i stresujące i bardzo bardzo bardzo dobre! Aż nie wiem, od czego zacząć. Chyba wypada od Aniołów. Zaspoilerowałam sobie wcześniej problem Claire, ale zupełnie mi to nie zepsuło oglądania – wszystko, co nam pokazano z Aniołami w Village of the Angels, jest bardzo spójne z naszą dotychczasową wiedzą o tych istotach. Cudownie było zobaczyć nawiązania do The Time of Angels z piątej serii (to było jedenaście lat temu…) i tego, co wtedy spotkało Amy Pond. To taki odcinek, wydawało mi się, trochę pomijany, choć pewnego jego elementy mocno się wbiły w świadomość fanów. Tak dobitne pokazanie, że każdy wizerunek Anioła może stać się Aniołem, że można mieć Anioła w głowie… aż się zaczęłam zastanawiać, czy to nie znaczy, że każdy z nas ma taki potencjał Anioła w głowie. Creepy!
Zupełną nowością jest natomiast umieszczenie Aniołów, samotnych łowców, raczej mało komunikatywnych, w strukturze – i to w Dywizji! No tego to się nikt nie spodziewał. Motyw, że Dywizja jest wszędzie, w każdym momencie, przypomniał mi z kolei Ciszę, też takich wszechobecnych, niewidzialnych świadków. W momencie, kiedy dowiedzieliśmy, że to nie jakaś tam komórka do zadań specjalnych, ale ogromna i bardzo potężna organizacja, było już jasne, że coś się zaraz spektakularnie posypie.
Na tle armii Aniołów mieliśmy kameralny wątek Doktor, Claire i profesora – w którym widziałam rękę Maxime Alderton, czyli twórczyni niesamowitej Vilii Diodati z dwunastej serii. O ile tam zabawa była głównie z percepcją, tak tu – z całkiem namacalnym zagrożeniem, któremu dodatkowego kolorytu dodawało użycie ekranu telewizora. Mała rzecz, ale jak pomyślę, jak bardzo przy Aniołach trzeba pilnować wizualnej spójności, to jestem pełna podziwu.
Yaz i Dan zeszli na dalszy plan i zdaje się, że na chwilę tam zostaną – niewiele mieli do roboty w opustoszałej wiosce. Nie bardzo rozumiem, jak się ma tamto miejsce do wioski z lat 60., ale sceneria robiła wrażenie, zwłaszcza kosmos na końcu drogi, no i bardzo efektowne spotkanie małej Peggy z dużą Margaret.
Zupełnie zbędne natomiast były dla mnie sceny z Bel. Dobrze się dowiedzieć, że Lazur nie próżnuje, ale nie kleiło się to z resztą odcinka. Do tego stopnia, że scena z Vinderem już ewidentnie nie miała gdzie wylądować, Nie była aż tak rewolucyjna, żeby się znaleźć w takim wyróżnionym miejscu. Zabawnie wyszło w sumie.
Ginny N.: Tuż po odcinku zostaliśmy z potężnym opadem szczęki. Nie pamiętamy, czy którykolwiek inny odcinek Doctor Who nam tak zrobił. To było świetne, a Maxine Alderton po wybitnym The Haunting of Villa Diodati trafia do naszej czołówki scenarzystek. Kiedy dowiedzieliśmy się, że będzie ona drugą poza Chrisem Chibnallem scenarzystką tej serii, bardzo się ucieszyliśmy, ale nie spodziewaliśmy się takiej bomby. Jeśli zaś chodzi o Płaczące Anioły, całkiem lubimy je jako villainów, z drugiej strony jednak nie są villainami, na których powrót czekamy z niecierpliwością. Ostatecznie, byliśmy więc ciekawi, jak wypadną, ale i mieliśmy pewne obawy, czy uda się z nimi zrobić coś interesującego. I udało się. O, jak się udało. Ten odcinek jest gęsty, pełen napięcia, znów widzimy, jak trudne wyzwania rzuca ta seria Doktor, a jednocześnie, to, że nie udało jej się pokonać Aniołów, dodało mocy całemu odcinkowi. Zawsze czekamy, aż Doktor na koniec przechytrzy swoich antagonistów, na jakiś genialny twist. I tym razem otrzymaliśmy ten twist, tylko że Doktor nie wygrała. Nie tym razem.
Faktycznie Yaz i Dan zeszli tu na drugi plan, ale też to fajne zagranie (jak świetnym odcinkiem było Heaven Sent z samym Dwunastym?), z dość niedużą rolą do odegrania, ale też rozpisanie całej serii na jedną historię pozwala bawić się przesuwaniem środków ciężkości i skupiać raz to bardziej na jednych postaciach, raz na innych. Tutaj zaś i tak wiele się działo w wątku Doktor, Claire i profesora Jericho. Swoją drogą, ta seria naprawdę mocno stawia na zwyczajnie dobre postaci drugoplanowe, co świetnie balansuje naszych złoli większych niż życie. Takie pokazanie, że nawet gdy kończy się wszechświat, sporo jest ludzi po prostu dobrych, których nie sposób nie lubić, jest jedną z (licznych) mocnych stron tej serii i dodaje jej serca, za które my jesteśmy zdecydowanie wdzięczni. Jeśli chodzi o Jericho, po zwiastunach spodziewaliśmy się, że profesor będzie dość niefajną postacią, a tymczasem jest może trochę pryncypialnym, ale w dobrym tego słowa znaczeniu, i miłym naukowcem zafascynowanym swoją pracą. Uwielbiamy to, jak nie daje się przegadać Aniołowi, gdy ten wytyka mu jego domniemane wady, a gdy Anioł wychodzi z telewizora, podejmuje zdecydowaną akcję.
Claire i jej Płaczący Anioł to mały majstersztyk. Ona też jest bardzo sympatyczną postacią, kolejną już w tej serii, ale szczególnie ucieszyło nas, że jest psioniczką. To motyw przewijający się zwłaszcza za ery Daviesa, a do którego Chibnall nie wracał zbyt otwarcie. Możemy domyślać się, że Graham jest podobnie otwarty na takie energie, ale tutaj nie zostało to dopowiedziane – choć może jeszcze się doczekamy, kto wie, a ten wątek został dość mocno ucięty, więc przydałoby się jego domknięcie. Ale, Claire. Uwielbiamy to, jak w jej wątku powracają wszystkie smaczki o Aniołach, to jak Anioł mieszka w niej, piasek w jej oku i stopniowe zmienianie się w statuę, a zarazem to, że kryje się za tym coś więcej i że są tu nowe, dobrze wpasowujące się w anielski lore pomysły (scena opętania, gdy Claire zaczyna wieszczyć, ale tak naprawdę to nie ona? <3 <3 chef’s kiss). Uwielbiamy scenę w jej głowie, te odcienie szarości, to morze rozbijające się o cypel i Anioł mówiący do Doktor przez Claire. No i my daliśmy się oszukać, wręcz chcieliśmy, żeby Doktor mu zaufała i pomogła, żeby opuściła gardę. Ale Doktor jest sobą, ma swoje doświadczenie i nie może zaufać tak po prostu. Cała ta rozmowa to jest mały majstersztyk.
I ten finał. O borze, ten finał. To było… Mocne. Dobre. Okrutne, ale jak smakowite.
Doktor w tym odcinku jest przewspaniała. Tęczowy kawałek tasiemki z tajgera? <3 Jej humor i szacunek, i zachwyt, mimo dość intensywnej sytuacji genialnie wpasowały się w lekko horrorowy ton odcinka.
Nie bylibyśmy sobą, gdybyśmy nie wspomnieli, jakie wrażenie zrobiła na nas także wioska urywająca się na kosmosie. Jego piękno, nawet w zniszczeniu, pozostaje nieodmiennie zapierające dech w piersiach.
Zgodzimy się z Lierre co do tego, że wątek Bel i Vindera był tu trochę niczym kwiatek do kożucha. Rozumiemy potrzebę pokazania, gdzie oni są w tej chwili, i same te sceny oglądało nam się dobrze, ale nijak nie spinały się one z historią opowiedzianą w tym odcinku. Wrzucenie sceny Vindera na koniec w taki sposób sprawia wrażenie, że miałaby ona być jakoś znacząca, ale nie potrafimy wyobrazić sobie, w jaki sposób kolejne odcinki miałyby to uzasadnić.
Na koniec parę słów o zwiastunie kolejnego odcinka. Zapowiada się ciekawie, może Doktor light (?), ale z pewnością wiele tu się dowiemy. Kate! Kate wraca! Ależ się uśmiechnęliśmy, gdy ją zobaczyliśmy. Wciąż się uśmiechamy, gdy o tym myślimy. I co na Ziemi robi Wielki Wąż? Jeśli jest na Ziemi? Ale wygląda to jakby drwił sobie z Kate i UNIT-u. Cóż, czekamy już na to co będzie dalej. Ale wiemy, że do Village of the Angels będziemy wracać po wielokroć.
Lady Kristina: W Village of the Angels wydarzenia dzieją się w o wiele mniejszej skali niż w poprzednich odcinkach – nie przemierzamy tu linii czasu ani głębin wszechświata, ale lądujemy w małej angielskiej wsi w latach 60., gdzie widok niebieskiej policyjnej budki telefonicznej jest czymś zupełnie normalnym. Wychodzi to jednak na dobre – bo w przypadku Płaczących Aniołów najlepsza (czytaj: najstraszniejsza) atmosfera jest wtedy, gdy te otaczają bohaterów w niewielkiej przestrzeni, a światło zaraz może zgasnąć.
Ostatnim odcinkiem, w którym głównymi przeciwnikami były Płaczące Anioły, było The Angels Take Manhattan, czyli aż dziewięć lat temu! Powrót tych już klasycznych potworów jest fenomenalny – przerażają jak prawie nigdy, zwłaszcza że sytuacja wygląda na o wiele bardziej napiętą. Już sam początek, będący kontynuacją zeszłotygodniowego cliffhangera, robi wrażenie – w końcu Anioł porwał TARDIS! Sytuacja zdaje się być naprawiona dość szybko, ale wcale tak nie jest – trafiamy do małej wsi, gdzie Anioły czają się na każdym kroku. Niemal zaraz po tym Yaz i Dan trafiają do przeszłości, jeszcze bardziej dla nich odległej, i odnoszę wrażenie, że wtedy Dan zdaje sobie sprawę, w co tak naprawdę się wpakował, zwłaszcza że nie ma pewności, czy kiedykolwiek uda się im wrócić do domu.
Doktor natomiast już po raz kolejny trafia we własny wir zdarzeń (to rozdzielanie Trzynastej i jej towarzyszy w tym sezonie jest niemal nadmierne, ale w ten sposób każde z nich ma szansę, by się wykazać na własną rękę). W tym odcinku większość czasu spędza ze spotkaną ponownie Claire, której wątek jest tu poprowadzony fenomenalnie – największe wrażenie robią sceny, gdzie dostrzega w sobie Anioła, oraz z profesorem Jericho, który w zapowiedziach wydawał się być jednym z antagonistów odcinka, a okazało się być wręcz przeciwnie, bo staje się świetnym pomocnikiem Doktor, oddanym całkowicie nauce, który nie kwestionuje działań Doktor, bo rozumie, co się dzieje (przynajmniej od strony teoretycznej). Maxine Alderton pokazała tu naprawdę, co potrafi – ten specyficzny klimat, interakcje między bohaterami, spora porcja grozy – jednocześnie podobne i zupełnie inne od tego, co widzieliśmy w The Haunting of Villa Diodati. Mam nadzieję, że w przyszłych seriach RTD umożliwi jej dalszy wkład w serial, a później – kto wie, czy nie byłaby z niej świetna showrunnerka Doctor Who?
I to zakończenie – to coś, czego absolutnie, ale to absolutnie się nie spodziewałam. Doktor wpadła tu w naprawdę perfidnie zastawioną pułapkę przygotowaną przez Anioły, pracujące do tego dla Dywizji, z której najwyraźniej uciekła. Chociaż ani my, ani sama Doktor nie wie, jak wyglądała ta współpraca, to Dywizja nadal chce mieć Doktor. Czy to zamienienie Doktor w Anioła to forma więzienia? Czy może Dywizja chce to jakoś inaczej wykorzystać? I przede wszystkim – czego Dywizja chce od Doktor? Naprawdę mam nadzieję, że uda się, zarówno nam, jak i samej Doktor, poznać prawdę, bo koniec sezonu (niestety) już całkiem blisko.
Ostatnia rzecz – zapowiedź następnego odcinka zdradziła nam powrót Kate Stewart i samego UNIT-u, który w serialu widzieliśmy ostatnio już jakiś czas temu. Ogromnie mnie to cieszy, czekam zwłaszcza na spotkanie Kate i Trzynastej.
Clever Boy: Ten odcinek mnie zaskoczył! A już dawno tak nie było. Długo wyczekiwałem konkretnego powrotu Płaczących Aniołów. W końcu ostatni raz w ważnej roli pojawiły się w 7 serii, czyli dziewięć lat temu. Wyczekiwałem więc z niecierpliwością i się nie zawiodłem. Moim zdaniem to najlepsza historia z nimi w Doctor Who. Cały odcinek ma bardzo ciekawy klimat, był dość creepy i rzeczywiście można było bać się Aniołów i zagrożenia, które ze sobą niosą. Anioł kradnący głos, Anioł wyskakujący z telewizora czy płonący Anioł! Ten odcinek był bardzo piękny wizualnie – wioska wyglądała ładnie, ale trochę przerażająco; to wyrwanie wioski i piękny widok kosmosu zachwycił moje oczy. Genialna była też scena rozmowy Doktor z Aniołem-Claire na plaży. Piękne i niepokojące. Podobała mi się Trzynasta Doktor. Widać, że Maxine Alderton czuje postać, jaką jest Doktor, może lepiej niż Chris Chibnall. Moje serce podbił też profesor. To była naprawdę fajna postać, choć myślałem, że będzie inaczej i szybko będę chciał, żeby się go pozbyli. Scena, w której podnosi głos na Płaczące Anioły, mówiąc, że jego mocą jest obserwacja, była niesamowicie charyzmatyczna. Byłem niesamowicie wciągnięty w tę historię. Anioły jako pracownicy Dywizji to superpomysł i bardzo przerażający. Końcówka to opad szczęki. To był jeden z mocniejszych cliffhangerów, jakie dostaliśmy w Doctor Who. Ciekawe, czy kolejny odcinek będzie bardziej Doctor-lite. Choć trochę tego nie chcę, bo Jodie Whittaker już ma i tak zbyt obciętą liczbę odcinków. No i czeka nas powrót Kate Stewart. Szkoda, że to lekko zaspoilerowali, bo byłaby to mega niespodzianka. A może czeka na nas jeszcze większa bomba?
To teraz minusy. Dan i Yaz zostali przerzuceni na dalszy plan. Nie mieli za bardzo co robić. Szkoda. Z jednej strony podoba mi się pomysł, że utknęli w przeszłości. Z drugiej jest mi ich strasznie szkoda, bo po zwiastunie następnego odcinka słychać, że spędzą kilka lat w innych czasach. Mam nadzieję, że pokaże to także mały rozwój postaci. Sceny z Bel były niepotrzebne i wybijały z mrocznego klimatu. Całość mogli jakoś wrzucić po napisach i bym się nie obraził. Mogliby je przenieść do kolejnego odcinka. Mam tylko nadzieję, że te postacie odegrają ważną rolę we Flux. Inaczej będę zawiedziony. Trochę niepokoi mnie to, że zmierzamy ku końcowi, a nadal mamy więcej pytań niż odpowiedzi. Ale do tej pory nie zawiodłem się na 13 serii i liczę, że końcówka także dopisze.
Paternoster Gang: Chris Chibnall póki co prowadzi 13 serię zgodnie ze starą dobrą hitchcockowska zasadą: zaczyna się od trzęsienia Ziemi, potem napięcie tylko rośnie. I znów dostaliśmy odcinek jeszcze lepszy, jeszcze gęściejszy, jeszcze bardziej mroczny od poprzednich. A jednocześnie dużo bardziej kameralny, co, jak już zostało tu kilkakrotnie powiedziane, wydaje się być specjalnością Maxine Alderton. Choć nie do końca, wszak ani sceny z Bel i Vinderem – tu muszę się wyłamać, bo uważam, że miały swoją rolę – ani wielki kosmos na skraju wioski kameralnością nie grzeszyły, za to jakże były piękne! I, skoro już o tym wspomniałam, może zacznę od naszych zagubionych kochanków. W moim odczuciu te krótkie i nieco rozbijające akcję oraz osłabiające napięcie sceny pozwalały nam pamiętać, o co toczy się gra i że ta historia jest nadal częścią większej całości. Plus naprawdę miło było znów zobaczyć perfidną Lazur w akcji – naprawdę lubię tę kampową złolkę z aksamitnym głosem.
Doktor znów została rozdzielona z przyjaciółmi, i o ile jej historii zrobiło to dobrze, to jej relacji z Danem już niekoniecznie. Bo, biorąc pod uwagę, że spędzili razem może godzinę, to – mimo intensywności tego czasu – trudno póki co w ogóle nazwać Dana towarzyszem, częścią rodzinki czy kimkolwiek bądź. I jeśli nic się w tym temacie nie zmieni, a póki co nic na to nie wskazuje, to łzawe pożegnanie po, mam nadzieję, szczęśliwym finale będzie jednak nieco na wyrost. Wszak oni w zasadzie się nie poznali. Żeby nie było, bardzo mi się podobało za to przerażenie Dana – jakby w końcu zrozumiał, w co się wpakował. Dotychczas był bardzo dzielny i, jak na to, co się działo, pewny siebie, teraz przyszedł czas na zastanowienie. To ładny rozwój postaci. Yaz natomiast w końcu jest tą osobą, której się spodziewałam od początku. Pamięta, że jest policjantką i mimo trudnej sytuacji zachowuje zimną krew i przejmuje dowodzenie. Naprawdę dobrze się na nią patrzyło w tym odcinku.
Główna historia odcinka, czyli wydarzenia z 1967 roku angażujące Doktor, Claire i profesora Jericho była, cóż, fenomenalna! I za sprawą świetnie przedstawionych kamiennych potworów – ten płonący Anioł to była absolutna rewelacja, wychodzące ze ścian też zrobiły swoje – i po raz kolejny znakomicie pokazanych postaci drugoplanowych, czyli profesora i Claire. I jeszcze ta scena w głowie Claire! Zauważyliście swoją drogą, że Doktor spytała o pozwolenie, zanim weszła do umysłu Claire? To naprawdę krzepiące, że Chris Chibnall uczy się na błędach z poprzednich serii. I to zakończenie, w którym Doktor przegrywa – bo od początku taki był plan, wszak Dywizja ją zna i wie, że nie będzie potrafiła odmówić pomocy człowiekowi. Oczywiście jeśli naprawdę przegrała, w końcu stawką jest ocalenie wszechświata i z jakiegoś powodu jest do tego potrzebna. A że Dywizja współpracuje z Aniołami? Nic dziwnego, skoro trzeba coś zrobić z szalejącym czasem, a to ich pożywienie.
Nie mogę też nie wspomnieć o dwóch znowuż fantastycznych pomysłach. Pierwszy to manifestacja kwantowej ekstrakcji, czyli wyjęcia wioski poza czas – ten kosmos był po prostu zjawiskowy! Drugi to bariera między 1967 i 1901 rokiem – z jednej strony noc, z drugiej dzień, jedna strona za chwilę się wyludni, druga już się wyludniła… No dobre to było!
Choć moją ulubioną historią z Aniołami pozostaje The Time of Angels/Flesh and Stone, głównie ze względu na świetne River i Amy oraz przerażającego Anioła Boba, to Village of the Angels było świetne i na pewno wyląduje wysoko na liście moich ulubionych odcinków. A teraz pozostaje tradycyjnie czekać do niedzieli na ciąg dalszy. Liczę na jakieś odpowiedzi!
Obejrzeliście już Village of the Angels? Podzielcie się wrażeniami w naszej grupie!
Wspólny profil redakcji Whosome.pl. Podpisujemy nim zbiorcze teksty, tłumaczenia, analizy i dyskusje.