Nadszedł czas na ostatnią historię z Dziesiątym Doktorem. The End of Time to dwuczęściowa opowieść, która kiedyś nie przypadła mi do gustu. Jak będzie tym razem?
Jak zwykle zaczynam od szczerości. The End of Time omijam szerokim łukiem. Gdy pierwszy raz oglądałem Doctor Who nie mogłem się doczekać finałowego odcinka Dziesiątego Doktora, więc oglądając odcinki specjalne po 4 serii, niezbyt się angażowałem, bo wiedziałem, że i tak będę musiał rozstać się z Dziesiątym. Bardzo chciałem wiedzieć, co się podzieje dalej i jaki będzie finał jego przygód. Zaliczyłem jedno wielkie rozczarowanie. Nigdy nie wracałem więc do tej historii w całości, czasem obejrzałem sobie końcówkę, która wywoływała we mnie pełno emocji. Robiąc rewatch, obawiałem się, że w końcu nadejdzie ten czas, gdy będę musiał tu dotrzeć. I dotarłem. Do odcinków staram się podchodzić z miarę czystą kartą. Szczególnie że za wiele nie pamiętam z The End of Time.
Ostatnia przygoda Dziesiątego Doktora została podzielona na dwie części. Z jednej strony bardzo się cieszę, z drugiej wydaje mi się, że dałoby się wpakować całą wymyśloną historię w jeden bardziej dłuższy odcinek. Ale więcej Doctor Who to zawsze powód do radości. To, co mnie od razu zaskoczyło, to narrator, którego słyszmy już od początku The End of Time Part One. To ciekawy zabieg, który mnie zaintrygował. Pomysł, w którym cała ludzkość ma koszmary, o których zapomina, też jest ciekawy. Złe sny prześladują jednak osobę, którą już znamy – Wilfreda Motta, dziadka Donny. Wilf spotyka na swojej drodze tajemniczą kobietę (pojawia się i znika, kim jest?!), mężczyzna chce odnaleźć Doktora. I wkrótce mu się to uda.
W pierwszej części strasznie odrzuca mnie pomysł przeprowadzenia jakiegoś rytuału, żeby wskrzesić Mistrza. Cała sytuacja jest dość niedorzeczna. Wysysanie energii życiowych podczas rytuału czy poświęcenie Lucy Saxon bardzo mi się nie podoba. Totalnie jestem na nie. Nie kupuję też Mistrza, który zmienia się w świecącego kościotrupa, zachowuje się jak szaleniec i najwyraźniej zjada ludzi. Ach, dostał też super moce! Przyznaje, że ta wersja Mistrza jest bardziej przerażająca od jego poprzedniego występu. Moim zdaniem jest jednak zbyt przerysowany i nie podoba mi się to, co z nim tutaj zrobiono.
Dziesiąty Doktor, za którym nie do końca przepadam, powraca. Jest w nim trochę pychy. Robi wszystko, żeby uciec od śmierci. Orientuje się w końcu, że skala nadchodzących wydarzeń jest poważna. Może gdyby był uważny, udałoby się nie wskrzesić Mistrza, nie spowodować katastrofy, w której zginęły kolejne osoby. Podoba mi się scena na wysypisku-porcie. Jest w niej coś klimatycznego. No i te ciary, gdy to Mistrz uderza w beczkę cztery razy – a właśnie po takim sygnale ma zakończyć się życie Dziesiątego Doktora. Zanim jednak arcywrogowie się ze sobą zmierzą, przeszkodzi im w tym grupa staruszków. Uwielbiam scenę z seniorami. Jest niesamowicie zabawna. Podoba mi się to, że starsi ludzie są pełni wigoru, łączy ich jakaś dobra relacja i współpracują. Doktor spotyka znowu Wilfa, któremu tłumaczy, że wkrótce umrze. Regeneracja jest tutaj przedstawiona jako śmierć. Mam bardzo mieszane uczucia. Dla nas, widzów, często jest to właśnie śmierć Doktora (w wielu przypadkach „naszego”). Jednak Władcy Czasu regenerują raczej bez dramy, a Romana regenerowała, żeby wybrać sobie wygląd. Stawiam tutaj na rozwój tej inkarnacji Doktora. Odkąd nie ma ze sobą towarzyszy, stał się bardziej skłonny do ryzyka, samolubny, Time Lord Victorious. Być może dlatego ta zmiana będzie dla niego bolesna. Skoro wspominam o towarzyszach – powraca Donna. Widok towarzyszki łamie Doktorowi (i mnie) serce. Płaczący Doktor to rzadki widok.
Zbliżając się do połowy historii, czuję lekkie znużenie. Za mało tutaj zachęty, by dobrze się bawić. Rassilon jako narrator to zaskoczenie. Nie pamiętałem o tym. Spotkanie Mistrza i Dziesiątego w nocy na wysypisku jest klimatyczne. Te sceny doceniam. Później dowiadujemy się, że Joshua i Abigail Naismith to kolejni złole odcinka, którzy chcą stworzyć Wrota Nieśmiertelności, wykorzystując do tego Mistrza. Jednak według mnie brakuje mi w tych postaciach charyzmy. Zupełnie ich nie kupuję i są irytujący, a do tego bardzo naiwni. Oczywiście ich eksperyment wymyka się spod kontroli. Mistrz wprowadza w życie swój plan – tworzy rasę Mistrzów! Brzmi bardzo głupiutko, ale nie ukrywam, że mi się podoba – wszyscy ludzie zmieniają się w Mistrza. No prawie wszyscy… Russell T Davies zostawia nas z Donną, która zaczyna sobie przypominać przygody z Doktorem, a jak wiemy, wtedy jej mózg może wybuchnąć. Prawdziwa bomba czeka jednak na końcu. W końcu widzimy Gallifrey!
Pora na drugą część The End of Time. Już na początku rodzi się we mnie duży hype. W końcu zobaczyliśmy, co dzieje się na rodzimej planecie Doktora. CGI trochę razi po oczach. Dość szybko przekonuję się, dlaczego Doktor nie za bardzo chciał spędzać czas ze swoimi rodakami. Rassilon to wściekły, zadufany w sobie morderca. Zabija racjonalną i empatyczną Władczynię Czasu, bo nie chce umrzeć podczas Wojny Czasu. Dowiadujemy się także, że Doktor posiada Moment i dzięki niemu ma zakończyć wojnę. Władcy Czasu powracają i kierują się ku naszej planecie. Na Ziemi poznajemy plan Mistrza, który chyba nic nie wyniósł z poprzedniej konfrontacji – nadal chce wykorzystać naszą planetę do walki z innymi światami. Dowiadujemy się także, co stanie się z Donną, gdy zacznie sobie przypominać zapomnianą przeszłość. Doktor założył jej w głowie mechanizm obronny, więc gdy jest otoczona przez rasę Mistrzów, nie umiera, ale mdleje. Sam nie wiem, co o tym myśleć – ale już wolę to, niż żeby Donna wybuchła. Za bardzo ją cenię.
I w sumie… jak dla mnie przez dłuższą część tego odcinka (a trwa ponad godzinę) nic fajnego się nie dzieje. Podobało mi się, że Dziesiąty przyznał, że czasem czynił zło. Ale poza tym? Emocje pojawiają się dopiero, gdy powracają Władcy Czasu. Zacznę od pytania – jakim cudem Doktor przeżył upadek z tak dużej wysokości, przebił się przez szklany sufit i nic sobie nie zrobił, oprócz poharatania się? No przepraszam, ale po czymś takim już dawno powinien zregenerować. Doktor ma przy sobie pistolet, a to osoba, która brzydzi się broni. RTD daje nam więc znać, że zagrożenie jest naprawdę poważne. Kupuje mnie bohaterski odruch Wilfa, który ratuje naukowca, zamykając się w szklanej pułapce. Podoba mi się to, że Dziesiąty ma duży dylemat, do kogo strzelić – Mistrza czy Władców Czasu. Ta scena jest pełna emocji i bardzo fajnych zbliżeń. Dwójka manipulatorów i Doktor z bronią w ręku. Każda ze stron ma swoje argumenty. Widok tajemniczej kobiety, która przewijała się wcześniej z Wilfem, sprawia, że Dziesiąty orientuje się, co powinien zrobić. W ostatecznym rozrachunku Mistrz staje w obronie Doktora i atakuje Rassilona. Nigdy nie byłem fanem pomysłu, że w głowie Mistrza brzmią bębny umieszczone przez Władców Czasu. No cóż, chociaż ten ma okazję zemścić się za krzywdę, którą mu wyrządzono, i być może zaznać w końcu spokoju. Gdy już cieszymy się, że zagrożenie zostało zlikwidowane, dostajemy prosto w twarz. Ktoś puka cztery razy. To Wilfred. To przepiękna scena. Dziesiąty cieszący się, że przeżył tę walkę, by zaraz zrozumieć, w jakim wielkim błędzie był. Ta złość, pycha, żal – David Tennant wyśmienicie to zagrał. Pęka nam serce. Wiemy, co zrobi Doktor – ocali dziadka Donny swoim kosztem. To boli, nawet po latach. Genialny pomysł, bardzo emocjonalny i uderzający w widza.
Nie będę ukrywał, że kocham epilog tej historii. Dziesiąty podróżujący w różne miejsca, by odwiedzić towarzyszy, to mega fan serwis, ale moim zdaniem bardzo potrzebny i dający pewnego rodzaju klamrę. Cieszę się, że choć na chwilę znów można było zobaczyć znajome twarze. Co prawda nie lubię swatania Mickeya i Marthy, bo nic na to wcześniej nie wskazywało. Zawsze są łezki w oczach podczas tych scen. Pożegnanie Dziesiątego z rodziną Donny sprawia, że pęka mi serce. Bardzo podoba mi się scena z Rose, która spotyka Doktora jeszcze przed wydarzeniami z Rose. A to, jak Billie Piper uśmiecha się do widza i mówi „see ya” jest przepiękne i sprawia, że na serduszku robi się ciepło. Emocje przejmują nade mną górę przy kolejnych scenach. Regenerujący Dziesiąty Doktor łamie mi serce. Choć trochę zmieszany jestem jego ostatnimi słowami – zawsze sobie powtarzam, że to taki trochę objaw Time Lord Victorious i tego liczenia, że uda mu się przeżyć finałową bitwę. Takie niepogodzenie się z losem. I pewnie tak czuli się widzowie, których Dziesiąty był ich Doktorem. Scena regeneracji jest dla mnie zawsze takim momentem katharsis – łzy w oczach, ból, dużo przeżywania, potem zaskoczenie, uśmiech, uspokojenie. Bo przecież to nie koniec. To kolejny rozdział. To cały czas jest Doktor, choć trochę inny. Podobają mi się pierwsze sceny Matta Smitha, bo dają dużo radości i ekscytacji na przyszłość. Jedynie to plucie – nie wiem, czemu tego nie wycięli. Warto było jednak dla tych ostatnich minut się przemęczyć.
Jak zwykle mam dla was ciekawostki z materiałów specjalnych:
- Tytuł pierwszej części The End of Time brzmiał The Last Days of Planet Earth lub The Final Days of Planet Earth.
- Na planie nie pojawił się naprawdę helikopter. Mistrza grał kaskader, który był wciągany na górę zamiast Johna Simma.
- Russell T Davies specjalnie zostawił pierścień, by ktoś mógł wskrzesić Mistrza. Nie spodziewał się, że sam go wykorzysta. Od zawsze planował, by Lucy Saxon była w więzieniu, a powrót Mistrza związany był z rytuałem.
- Nakładanie make-upu Vinvocci zajmowało 2,5 godziny.
- Dziesiąty Doktor miał spotkać prezenterkę serialową Trinity Wells, która pojawiała się w tle w innych odcinkach. Scena musiała zostać jednak wycięta.
- John Simm musiał założyć ponad 30 kostiumów do sceny w Białym Domu, w której ludzie przemieniają się w Mistrza.
- To nie David Tennant był pchany na wózku po schodach, ale jego lalka.
- Bernard Cribbins improwizował ujęcia, na których Wilf strzela z działka.
- Russell T Davies stwierdził, że jego następca, Steven Moffat, ma wiele genialnych pomysłów i nie będzie chciał wracać do takich postaci jak Martha, Mickey czy Donna, więc postanowił zafundować im małe cameo na pożegnanie.
- Scena z Lukiem i samochodem to mały wewnętrzny gag i odniesienie do spin-offu The Sarah Jane Adventures. W serialu dziecięcy aktorzy nigdy nie rozglądają się, zanim przejdą na drugą stronę ulicy. Wszystko z powodu tego, że ruch podczas nagrywania scen jest wstrzymany. Niektórzy fani to zauważyli, więc w scenie pożegnalnej Dziesiąty ratuje Luke’a, bo ten przeszedł przez jezdnię, nie rozglądając się, czy żaden pojazd nie nadjeżdża.
- RTD specjalnie podkreślił, że regeneracja jest jak umieranie, bo chciał tym samym sprawić, by była większa.
- Ostatnie słowa Dziesiątego kręcono cztery razy. Każde z ujęć pokazywało inny stopień emocji.
- Mnóstwo osób chciało zobaczyć pierwszą scenę Matta Smitha. Trzeba było wyprosić ludzi z planu.
- Scenę Jedenastego Doktora napisał Steven Moffat.
- 20 maja 2009 roku był ostatnim dniem Davida Tennanta jako Dziesiątego Doktora w Doctor Who. Ostatnia scena, którą kręcono, to scena ze spadochronem i przebijaniem się Doktora przez dach.
Jako że to ostatnia historia z odcinków specjalnych Dziesiątego, to na koniec jeszcze kilka słów o wydaniu na Blu-ray. Po wyjęciu opakowania z tekturowej warstwy dostajemy fajną okładkę. Z przodu jest Dziesiąty w niebieskim garniturze, a za nim w szparach wielkiego wentylatora dobrzy bohaterowie odcinków specjalnych. Z tyłu mamy Mistrza i w podobnym stylu antagonistów. Do płytek dołączona jest mała książeczka. Wewnątrz dostajemy krótkie posłowie od Davida Tennanta, w którym aktor spotyka siebie z lat dziecięcych, a poza tym na ładnych kadrach z odcinków przedstawiona jest fabuła oraz spis dodatków zawartych na każdej płycie. Na płytkach z The End of Time znajdziemy jeszcze świąteczne spoty z Dziesiątym Doktorem, a także wideopamiętnik Tennanta. Jest kilka usuniętych scen (ale nie ma tam nic wielkiego – a o nich pisałem w osobnych tekstach), Możemy zobaczyć także panel z San Diego Comic Conu z 2009 roku. To tam David Tennant i John Barrowman się pocałowali, twórcy odebrali nagrodę Guinessa za „serial science fiction, który odniósł na świecie największy sukces” i poświęcili ją Verity Lambert, a Tennant powiedział, że może wróciłby do roli Doktora na 50. rocznicę serialu.
Nie uważam, że The End of Time to dobra historia. Jestem nią nadal rozczarowany, choć podczas rewatchu podchodziłem do niej z czystą kartą, bo prawie nic nie pamiętałem. Historia mnie nie zaangażowała, a powrót Mistrza z supermocami sprawił, że niezbyt podobała mi się ta inkarnacja. Cieszył mnie powrót Władców Czasu, a każdy z odcinków miał kilka fajnych scen. W drugiej części najwięcej punktów ma finał – rozprawienie się z Rassilonem oraz pożegnanie z towarzyszami. RTD idealnie trafił tu w moją nostalgię. Szkoda, że Catherine Tate było tak mało, choć po tym, jaki los zgotowano Donnie po 4 serii, to może i lepiej, bo jeszcze zrobiliby jej coś okropniejszego. Myślę, że tak jak dawniej – nie będę do tej historii wracał. A jeśli najdzie mnie ochota na płaczki, to zapewne obejrzę ostatnie sceny z pożegnaniem towarzyszy. A teraz Geronimo! i pora na nową erę serialu.
The End of Time
Scenariusz: Russell T Davies
Reżyseria: Euros Lyn
Odcinek The End of Time Part One: 2/5 TARDISek
Odcinek The End of Time Part Two: 3/5 TARDISek
Historia w całości: 2/5 TARDISek
Wszystkie teksty z cyklu Clever Boy ogląda możecie znaleźć klikając tutaj.

Dziennikarz, uwielbia herbatę i wino. Kocha Dwunastego Doktora i Donnę. W wolnej chwili wychodzi z domu, bo nie znosi samotności. Uwielbia życie w mieście. Ogląda dziesiątki seriali, śledzi i bawi się popkulturą, gra na konsoli. Stara się rozbawiać ludzi w każdej możliwej okazji, żeby świat nie był ponury. Ogarniacz czasu i przestrzeni.