Dziesiąty Doktor i Martha Jones podróżują do przeszłości, w której spotykają Szekspira i… wiedźmy. Jak wypada to połączenie?
Bardzo lubię odcinki Doctor Who, które dzieją się w przeszłości. Im ona dalsza, tym dla mnie ciekawiej. Dlatego bardzo cieszy mnie podróż do 1599 roku. Pokazanie prawdziwych postaci, które kiedyś żyły, to coś, co zawsze przyciągnie mnie przed ekran. Cieszę się, że te 14 lat temu postawiono na Szekspira.
Już początek odcinka zapowiada się ciekawie. Młody chłopak wdzięczy się do ładnej dziewczyny. Gdy wygląda na to, że zdobędzie wybrankę, ta zamienia się w starszą wiedźmę i wraz z siostrami go pożera. Taki Doctor Who jest świetny.
Tymczasem Doktor i Martha przybywają do przeszłości. Podobnie jak w przypadku pierwszej podróży Rose, mamy tu ciągłość i zaczynamy właściwie w tym samym miejscu, w którym skończyliśmy. Lubię takie zabiegi. Nowa kompanka Władcy Czasu od razu zadaje właściwe pytania – jak wygląda podróż w czasie? Czy może niechcący zmienić przeszłość i tym samym swoją przyszłość? Porusza także kwestię tego, czy ludzie nie będą mieli problemu z jej kolorem skóry. Nie do końca rozumiem tylko, czemu Doktor nie pozwolił jej przebrać się w strój bardziej pasujący do innej epoki (Rose dostała go od razu), w ten sposób kobieta mniej rzucałaby się w oczy.
Szybko udaje nam się poznać Szekspira. Bardzo podoba mi się reakcja Marthy, która jest zachwycona sztuką i jednocześnie prowokuje ludzi, by zawołali na scenę autora. Szekspir jest jak gwiazda rocka. Od razu robi wielkie wrażenie, jest czarujący i błyskotliwy. Serial kilka razy pokazuje, że był geniuszem – nie nabiera się na sztuczki papieru parapsychicznego, a później odgaduje, że Martha jest z przyszłości, a Doktor z innej planety. Dziewczyna wpada w oko pisarzowi, wygląda, że trochę z wzajemnością. Szekspir jest niezłym flirciarzem i sugeruje, że jest biseksualny.
Tam, gdzie Doktor, tam zazwyczaj niebezpieczeństwo i tajemnica. Głównym wrogami są Carrionitki, kosmitki przypominające stereotypowe wiedźmy i używające słów jako magii. I choć doceniam ten pomysł – jest świeży, a wygląd wiedźm jest doskonały – tak wiedźmy są trochę za bardzo przerysowane. Owszem, twórcy puszczają do nas oko, pokazując wiedźmę na miotle przy pełni księżyca. Jednak wroginie są dość naiwne, z jednej strony potężne, z drugiej bezbronne i łatwo się ich pozbyć. No i ten wiedźmi śmiech, ech…
Ich planem jest sprowadzenie na nasz świat innych Carrionitek i zawładnięcie nim. Powtarzalne i banalne, ale wyróżnia je sposób, w jaki chcą to zrobić – wykorzystując Szekspira. Geniusz zostaje wprowadzony w trans i dopisuje zaklęcie do zakończenia najnowszej sztuki, które wypowiedziane ze sceny we właściwym momencie otworzy portal. Oczywiście okazuje się, że wiedźmy pociągały za sznurki już dawno temu. A o jaką sztukę chodzi? Love’s Labour Lost („Zyskane zachody miłości”). To tajemnicza zaginiona sztuka, która prawdopodobnie była sequelem Love’s Labour Lost („Stracone zachody miłości”). Do dziś nie udało się za dużo ustalić, domniemywa się, że mógł to być alternatywny tytuł innego dzieła, jednak na to też nie ma dowodów. Tutaj widzimy, dlaczego ślad po sztuce zaginął. Cóż za genialny pomysł!
Strasznie drażni mnie scena, w której Doktor i Martha trafiają do wspólnej sypialni i muszą dzielić łóżko. Dziewczyna zauroczona towarzyszem próbuje z nim flirtować. Ten jednak wspomina Rose, porównując Marthę do niej i sugerując, że Rose była lepsza. Martha się oburza. Nic dziwnego, choć nie z takich pobudek, jak powinna.
Ciekawą lokacją jest szpital dla obłąkanych, do którego trafiają bohaterowie. Wygląda świetnie i przerażająco, dźwiękowo jest super. Można dostać ciar. To tutaj Doktor używa swoich zdolności i wczytuje się w umysł architekta The Globe. Mamy także wykorzystanie potęgi imienia, przez które kosmitka zostaje ranna. Martha później próbuje ją wykorzystać, czego Carrionitka używa przeciwko niej (świetne rymy!). Podoba mi się to, że towarzyszka nie jest bierna. Szybko się uczy, stara się pomagać i wykazuje zaangażowanie. Ta sama scena ma minusy – dlaczego wiedźma zdradza cały swój plan Doktorowi, a ten łatwo daje się zranić? To trochę nie trzyma się kupy, nawet jeśli przyjmiemy, że nadal cierpi po stracie Rose i to przez emocje daje się oszukać. Na szczęście tuż obok jest Martha, która pomaga mu przywrócić bicie drugiego serca.
Podoba mi się to, że mimo że w odcinku mamy kosmitów, to sposobem na pokonanie złych jest coś, co Szekspir ma dostępne pod ręką – potęgę słowa. W odpowiednim miejscu i czasie słowa mogą zainspirować – możemy zmusić kogoś do myślenia, zmiany zdania. W odpowiednim momencie możemy zmienić czyjeś życie. Szekspir dzięki swojej kreatywności i małej pomocy J.K. Rowling pokonuje Carrionitki. Nie do końca rozumiem zamysł potworów, które wychodzą z portalu. Nie wyglądają ludzko, nie do końca widać, co to jest, a efekty strasznie się zestarzały. To zdecydowanie na minus.
Świetnie się ogląda ten odcinek, będę do niego częściej wracał. Doceniam go także za wzmianki o „Harrym Potterze” (mowa o „Insygniach Śmierci”, które jeszcze nie zostały wtedy wydane). Cieszą też wszystkie smaczki dotyczące twórczości Szekspira np. cytaty czy sugerowanie, że Martha jest inspiracją Sonetów do Czarnej/Mrocznej Pani. Mamy okazję spotkać także królową Elżbietę I, która nienawidzi Doktora. Bohaterowie muszą więc uciekać do TARDIS, bo grozi im śmierć. Doktor nie spotkał jednak wcześniej tej królowej, więc nie wie, o co jej chodzi. Częściowo dowiedzieliśmy się tego w The Day of the Doctor, czyli aż 6 lat później! The Shakespear Code to solidna rozrywka i dobry odcinek.
The Shakespeare Code
Reżyseria: Charles Palmer
Scenariusz: Gareth Roberts
Ocena: 4/5 TARDISek
Wszystkie teksty z cyklu znajdziecie, klikając tu.

Dziennikarz, uwielbia herbatę i wino. Kocha Dwunastego Doktora i Donnę. W wolnej chwili wychodzi z domu, bo nie znosi samotności. Uwielbia życie w mieście. Ogląda dziesiątki seriali, śledzi i bawi się popkulturą, gra na konsoli. Stara się rozbawiać ludzi w każdej możliwej okazji, żeby świat nie był ponury. Ogarniacz czasu i przestrzeni.