W Voyage of the Damned Doktor trafia na pokład Titanica. Tym razem statek unosi się w przestrzeni kosmicznej, a nie na wodzie. Cóż może pójść nie tak…?
Biedny ten nasz Dziesiąty Doktor. Ciężko znaleźć mu chwilę spokoju. Ledwo z jego oczu zniknęła Rose, a na pokładzie TARDIS pojawiła się Donna w sukni ślubnej. Teraz drzwi TARDIS ledwo zamknęły się za Marthą Jones, a w statek uderzył Titanic*. Doktor ląduje więc na jego pokładzie i już na początku spotyka niepokojące roboty. Od razu wiemy, że coś z nimi będzie nie tak. Chwilę później nasze obawy rzeczywiście się potwierdzają. Podejrzanie zachowuje się także kapitan statku, u którego boku pozostaje midszypmen Alonso. Intryga jest tu mocno wyczuwalna.
Voyage of the Damned przedstawia nam kilka ciekawych postaci. Rickston Slade to bogaty i uprzywilejowany dupek, który patrzy na wszystkich z góry, często obraża innych pasażerów i najchętniej pierwsi wyrzuciliśmy go z pokładu Titanica. Gray O’Brien odgrywa swoją rolę genialnie, a twórcy zasiewają w nas nutkę antypatii do tej postaci już w pierwszych sekundach, gdy ją widzimy. Foon i Morvin to bardzo sympatyczne postacie. Bywają obiektem drwin, bo są niższej klasy społecznej i bilety na rejs wygrali w konkursie. Korzystają więc z okazji póki mogą. Bardzo szybko zyskują kolegę w Doktorze. Jest jeszcze zadziorny, kochany, niski i czerwony Bannakaffalatta (ach ten RTD i jego nazwy!), który od czasu do czasu wywołuje w nas uśmiech, a także pan Cooper, który ma być ekspertem i opowiadać o Ziemi, ale myli praktycznie wszystkie fakty, co jest po prostu zabawne. Na koniec zostawiam Astrid Peth, która pełni tutaj rolę towarzyszki Doktora i dostaje najwięcej ekranowego czasu. Astrid jest naprawdę cudowną postacią. To zwykła kelnerka, nieśmiała marzycielka, która chciałaby zwiedzić wszechświat, która jest pełna ciekawości świata. Niestety nigdy nie mogłaby sobie na to pozwolić… no ale od czego jest Doktor. I to właśnie ta ekipa połączy siły, by przeżyć kolejną katastrofę Titanica. Nie będzie im łatwo…
Uwielbiam scenę, w której Dziesiąty dołącza do wspomnianych wyżej postaci (trochę porywając Astrid) i przenosi się na Ziemię w czasie Bożego Narodzenia. Pusta ulica w Londynie jest szokująca dla Doktora, jak i widza. Zazwyczaj tętniące życiem miasto jest podejrzanie puste. Odpowiedź dostajemy chwilę później, gdy Dziesiąty zagaduje Wilfreda pracującego w budce z gazetami. Do tej pory w Święta coś atakowało Londyn, więc ludzie wolą nie ryzykować i wyjechali lub zostali w domach. Oczywiście Wilfred został dziadkiem Donny później, ale już tutaj kilkoma minutami kradnie show. Uwielbiam moment, gdy Astrid jest zachwycona wizytą na innej planecie. Kylie Minogue odgrywa tę rolę fenomenalnie. Ta radość jest taka niewinna i dziecięca, że aż robi nam się cieplej na serduchu.
Doktor dość szybko odkrywa, że na statku dzieje się coś złego. Alonso próbuje powstrzymać kapitana, ale zostaje postrzelony. Doktor ostrzega ludzi, ale również zostaje pochwycony. Roboty-anioły ogłaszają pasażerom, że niedługo zginą. I wtedy w statek uderza meteor i zaczyna się druga część odcinka – pełna akcji i trzymania w napięciu. Doktor oraz pozostali bohaterowie starają się przeżyć i uratować statek zanim uderzy w Ziemię. W międzyczasie muszą uciekać także przed morderczymi robotami. Sceny akcji przeplatane są tutaj różnymi, głównie spokojnymi, dialogami. Dzięki nim bliżej poznajemy postacie, widzimy jak rozwijają się między nimi relacje, a także na jaw wychodzą różne sekrety.
Droga, którą muszą pokonać postacie jest pełna niebezpieczeństw. RTD ich nie oszczędza, wystawia na kolejne próby. Pierwszy umiera Morvin, który opiera się o niestabilną barierkę i spada. Jest to dość szokujące i nagłe. Postacie nie potrafią w to uwierzyć. Szybko zostają zaatakowani przez roboty, a sytuacja jest naprawdę groźna. Bannakaffalatta poświęca się więc, by ratować pozostałych. Jednak niestety to nie wystarcza. Ostatecznie ginie także Foon, która poświęca się po stracie męża i łapiąc robota skacze w przepaść. Dzięki temu nasi bohaterowie są przez jakiś czas bezpieczni. Dziesiąty musi zmierzyć się z faktem, że nie udało mu się uratować wszystkich. Dziesiąty i jego podopieczni rozdzielają się. Astrid wykazuje się odwagą i udaje się jej zrealizować część zadania. Tymczasem Władca Czasu trafia do szefa robotów.
I właśnie tutaj zaczynają się schody. Za wszystkim stoi Max Capricorn, który jest właścicielem linii, którą podróżują postacie. Dość przewidywalne. Niestety ograne w sztampowy i na siłę komediowy sposób. Max jest groźny, ale jak wróg z kreskówki. Jest maksymalnie przerysowany, a Doktor też nie traktuje go dość poważnie. Wróg odcinka to głowa na kółkach, która chce zniszczyć planetę, a samemu cieszyć się wzbogaceniem z odszkodowania i emeryturą na plaży. Życie Doktora jest zagrożone, ale na odsiecz przychodzi Astrid, która używa teleportera. Jest niesamowicie odważna i poświęca się, by ratować Władcę Czasu i ludzkość. To pierwsza towarzyszka, która po prostu umiera w New Who. Scena jej śmierci jest wzruszająca.
To dzięki Astrid zło zostaje pokonane i Doktor może uratować Ziemię. Dochodzi tu do kultowej sceny, w której Dziesiąty zwraca się do midszypmena „Allons-y, Alonso!”. W ostatniej chwili udaje się im uratować Londyn i Ziemię, za co dziękuje im królowa Elżbieta II. Dziesiąty uświadamia sobie, że być może będzie mógł uratować Astrid. Twórcy dają nam nadzieję, ale nie trwa ona długo. System teleportacji został zbyt mocno uszkodzony, żeby przywrócić ją do życia. To rani Doktora, który staje się wściekły. Ciekawie jest móc znów zobaczyć taką wersję postaci. Po Astrid został jedynie ostatni pył, echo podświadomości ze wspomnieniem spadania. Doktor całuje Astrid i prosi ją, by pomyślała o podróżowaniu, o którym marzyła. Jej pył wylatuje potem w kosmos. Twórcy przypominają także o tym, jak niesprawiedliwe jest życie. Rickston, który przez cały odcinek zachowywał się chamsko, był wredny i egoistyczny jest jedną z czterech osób, które przeżyły katastrofę. Ponadto staje się bogaty. Pan Cooper łatwo podsumowuje to, co tutaj zachodzi – gdyby Doktor mógł wybrać, kto przeżyje tę katastrofę, to z pewnością nie wybrałby jego. Ale Doktor nie ma takiej mocy, bo byłby wtedy potworem. Widzimy, że Dziesiąty jest zły i cierpi. Mamy tutaj jedynie zalążek pokazania pychy tego wcielenia, która objawi się dopiero długo później. Doktor pomaga rozpocząć nowe życie Cooperowi na Ziemi, który nieświadomie zdobył bogactwo. To przepiękna scena, pełna zaskoczenia i radości.
Voyage of the Damned to przeciętny odcinek, ale ratują go ciekawe postacie. Każda z nich dodaje coś do historii i przyjemnie obserwuje się, gdy różne charaktery muszą ze sobą współpracować. Wielkim rozczarowaniem jest główny złoczyńca, którego przerysowanie psuje efekt odcinka. Jego motywacja jest bardzo prosta, co osłabia historię. Odcinek wciąga, zaskakuje i szokuje. Umiera tutaj sporo osób, co pokazuje też, że zagrożenie jest ogromne. Nie brakuje zabawnych momentów, które są tutaj doskonale zbalansowane. Mimo wszystko to dość lekki, lekko pocieszający odcinek na Święta – ma nas wciągnąć, poruszyć, być może skłonić trochę do refleksji nad tym, w jaki sposób żyjemy i jak z tego naszego życia korzystamy. Jednak nie jest to coś wielkiego. Zabawa jest jednak bardzo dobra. Szkoda trochę Astrid, bo mogła to być ciekawa towarzyszka. Minogue była świetna w swojej roli. Tennant pokazał tutaj mroczne oblicze Doktora, jego determinację, złość i żal. Takiego Doktora lubimy, ale też troszkę się go boimy.
* Tak, wiem, że pomiędzy tymi wydarzeniami dzieje się krótki odcinek Time Crush, ale nie będę go tutaj wspominał.
Voyage of the Damned
Scenariusz: Russell T Davies
Reżyseria: James Strong
Ocena: 4/5 TARDISek
A co pisałem o poprzednich odcinkach? Sprawdźcie tutaj.
Dziennikarz, uwielbia herbatę i wino. Kocha Dwunastego Doktora i Donnę. W wolnej chwili wychodzi z domu, bo nie znosi samotności. Uwielbia życie w mieście. Ogląda dziesiątki seriali, śledzi i bawi się popkulturą, gra na konsoli. Stara się rozbawiać ludzi w każdej możliwej okazji, żeby świat nie był ponury. Ogarniacz czasu i przestrzeni.