W pierwszej części niniejszego eseju wprowadziliśmy was w ogólny zarys czasu w fantastyce oraz w tematykę mimesis, baśni, utopii i snu w Doctor Who. Dziś zaś opowiemy wam o czaso-maso.
Wibbly-wobbly, timey-wimey?
Wielu z nas te cztery słowa dawno się przejadły, spowszedniały za sprawą naszego ulubionego scenarzysty, stając się synonimem prowizoryczności konstrukcji całych serii. Za tym określeniem kryje się jednak dużo więcej niż prosta niechęć do objaśniania, jak to wszystko działa. To tylko skrót myślowy, który można rozciągnąć daleko poza erę Moffata: na cały serial.
Czas, który można przepisać? To jedno z wielu przedstawień czasu kołowego – a podróże w czasie stanowią jego specyficzną, zależnie od utworu mniej lub bardziej wibbly-wobbly, realizację. Zacznijmy od tego, że Władcy Czasu, wymyśliwszy i opracowawszy praktyczne metody podróżowania w nim, uznali, że czas linearny, wszechświat z jedną historią, z jedną uznawaną przez nich za słuszną linią wydarzeń, jest lepszy niż wszechświat nieporządny (przepisujący się wciąż na nowo), w jakim dane było im funkcjonować. W związku z czym zaczęli „sprzątać” w myśl zasady nieingerencji w wydarzenia. Eee… Czyli ingerowali czy nie? Możemy chyba przyjąć, że bywało z tym różnie (a już renegaccy Władcy Czasu, o których za chwilę, czy Dywizja wprowadzona w finale 12 serii, to zupełnie inna bajka), ale zazwyczaj nie mieszali się do wydarzeń, co najwyżej przycinając zbędne ich zdaniem odgałęzienia czasoprzestrzeni i ściśle monitorując podróże w czasie innych kosmicznych ras. A w każdym razie próbowali działać w ten sposób, bo w praktyce wychodziło im to różnie, a i od renegatów – ingerujących nieustannie – nie odcinali się znów tak bardzo, jak chcieliby, żebyśmy wierzyli. Twierdzili, rzecz jasna, że ich porządki są tylko dla dobra wszechświata, ale właściwie można tu postawić śmiałą tezę, że po prostu byli sztywnymi dupkami bez poczucia humoru większymi biurokratami niż Voogoni. Ciekawe, czy ich poezja, jest równie okropna. Niemniej jakieś ziarno racji mieli, ostatecznie, jak napisano w Tardis Data Core: „Czas ma holistyczną strukturę, podobną do balonu. Jeśli nieudana próba podróży przekłułaby w nim dziurę, wszechświat umarłby w przeciągu wieków”. Czas nie jest więc w serialu zrobiony z rozciągliwej w nieskończoność gumy i ostrożność podczas manewrowania w nim jest czymś wysoce wskazanym. Ale, jak dowodzą przygody Doktora, jest też wystarczająco elastyczny, by znieść całkiem sporo zmian. Historia się dopasowuje. Historia umie zadbać o siebie samą. I oczywiście byli Władcy Czasu o odmiennych poglądach, Władcy Czasu, którzy z tej elastyczności historii korzystali – renegaci, którzy często stawiali się na Gallifrey persona non grata, przestawali używać swoich gallifreyańskich imion, od tej pory posługując się przydomkami, które nadali sobie sami i wyruszali po przygodę. Doktor. Mistrz. Rani. Korsarz. Inni, których imion nie znamy. Zdarzało się, że wracali do domu i czasem nawet gallifreyański rząd korzystał z ich pomocy, ale przede wszystkim wykorzystywali możliwości, jakie dawało im posiadanie machiny do podróży w czasie.
Jak pokazuje powyższy ustęp, czas w Doctor Who jest głównie kołowy i tylko wtórnie może zostać w nim podjęta próba osiągnięcia linearności – podążania zgodnie ze strzałką czasu, z jaką do czynienia mamy w naszym codziennym życiu, skierowaną tylko i wyłącznie od przeszłości ku przyszłości. Ale – powiecie – Władców Czasu już nie ma, są tylko Doktor i Mistrz, a oni nigdy nie byli zainteresowani utrzymywaniem wszechświata w stanie jak największej linearności. Owszem, jednakże Gallifrey może w każdej chwili powrócić (pomimo ostatnich działań Mistrza, mamy tu furtkę w postaci Doctor Ruth), a wtedy serialowy wszechświat stanie się trochę… sztywniejszy? Być może wróci też wciąż zamknięta w blokadzie Rassilona zwanej barierą transdukcyjną, o której w Posłuchaj („Listen”) najwyraźniej zapomniał Steven Moffat. Czym jest ta blokada? Otóż Rassilon zabronił podróżowania po linii czasu Gallifrey i założył blokadę uniemożliwiającą tego typu manewry. Zamknął planetę w czasie linearnym, sprawiając, że po jej powierzchni można podróżować jedynie w przestrzeni i od przeszłości do przyszłości, sekunda za sekundą. Co oznacza, że wyprawiając się z niej dokądkolwiek, można na nią wrócić tylko w każdym momencie po ostatniej bytności na niej. Stąd w Posłuchaj Clara nie powinna móc zabrać TARDIS z Doktorem na pokładzie w jego dzieciństwo. I nie robi tu większej różnicy fakt, że Doktor nie widział siebie samego – choć nie wyszedł z TARDIS, znalazł się na swojej planecie w tym, co dla niego jest jej przeszłością. Takie złamanie blokady Rassilona można jednak wyjaśnić tylko w jeden sposób: została ona w przyszłości zniesiona (a może sama pękła). Choć jeszcze w trakcie Wojny Czasu tę blokadę przekroczył Dalek Caan (przez co zresztą popadł w obłęd), co znaczy, że możemy najprawdopodobniej przyjąć, że jakkolwiek zwykła TARDIS[1] nie powinna móc jej przekroczyć, od początku nie była stuprocentowo niemożliwa do ominięcia. Chyba że w trakcie Wojny Czasu zaczęła pękać, a nikt nie miał głowy ani możliwości, żeby ją na bieżąco naprawiać. Niemniej o ile mamy tu wyjaśnienia dla tego fragmentu odicnka, warto by i sam serial pamiętał o takich „drobiazgach” i sam je w jakikolwiek sposób wyjaśniał.
W czas linearny wpisuje Gallifreyan także ich długowieczność, którą Władcy Czasu przełamują/wzmacniają cyklami regeneracyjnymi. Wszyscy mieszkańcy Gallifrey są długowieczni – na Gallifey jest się wciąż dzieckiem mając dziewięćdziesiąt lat – a Władcy Czasu zdają się wręcz nieśmiertelni. Regenerować właściwie też mogliby w nieskończoność, jednak zwykle wystarcza im przypisane przez Rassilona trzynaście odrodzeń. Mają więc niezwykle długie życia, a potem umierają na zawsze. Jakże Mistrz musi bać się śmierci, skoro tych trzynaście żyć to dla niego o wiele za mało. A Doktor? Czy on boi się umrzeć? Śmierć z pewnością za nim kroczy – zawsze gdzieś tam jest, immanentnie wpisana w kołowość podróży w czasie. Doktor chyba jednak trochę by się kłócił, że nie chce, że to jeszcze nie jego czas[2], ale na koniec przywitałby ją jak starą przyjaciółkę, dobitnie świadom, że zbyt długie życie męczy. I tylko my – widzowie – bylibyśmy niepocieszeni, że musiał odejść, w związku z czym jednak niedane mu było poprzestać na trzynastu regeneracjach. Jakkolwiek by ich nie liczyć.
Z pewnością wiele o zbyt długim życiu i wiecznym odradzaniu się wie też kapitan Jack. Wizja śmierci, którą w Torchwood rysuje Russell T Davies, jest jednak kontrastowo niepokojąca – już lepiej chyba żyć, nawet kiedy życie boli za bardzo. A Jackowi tych złych momentów scenarzyści nie szczędzili. Regeneracje jednak to już kołowość – wieczność powrotów. A Jack? Jack powraca, ale niezmieniony samym faktem odrodzenia. Jego zmiany są powolne, zdecydowanie bardziej linearne niż kołowe. To wręcz nie tyle odrodzenie, co wymuszona kontynuacja egzystencji. Podobnie jest też z Ja. Nie dziwi więc, że ciągnie ją do podróży w TARDIS, byle wyrwać się z linearnego podróżowania przez życie wieczne.
Więc co z tym wibbly-wobbly? Czas faktycznie jest przepisywany po wielokroć, zwłaszcza odkąd odeszli Władcy Czasu, ale i wcześniej takie przepisywanie miało miejsce, czy to dokonywane przez renegackich Władców, niezgadzających się z polityką nieingerencji, czy to przez innych podróżników w czasie i przestrzeni. Jak jednak rozumieć ten cytat, w którym Doktor mówi, że „ludzie zakładają, że czas to prosty postęp od przyczyny do skutku, ale tak naprawdę, z nielinearnego, niesubiektywnego punktu widzenia – jest bardziej jak wielka kula galaretowato-kisielowatego… czaso-maso… czegoś”? Wyobraźcie sobie splątany kłębek wielobarwnej włóczki, którym nieustannie bawi się stado kociaków. Gdybyście spróbowali go rozplątać, żeby porządnie go zwinąć, prędko natknęlibyście się na węzły niemożliwe do rozsupłania, fałszywe końce nitek czy nitki dowiązane do tej „głównej”, którą właśnie śledzicie. Strzałka czasu jest tu powyginana, poplątana, często wręcz wielokrotnie się powtarza. To oczywiście wciąż mocno uproszczony obraz, niemniej wystarczająco dobrze oddaje trudność prześledzenia i opisania, jak to wszystko działa.
Są więc wydarzenia, które można zmienić, o których – z trudem – będą pamiętać tylko ci, którzy „stali w oku cyklonu”, którzy stanowili punkt zwrotny zmiany. Jak mówi Doktor w mini odcinku Good Night, wszyscy pamiętają sprzeczne wersje przeszłości, bo czas działa w ten sposób. Jest wciąż i wciąż zmieniany i nic – poza, nomen omen, stałymi punktami w czasoprzestrzeni – nie jest w nim stałe. To, co dla nas jest oszustwami pamięci, w Doctor Who stanowi prawdziwy obraz świata, którego mieszkańcy w dużej mierze nie wiedzą, że to nie są oszustwa ich pamięci. W tej wizji wszyscy mamy lepszą pamięć niż nam się wydaje, a tego, co się wydarzyło, nie da się całkiem wymazać. Nawet jeśli sobie o tym nie przypomnisz – tak jak Donna nie będzie pamiętać Doktora – będzie tkwiło ukryte w twojej podświadomości. Nie da się całkowicie zapomnieć. Kiedy Doktor twierdzi, że wymazał Donnie pamięć, to tylko uproszczenie. On niczego tu nie wymazał, a tylko zamknął wspomnienia o sobie w jej umyśle, poza dostępem jej świadomości. Ale, jak widzimy w odcinkach specjalnych po czwartej serii, Donna wciąż te wspomnienia w sobie ma, skoro może je sobie przypomnieć i stanowi to dla jej życia realną groźbę.
Ta możliwość zmiany jest swoją drogą porażająca, bo skoro nic nie jest stałe, jeśli wszystko, co wydarzyło się w naszym życiu, można zmienić – jednego dnia wielki adwersarz może je zniszczyć, zabijając nas w każdym momencie życia, wciąż i wciąż na nowo, drugiego nasza towarzyszka wskoczy w strumień tego samego życia i pozwoli nam nie wpaść w zastawiane wciąż i wciąż na nowo pułapki wielkiego adwersarza, ratując nasze życie poświęceniem swojego – to jaką wartość ma to, co pamiętamy jako ostatnio zaszłą wersję przeszłości? Skoro nawet śmierć można odwrócić? A jednak widzimy tu przekaz o wielkiej wartości życia. O tym, że każdy jest ważny. O radości z przygody. O bólu po utracie bliskich. O dążeniu do ich odzyskania za wszelką cenę. Jednak choć czas się powtarza, nie wszystko powtarza się wraz z nim. I zwykle – choć nie zawsze – tego, co raz umarło, i tych, którzy raz umarli, nie da się już ożywić. Zwykle cena jest zbyt wysoka, by ją zapłacić.
A w centrum tego wibbly-wobbly tkwi Doktor. Postać o wielu imionach, które tym mocniej wpisują ją w paradygmat kołowy, im więcej ich się pojawia. Nadchodząca Burza, Valeyard, Dziwak z Budką, Trickster, Pierwszy, Drugi, Trzeci, Czwarty, Piąty, Szósty, Siódmy, Ósmy, Dziewiąty, Dziesiąty, Jedenasty, Dwunasty, Trzynasta, Ruth. Pijana Żyrafa, Kustosz, Obdarciuch, John Smith. Doktor Wojny, Drapieżca, Bestia, Theta Sigma. Przydomki, mówiące o niej o wiele więcej niż „prawdziwe” imię, które znają nieliczni. Ona sama twierdzi, że jest nieistotne – to tylko zlepek sylab, który niewiele znaczy – i przecież ma rację. Kimkolwiek by jej ono nie czyniło (czy to samym Rassilonem, Innym albo Omegą, jak chcieliby niektórzy, czy zwykłą mieszkanką Gallifrey, która z trudem i tylko dzięki pomocy przyjaciół ukończyła Akademię Władców Czasu), najważniejsze, że jest Doktorem – obcą o wielu przydomkach, immanentnie złączoną z czasem kołowym. Z czasem zmian.
W części trzeciej opowiemy o czasie płynnym i stałym.
[1] A TARDIS Doktora to dodatkowo mocno przestarzały model.
[2] Może niekoniecznie w tak dramatyczny sposób jak Dziesiąty w Do końca wszechświata („The End of Time”) czy Dwunasty w Upadku Doctora („The Doctor Falls”), ale jednak.nieuzasadniona teoria.