Dla rzeszy ulubiona inkarnacja. Dla wielu z kolei nadto płaczliwa, zbyt łatwo poddająca się emocjom. Jaki właściwie był Dziesiąty Doktor? Dziesiąty Doktor, którego widzimy już od początku drugiej serii, jest na tle swoich pozostałych (nowych) inkarnacji wyjątkowy o tyle, że miał aż troje stałych towarzyszy, z których z każdym (każdą) podróżował osobno. Tak, Jedenasty również podróżował z trójką towarzyszy, jednak Amy i Rory’ego trudno traktować w jego kontekście oddzielnie. Z kolei Dziewiąty towarzyszkę miał tylko jedną, a jednak zdaje się, że jego TARDIS była najbardziej zatłoczona w erze New Who.
Dziesiąty to także Doktor o najdłuższym stażu w nowych seriach (aż trzy pełne serie i odcinki specjalne po serii czwartej). Oczywiście Dziesiąty z każdą ze swoich towarzyszek miał inną dynamikę. Zaczynając od Rose, która podobnie jak Clara, podróżująca z Dwunastym Doktorem, widziała już wcześniej jedną regenerację – z nią przemierzała czas i przestrzeń i była do niej zdecydowanie bardzo mocno przywiązana, przechodząc do chyba najmocniej antagonizującej fanów Marthy, aż po dość powszechnie uwielbianą Donnę. Jednak – co zdecydowanie dobrze świadczy o scenopisarstwie w seriach 1-4 – widać po tych relacjach, że Dziesiąty jest kreowany w spójny sposób. Obcy w prochowcu od Janis Joplin, dwuczęściowym garniturze i trampkach wielu fanów kupił równie mocno, co Dziewiąty Christophera Ecclestona, niemniej całkiem sporo whovian za nim nie przepada. Wydobądźmy więc na światło dzienne jego cechy charakterystyczne, które mogą odpowiadać za taki odbiór.
Dziesiąty z Rose to już Doktor mniej bezwzględny, mniej trudny niż Doktor Dziewiąty. Jakkolwiek pewna bezwzględność w nim pozostaje, to jej źródło jest inne, jego rany i resentymenty są głębiej ukryte i do pewnego stopnia zagojone. Jest radośniejszy, bardziej cieszący się życiem – i ten rys zostanie w nim do końca, do tego stopnia, że nie będzie chciał przechodzić koniecznej przy regeneracji zmiany. To też symptomatyczne, kiedy w Stolen Earth/The Journey’s End przelewa energię regeneracyjną do swojej ręki. Widać tu pewną obawę, że Rose, która właśnie do niego wróciła, może nie spodobać się Doktor w innym wcieleniu (choć w naszym odczuciu to obawa płonna, ponieważ Rose kocha Doktora jako Doktora, a jego immanentną częścią są regeneracje), ale też – już mniej bezpodstawnie – że dla tego nowego wcielenia Rose mogłaby nie być aż tak ważna jak dla dziesiątej inkarnacji. Rzecz jasna sam Dziesiąty nigdy nie mówi, że ją kocha (to zresztą chyba istotny rys bycia Doktorem w ogóle), ale zdecydowanie jego postępowanie w tym momencie wskazuje na to, jak bardzo ten Doktor troszczy się o swoich towarzyszy. A może też już w tym momencie wie, że Rose nie będzie mogła z nim zostać, więc nie chce jej wystawiać na konieczność przyzwyczajenia się do jego nowej twarzy, nowej maski, pod którą skryje siebie samego, na tak krótki czas, jaki w tym momencie mają, zanim ona będzie musiała odejść. Ponieważ pomimo pewnej dozy narcyzmu, zdecydowanie to towarzysze są dla niego najważniejsi. I oni też mają na niego największy wpływ. Doktor chciał przynajmniej przez chwilę, tak jak Jack, być wpisany w czas linearny, a nie kołowy – gdzie z każdym nawrotem na swój sposób musi zaczynać od nowa, z czystą kartą, kiedy jego wspomnienia pozostają takie jak wcześniej, ale to, kim jest, zmienia się gwałtownie.
Zdecydowanie jest to też Doktor emocjonalny – co wytykają mu jako słabość Cybermeni i czego on nie oddałby za żadne skarby. Stąd też jego dość długa rozpacz po utracie Rose. Nic dziwnego, że kiedy Rose odchodzi, szuka kogoś podobnego do niej i kogoś takiego znajduje: młodą dziewczynę, która patrzy w niego jak w obraz, dziewczynę, która zaraz się w nim zakochuje. Zapewne Doktor nie robi tego całkiem świadomie – i z pewnością jest to błąd, ponieważ zamiast dać mu ukojenie, jego relacja z Marthą męczy ich oboje. Doktora może mniej, bo też on po pewnym czasie po prostu przestaje zauważać jej maślany wzrok. Dla Marthy jednak to jest męczące do samego końca ich wspólnych wojaży.
Dziesiąty jednak, mimo całej tej radosnej otoczki, nieraz bywa bezwzględny. W jego seriach widzimy różne stadia tej bezwzględności i jej skutki. Czasem ma ona miejsce, gdy Doktor wyłącza swoje wielkie współodczuwanie. Tak jak wobec Rodziny Krwi, gdy jest bezwzględny celowo, bo ta stawia go pod ścianą i nie daje mu innego wyjścia i trochę podobnie z Harriet Jones, gdy ta zawodzi zaufanie, jakie w niej pokładał. Albo właśnie, jak wobec Marthy, kiedy wybiera, by nie widzieć, zbyt zanurzony we własnym cierpieniu, z którego stara się wydobyć w sposób, który tylko pogarsza sprawę. Będąc słownym wobec Rose i dlatego tak szybko znajdując nową towarzyszkę stawia siebie i Marthę w niezbyt ciekawej emocjonalnie sytuacji. A jest słowny, ponieważ to także Doktor, który chyba najmniej okłamuje swoje towarzyszki. Lecz mimo całej bezwzględności wobec uczuć Marthy, o nią także się troszczy – i choć z początku obiecuje jej tylko dwie podróże, szybko się do niej przywiązuje na tyle, by uznać, że zasłużyła na klucz do TARDIS. Choć do końca bardziej od cudów wszechświata interesuje ją jej nieodwzajemniane uczucie wobec Doktora – i to ciąży na ich relacji bardzo mocno, na tyle, by stać się przyczyną jej odejścia. Na tyle mocno, że do dziś żałujemy, że Russell T Davies zdecydował się na wprowadzenie tego wątku „romantycznego” do ich relacji, zamiast skupić się na innych aspektach.
Wejście na pokład TARDIS Donny to największa zmiana (także, ale nie jedynie dlatego, że ani Donna nie kocha się w Doktorze, ani Doktor nie kocha się w Donnie), ale jeśli chodzi o Doktora przede wszystkim podkreśla, jak bardzo jest to Doktor-młodzik. Pełen wszelkiego rodzaju emocji – zwłaszcza tych pozytywnych, ale gdy trącimy w nim odpowiednią strunę, lepiej, żebyśmy byli gotowi uciekać naprawdę daleko. Z drugiej strony, choć jego gniew, gdy już go okazuje, jest wielki, całkiem często okazuje się bezsilny, co sprawia, że tym bardziej cierpi. Na co dzień jednak Dziesiąty to swego rodzaju dziecko z nadpobudliwością, w każdej chwili gotowe rozpocząć kolejną wielką przygodę. Ale to też dziecko z wielkim sercem, może trochę naiwnie gotowe uwierzyć, że wszystko da się rozwiązać pokojowo – jego największa bezwzględność, wypływa właśnie z tego wielkiego serca, z potrzeby bronienia wizji ludzkości i wszechświata, jaką w nim nosi. Tę – wcale nie tak prostą – dziecinność szczególnie wyraźnie widać w jego podróżach z Donną – kobietą w średnim wieku, która nie daje się rozstawiać po kątach i powiedzieć sobie, że czegoś nie można „bo tak”.
Ten rys młodzieńczości uwidacznia się jednak najwyraźniej, gdy Doktor podróżuje sam. Dziesiąty zdecydowanie jest dzieckiem bez własnego sumienia – to jego towarzyszki nim są, każda na swój sposób, lepiej lub gorzej radząca sobie z tą rolą. Rose czyni go lepszym – jak sam mówi, kiedy rozstaje się z nią i swoim pełnym bezwzględności klonem, mając nadzieję, że jego także uczyni mniej okrutnym, i lepszym czyni go Donna – która ma równie wielkie serce jak on, tyle że wypełnione przede wszystkim właśnie współczuciem. Martha też jakoś próbuje, choć niestety jej nieodwzajemniona miłość przysłania to, jak wpływa na Doktora. Dopiero gdy zabraknie przy nim choć jednej z nich, zrodzi się w nim poczucie wszechmocy – i gdyby nie Adelaide, gotowa postąpić jak trzeba, zapewne to poczucie by go pochłonęło, nie pozwalając się okiełznać w obecności kolejnego prawie-towarzysza, Wilfa Motta.
Czy w takim momencie powstałby Valeyard albo na wolność wydobyłby się Zagreus? Z pewnością w momentach tej największej samowoli Dziesiątego Doktora – Zwycięskiego Władcy Czasu istniał potencjał ku takiemu rozwojowi wypadków. Tudzież do zrodzenia się z Doktora czegoś jeszcze innego. Warto jednak docenić tę regenerację i spojrzeć poza proste równanie dziecinny=infantylny, bo naprawdę, w konstrukcji Dziesiątego, za dziecinnością kryje się o wiele więcej.
Krótkie studium Jedenastego Doktora znajdziecie tutaj.