Na 11 serię Doctor Who czekaliśmy z niecierpliwością i ekscytacją zwiększonymi jeszcze przez zapowiedzi twórców serialu, że (między innymi) doczekamy się także reprezentacji środowisk LGBTQIAP+.
Ostatecznie pokochaliśmy nową Doktor, lubimy jej towarzyszy, a TARDIS jest przepiękna. Są też wspaniałe odcinki, ale i, niestety, kilka kwestii, które nas rozczarowały. Z nich wszystkich jednak naszym głównym zarzutem jest to, że tak się nie reprezentuje środowiska queerowego. Tak się umacnia negatywne stereotypy na jego temat. Możecie powiedzieć: „Co z tego, w końcu to tylko serial sci-fi i lepiej pozostać wobec niego apolitycznym”. Ale, jak wielokrotnie wspominano także na naszym portalu, cała fantastyka jest gatunkiem, który podnosi ważkie tematy społeczne i się do nich ustosunkowuje, pokazując swoim odbiorcom, jak dążyć do lepszego świata. Ważkie to znaczy takie, które dotykają w jakiś sposób różnych społeczności. Polityka. Socjalizm. Feminizm. Queer. Wiele innych. A staje się to tym istotniejsze, kiedy twórca zapowiada, że pochyli się nad jakimś konkretnym aspektem, a później, zamiast oddać mu sprawiedliwość, wpada w jego szkodliwe, stereotypowe przedstawienia.
Widzimy wyraźnie, że Chris Chibnall nie rozumie, jak to jest być częścią tej społeczności ani jak ją przedstawiać w sposób, który nie będzie jej członków krzywdził. Pod tym względem wiele mógłby nauczyć się od swojego poprzednika na stołku głównego scenarzysty: Stevena Moffata. Choć Moffatowi można wiele zarzucić, to w tym aspekcie z początku mogliśmy zarzucić tylko nieobecność. Potem jednak dostaliśmy Clarę z jej dość wyraźną, nawet jeśli nigdy nieogłoszoną jednoznacznie biseksualnością, a w serii 10 Bill z bardzo dobrze poprowadzonym wątkiem homoseksualności, która była jednym z elementów jej codziennego życia. Bill zmaga się z wieloma problemami, a finał serii jest mocnym odniesieniem się do „terapii” konwersyjnej (o czym z kolei wspominał w redakcyjnych wrażeniach po finale 10 serii Artur), ale też dzięki Doktorowi jej życie zmienia się na lepsze, zaś końcem jej historii jest życie, otwarcie na miłość i poznanie jeszcze większej wspaniałości kosmosu niż dotychczas.
A co po wspaniałej serii 10, z jej odgrzebywaniem swoich gejów[1], daje nam Chibnall? Po pierwsze zakopuje trzy nieheteronormatywne postaci. Żonę Angstrom uśmierca poza kadrem, a jej śmierć przyczynia się do cierpienia samej Angstrom (co pozwala za jednym zamachem wykorzystać dwa szkodliwe tropy); Frankie, o której wiemy jedynie tyle, że jest pracownicą głównego złola odcinka i żoną jego siostrzenicy oraz że ma trochę kręgosłupa moralnego; i wreszcie bezimiennego strażnika, o którym – zanim zostanie eksterminowany – dowiadujemy się, że ma zręczne palce (a przynajmniej tak uważa jego chłopak). I owszem, przynajmniej Angstrom otrzymuje swoje szczęśliwe zakończenie, ale to nie przywróci życia jej żonie i nie sprawi, że zniknie cierpienie, które widzieliśmy wcześniej. A tak jak wspomniana już Bill, mimo swoich zmagań, była pełna energii i radosna i wiedzieliśmy o niej całkiem sporo, tak charakter Angstrom opiera się na bólu i potrzebie wygranej w bezsensownej kosmicznej grze, aby nie utracić na zawsze tej rodziny, która jeszcze jej pozostała. Można powiedzieć, że Angstrom jest jedną wielką raną. To nie jest przyszłość, jakiej wyczekiwalibyśmy dla siebie i naszych przyjaciół.
Dodatkowo wszystkie te postaci, tak jak król Jakub (oraz Yoss, o którym za chwilę), są przedstawione dość podobnie pod względem estetycznym. To cispłciowe, białoskóre osoby – kobiety obowiązkowo ostrzyżone na krótko i twarde, mężczyźni oczywiście lekko przegięci (a król Jakub przegięty bardzo mocno). Mogłoby wydawać się, że to drobiazg na długiej drodze, którą Doctor Who tak czy inaczej musi na tym polu pokonać, niemniej jednak ten brak większego zróżnicowania – tym widoczniejszy po serii 10 i Bill – także tworzy szkodliwy stereotyp, mówiący, że osoby nieheteronormatywne wpisują się w jeden kanon estetyki. Dobra reprezentacja polega na tym, by pokazywać w obrębie jednego tekstu kultury nie tylko więcej niż jedną postać reprezentującą daną grupę, ale też na tym, by takie postaci różniły się między sobą.
Mamy też dwa inne nawiązania do społeczności queer. Pierwszym z nich jest wspomniany już Yoss i jego ciąża. Z jednej strony pisaliśmy, że podoba nam się, jak poprowadzono ten wątek – jako coś naturalnego – i to wciąż pozostaje w mocy. Tym niemniej po chwili refleksji dochodzimy do wniosku, że jest coś, co nam w tym wątku przeszkadza. Co? To, że w świecie, z którego Yoss pochodzi męska ciąża trwa tydzień. Nie ciąża wszystkich przedstawicieli tego gatunku. Ciąża mężczyzn. Tylko że w rzeczywistości to tak nie działa. Ten długi, wyczerpujący fizycznie i psychicznie okres osoby, które nie są kobietami, ale posiadają macice, muszą przetrwać przez tak samo długi czas, jak kobiety. Jasne, Yoss jest kosmitą, ale w takim razie dlaczego wprowadzać różnicę między długością ciąży u różnych płci? Jaki to ma sens biologicznie, poza tym, żeby było zabawniej? (Wcale nie jest zabawnie). A w kontekście tego, że fantastyka odnosi się do naszego świata, przedstawianie niekobiecej ciąży jako czegoś krótkiego, prawie lapidarnego jest – ponownie – szkodliwe. Może służyć jako wyjście do śmiania się z męskich ciąż zamiast wprowadzać w świadomość widza taką możliwość jako coś co już się dzieje – nie gdzieś w kosmosie, ale tutaj, na Ziemi. Mogłoby stawać się przyczynkiem do mówienia o osobach transpłciowych, interpłciowych, niebinarnych, agenderowych i ich potrzebach lub też braku posiadania dzieci. Niestety serial nie obrał tej drogi.
Na koniec chcemy jeszcze wspomnieć o czymś, co nam samym przy oglądaniu odcinka umknęło, ale gdy zdaliśmy sobie sprawę, czym jest, zabolało bardzo mocno. Pamiętacie tę scenę w Kerblam!, gdzie Doktor beszta Ryana za bycie robofobicznym? Dokładniej mówi: „That was robophobic! Some of my best friends are robots!” („Nie bądź robofobem! Niektórzy z moich najlepszych przyjaciół są robotami!”). Wspaniałe zdania, prawda? A teraz podstawcie sobie pod nie to: „Nie jestem homofobem! Niektórzy z moich najlepszych przyjaciół są gejami!”. Widać tu bardzo bliskie przełożenie. Różnica jest jedynie w tym, że Doktor najpierw beszta Ryana, zanim mówi o sobie. O ile jednak pierwsze zdanie, zostawione samo sobie, jest w porządku, o tyle drugie jest zdaniem, które powtarzają ludzie, którzy usprawiedliwiają nim swoją własną homofobię. Tyle że ono wcale nie sprawia, że nie są homofobami. Ponieważ – co może być trudne do przełknięcia, ale jest prawdziwe – także osoby queer bywają homofobiczne. Nie muszą one także być szczere odnośnie tego, co je boli, wobec swoich niequeerowych znajomych. Więc to, że ty myślisz, że coś nie razi jednej osoby queer, nie znaczy jeszcze, że nie jest to queerfobiczne.
Z kolei w połączeniu z tym pierwszym zdaniem, drugie mówi tyle: „Gdybym nie miała przyjaciół w tym środowisku, to bycie robofobem/homofobem/wstaw inną uciskaną mniejszość byłoby w porządku”. W końcu co mieliby mnie obchodzić ludzie, z którymi nie mam nic wspólnego? I dlatego to nie jest zdanie, które w jakiejkolwiek formie chcielibyśmy słyszeć padające z ust Doktor.
W 12 serii szczęśliwie Chibnall nie popełniał już tego typu błędów, a choć na tapet wziął dość stereotypowo związek dwóch białych mężczyzn, wygląda na to, że coś z tego o czym piszemy wyżej do niego dotarło. Niemniej wciąż z obawą patrzymy mu na ręce – ponieważ w serii 11, a wcześniej także w jego autorskim serialu, Broadchurch, udowadniał raczej, że dobrego queeru, nieopierającego się na szkodliwych stereotypach, pisać ani prowadzić nie umie.
[1] Tzw. Bury your gays to homofobiczna klisza polegająca na tym, że jeśli w tekście pojawi się postać nieheteronormatywna, to musi ona umrzeć. Jej przeciwieństwem i odpowiedzią na nią jest z kolei odgrzebywanie swoich gejów (Preserve your gays), czyli motyw polegający na tym, że jeśli w tekście pojawi się postać nieheteronormatywna, to ta postać nie umrze niezależnie od okoliczności.