Doctor Who to ciekawy serial. Można by snuć długie opowieści o tym dlaczego konkretnie, ale dziś chcemy skupić się na jednym aspekcie.
Dla nas osobiście szczególnie ważny był (i wciąż jest) jego przekaz o nadziei. Ale jaka właściwie jest ta nadzieja? Z jednej strony mamy powracającą raz za razem historię o tym, że ludzkość przetrwa aż do końca istnienia Ziemi na niej i dużo dłużej – poza nią. Chwytamy się tej nadziei, pomaga nam ona przetrwać w trudniejszych chwilach. Z drugiej strony jednak już drugi odcinek nowych serii mówi nam, że koniec Ziemi będzie piekłem wojen i konfliktów. Pokazuje to także cudny i również pełny nadziei odcinek The Beast Below – gdzie ledwie garstkę ludzi z wielkiego konfliktu ratuje kosmiczny wieloryb. I znów w Smile Bill dowiaduje się o pełnym wojen końcu świata, który Doktor zbywa wzruszeniem ramion. Stało się i nic nie można na to poradzić, zdaje się mówić. W 12 serii główny motyw wyłaniający się z kolejnych odcinków to wręcz po prostu umierające planety. Dodajmy jednak wątek nieskomentowany, który, choć jednoznaczny, nijak nie jest połączony w jedno przez postaci. Umiera tu Gallifrey, umierają lub zagrożone są śmiercią inne światy i cywilizacje, a między nimi także Ziemia (być może nawet więcej niż raz). Ten nihilizm, gdy zebrany, zaskakuje. Przecież, jak wspomnieliśmy na początku, Doctor Who to serial o tym, że mimo wszystko udaje nam się przetrwać. Że ludzkość jest dobra i warta walczenia o nią i że mimo wszystko nie jest to walka skazana na przegraną. Ostatecznie jednak garstka ostatnich ludzi, by ocaleć, musi trafić w przeszłość.
Na ile świadomie kolejni showrunnerzy nowej ery serialu wplatali więc weń te trudniejsze wątki? Być może Chris Chibnall ma plan na to, jak poprowadzić dalej te, które podnosi w serii 12, by pokazać inne możliwe przyszłości, ale na tę chwilę odnosimy wrażenie, że ten nihilizm jest bardziej podświadomy i nie ma na celu więcej niż zwrócenie uwagi na naszą teraźniejszość. Co samo w sobie nie jest złe, niemniej to dopiero pierwszy krok i warto byłoby jednak pójść trochę dalej. Doctor Who może powtarzać raz za razem „jeśli nic z tym nie zrobicie, skończy się to źle”, tylko że to wiadomość, którą już znamy. Jeśli nic nie zrobimy (a raczej, jeśli rządzący nic nie zrobią, bo trudno[1] po zwykłych ludziach spodziewać się prawdziwie radykalnych, a nie jedynie symbolicznych działań w kwestiach klimatycznych i konfliktów zbrojnych), to najwyżej za kilkadziesiąt lat nie będzie już żadnej ludzkości. I nie z powodu najazdu Cybermenów czy Daleków, a z naszej własnej winy[2].
Nie będzie kosmicznego wieloryba czy statku kosmicznego, który zabierze garstkę ludzkości (zapewne tę najbogatszą, którą byłoby na to w ogóle stać) w kosmos, gdy reszta będzie umierać. Nie będzie TARDIS i Doktor, która wszystko za nas załatwi jako prezydentka całej planety. To tylko miłe do oglądania, ale to, czego nam potrzeba od seriali takich jak Doctor Who, poza pocieszeniem i odrobiną eskapizmu, to pokazywanie faktycznych rozwiązań, które mają szanse zadziałać także w rzeczywistości. Nie wystarczy powiedzieć, „zróbcie coś” ani „kiedyś będzie lepiej, bo zrobiliście coś”, choć to bardzo pokrzepiające. Prawda jest taka, że nie mamy „kiedyś”. Mamy tylko dziś i kurczące się szybko jutro.
I mamy tylko jedną planetę, nasz prywatny statek kosmiczny, który niszczymy, nie przejmując się tym, że choć nie zaprzestanie on swojej podróży, to przestanie podtrzymywać nasze życia (zresztą już przestaje). Część z was może nawet wyobraża sobie flotylle zabierające wszystkich ludzi z powierzchni Ziemi w kosmos, na jakąś inną, nadającą się do ludzkiego życia planetę. Ale nawet gdyby taka technologia była możliwa (a nie jest i raczej nie będzie szybko), oszacujmy to bardzo pobieżnie. Mamy 7,5 miliarda osób, potrzebujących na takim statku kosmicznym przynajmniej paru metrów kwadratowych każda, co daje nam kilkanaście do kilkudziesięciu miliardów kwadratowych powierzchni statków kosmicznych do zbudowania. Powierzchnia Ziemi to 510 100 000 km². Czyli takie statki musiałyby być budowane transzami[3] albo w kosmosie (tej technologii na taką skalę też nie mamy). Obecnie budujemy też statki kosmiczne na kilka, może kilkanaście osób, nie takie na setki, tysiące czy nawet miliony – więc przy obecnym stanie technologicznym zbudowanie odpowiedniej liczby statków zajęłoby zapewne setki lat, a klimatolodzy szacują, że mamy góra kilkadziesiąt, zanim wszystko jebnie na amen. Nie wspominając o tym, że na Ziemi (już i tak wyeksploatowanej do cna) nie ma odpowiedniej ilości materiałów na budowę tylu statków kosmicznych, a technologii wydobywania ich z kosmosu na skalę przemysłową (tak, zgadliście) też nie mamy. Podsumowując – marzenie o tym, że ty, twoi bliscy i reszta ludzi na Ziemi stąd ucieknie na inną planetę to tylko marzenie. Marzenie o tym, że uda się tak uciec części ludzkości, choć mniej niebotyczne, też jest tylko marzeniem. Nawet bilionerskie szuje, które wydają mnóstwo pieniędzy na prywatne programy kosmiczne, nie uciekną stąd, choć im zapewne przyjdzie umrzeć w komforcie prywatnych bunkrów czy czego tam. A Doctor Who? To piękna i potrzebna baśń o wielu wartościowych przesłaniach, ale jednak tylko baśń.
Zobaczymy też, czy w serii 13 te wątki zostaną podniesione, choć obawiamy się, że o ile śmierć planet była dobrym elementem spajającym serię 12, to Chris Chibnall w kolejnej serii pójdzie w inną tematykę. I choć nadal będziemy oglądać serial i – miejmy nadzieję – czerpać z niego przyjemność, to jednak pozostanie w nas to poczucie, że brak w nim jednak pewnej odwagi w pokazywaniu nie tylko tego, że jest źle, ale też tego jak konkretnie i realistycznie sprawiać, by nie było źle. O ile w ogóle nie jest już za późno.
[1] Trudno, co nie znaczy, że nie jest to możliwe. Ale jest bardzo ciężkie i wymagające ogromu pracy i nieustającego wysiłku.
[2] Można o odcinku Orphan 55 mówić wiele, ale jego główny przekaz jest zgodny z prawdą.
[3] Statek z Utopii pod koniec 3 serii New Who to jest dopiero sajfajowy technobełkot, i coś, co nie mogłoby nijak zadziałać.