4 października na planecie Ziemia obchodzony jest Światowy Dzień Zwierząt. Ludzie kochają zwierzęta – wprawdzie czasami też je jedzą, ale równocześnie niejeden z przedstawicieli naszego gatunku lubi się otaczać przedstawicielami innych gatunków dla samej przyjemności obcowania z nimi. Albo chociaż spędza zastanawiająco dużo czasu, oglądając zdjęcia kotków albo filmiki ze szczeniaczkami. Pierwotnym zamysłem tego artykułu była prosta wyliczanka różnych zwierzątek zamieszkujących Whoniversum, kiedy jednak zasiadłam do jej sporządzenia, odkryłam, że… nie ma ich zbyt wiele. Właściwie to prawie wcale ich nie ma.
Czy w tym bogatym wszechświecie czegoś nie brakuje?
Zaskoczyło mnie to. Świat Doctor Who jest przecież tak niesamowicie bogaty i budowany od tak dawna. Jakiego motywu byśmy nie zapragnęli, zapewne znajdziemy go w którejś z przygód Doktor(a). Bogactwo światów, cudów, paradoksów, ras… No właśnie: doktorowy wszechświat zamieszkuje wiele gatunków istot, kiedy jednak o nich pomyśleć, niemal wszystkie wpadają do kategorii „rasa”, szufladki dość problematycznej za sprawą konotacji tego słowa, sugerującej jednak, że to jacyś krewni homo sapiens. Może i wyglądają inaczej, może zupełnie inaczej myślą albo sprawiają wrażenie bytów zupełnie abstrakcyjnych wedle naszych kategorii, jednakże pozostają „nasi” – samoświadomi, nawet jeśli ich sposobu myślenia nie potrafimy pojąć, inteligentni, nawet jeśli używają swoich zdolności, by spróbować nas unicestwić, postępujący zgodnie z jakimiś zasadami, jakimś kodeksem, a nie tylko na bazie biologicznego instynktu. Człowiek nie traktuje ich instrumentalnie, raczej odruchowo po partnersku, choć góruje nad tym lęk przed innością.
Relacje ludzi i zwierząt cechuje to, że tak naprawdę nie potrafią się komunikować. Jasne, można nauczyć psa reagowania nawet na kilkaset komend lub gestów (znacie pieska o imieniu Bunny?), a papugę powtarzania słów ludzkiego języka, nie będzie to jednak nigdy pełna ani przede wszystkim pewna komunikacja. Żyjemy w zupełnie osobnych światach, nawet jeśli śpimy w jednym łóżku i znajdujemy w sobie jakiś rodzaj wsparcia. Doktorowi „obcy” zgodnie, jakby na mocy jakiegoś kosmicznego prawa, z drobnymi wyjątkami porozumiewają się werbalnie. Co daje wiele możliwości – można się nauczyć ich języków. Można też mieć TARDIS, która nam oszczędzi wysiłku i wszystko ładnie przetłumaczy (swoją drogą, czekam na odcinek, kiedy motyw niedoskonałości przekładu odegra większą rolę niż w tej krótkiej scence, w której Donna próbowała mówić po łacinie do mieszkańców Pompejów). W praktyce mamy więc niby obce rasy, ale mówiące po angielsku… Oczywiście z wyjątkami, bo w Doctor Who zawsze są wyjątki. Na myśl przychodzą mi głównie Judooni, których TARDIS nie tłumaczy, ale Doktor zna ich język, więc nie ma problemu. Dalekowie, Cybermeni, Sylurianie, Slitheeni, solitrakt, Cisze, Gallifreyanie – ze wszystkimi można się dogadać! Jakie to wygodne. Mniej komfortowo robi się wtedy, kiedy komunikacji nie ma – to dlatego, między innymi, takie straszne są Płaczące Anioły. Nie można z nimi negocjować. Idąc dalej tym tropem, dochodzimy do kolejnych bytów, które stają na drodze bohaterom i z którymi ci bohaterowie (na tym wszakże polega Doctor Who) próbują się dogadać. Strumyczek jednak w pewnym momencie gwałtownie wysycha. Nie przedłużając, bo ten wstęp ma już setki słów: czy mnie się tylko wydaje, czy w świecie Doktor(a) prawie nie ma zwierząt?
Kosmiczne bestie
Prawie robi wielką różnicę – bo jednak znajdzie się trochę przykładów kosmitów, którzy nie wpadają do kategorii „ludzie, tylko z warstwą charakteryzacji”, a bardziej pasują do szufladki „kosmiczne zwierzątka”, takie jednak, które nie są tylko ozdobnikiem, ale odgrywają rzeczywiście jakąś rolę w fabule. Sztandarowy przykład: gwiezdny wieloryb z odcinka The Beast Below. Przez większą część tej historii nie wiemy nawet, że on istnieje – kiedy jednak już się o nim dowiadujemy, jest to pewien powiew świeżości i piętrowa metafora. Fakt pozostaje jednak faktem – oto wieloryb, tylko że kosmiczny. Czy jednak można go uznać za zwierzę? Przecież jest powiedziane, że podjął decyzję, by pomóc statkowi kosmicznemu…
Pojawienie się gwiezdnego wieloryba, wtedy, lata temu, nie było cudem. On sam się zgłosił. Nie musieliście go więzić ani torturować. To była wasza inicjatywa. Przybył do was, bo nie mógł znieść płaczu dzieci. Wyobraźcie sobie, że jesteście bardzo starzy, bardzo dobrzy i bardzo samotni. Ostatni ze swojego rodzaju. Bez przyszłości. Co byście zrobili? Gdybyście byli tacy starzy, tacy dobrzy i ostatni ze swojego rodzaju, nie moglibyście patrzeć bezczynnie na płaczące dzieci.
Żyjący wśród gwiazd wieloryb okazuje się nie być zwyczajnym zwierzęciem – ale bytem świadomym swojej samotności, tego, że był ostatni, podejmujący świadomą decyzję, by cierpieć, aby pomóc przetrwać innym. Gwiezdne wieloryby to więc kolejny z obcych gatunków, którym bliżej do ludzi i innych komunikatywnych ras niż zwierząt, choć nikt nie podejmuje próby, by z nim porozmawiać. Zrozumienie jego zachowania przychodzi do Amy na podstawie intuicji i obserwacji jego otoczenia.
To inny pomysł: Krafayis, czyli to niewidzialne stworzenie dręczące Vincenta van Gogha. Co o nim wiemy?
Oto Krafayis. To stworzenie, które wędruje przez wszechświat w stadach. Czasami jeden zostanie w tyle, a jako że to stworzenia bez litości, reszta stada nie czeka na niego ani po niego nie wraca. W różnych miejscach wszechświata można się więc natknąć na pojedyncze, bezlitosne, całkowicie samotne Krafayisy. Co robią? Zabijają albo zostają zabite. A raczej nie zostają zabite, bo inni ich nie widzą.
Już prędzej. Nie wiemy, czy Krafayisy porzucają słabsze osobniki, bo im się po prostu bardzo śpieszy czy nie zauważają, że ktoś się zgubił, nie wiemy nic o ich strukturze społecznej. Brzmią trochę jak szarańcza – wielkie stado bestii niszczących wszystko na swojej drodze. Czyżbyśmy wreszcie znaleźli kosmicznego zwierzaka?
Dość podobny do Krafayisa jest pod tym względem Pting. Z tą jednak różnicą, że Ptinga widać (jest jednak niepozorny i dość uroczy, więc łatwo go nie docenić), też ma jednak skłonności niszczycielskie i nijak nie da się z nim dogadać, kieruje nim wyłącznie chęć zjedzenia wszystkiego, co może zjeść (czyli, generalnie, wszystkiego). To miła odmiana po zastępach kosmitów ze skomplikowanymi motywacjami. Nie ma negocjacji z Ptingiem – można jedynie spróbować wywnioskować, co nim kieruje i zminimalizować straty.
Z epoki klasycznej warto się też przyjrzeć Aggedorowi. Odcinek The Monster of Peladon opowiada właśnie o nim i to jemu Trzeci Doktor śpiewa wenusjańskie kołysanki. To krwiożercza bestia, a raczej przedstawiciel gatunku bestii, które mieszkańcy planety Peladon czcili jako swojego świętego patrona.
Nosorożce w zbrojach
Osobną kategorią, zazwyczaj dość zabawną, są obce rasy wzorowane na ziemskich zwierzętach. Jest ich sporo – od Judoonów przypominających nosorożce, przez rybich Hathów z The Doctor’s Daughter, insektoidalne rasy Menoptra, Zarbi i Tritovore, aż po dwa gatunki kotowate: znane nam z New Who humanoidalne koty oraz przypominającą gepardy rasę z ostatniego klasycznego odcinka Survival. Podobieństwo do zwierząt jest czysto wizualne, być może buduje nieco poczucia obcości – można odczuć lekki niepokój na widok takich istot, podobnie jak budzić niepokój mogą postacie staroegipskich bogów z głowami kotów czy ptaków.
Koty. Koty są miłe
Wróćmy na moment do pierwotnego planu – chciałam wszakże pisać o zwierzętach, jakie Doktor spotykał na swojej drodze. Tych ziemskich – one sprawiają o wiele mniej problemów klasyfikacyjnych… A może wcale nie. Jak to jest z tymi kotami?
Mamy przecież w Whoniversum humanoidalne koty. A raczej kosmiczny inteligentny gatunek, który wyewoluował z kotów – Catkind. Spotkaliśmy ich w odcinkach New Earth i Gridlock. Pochodzą z planety New Savannah. Młode osobniki wyglądają jak kocięta, później jednak szybko rosną i przyjmują dwunożną postawę. Mogą się krzyżować z ludźmi, najprawdopodobniej żyją jednak znacznie krócej od nich. To nieomylny znak, że koty kiedyś przejmą władzę nad światem, jeśli więc dzielicie przestrzeń życiową z jakimś kotem, nie omieszkajcie go dziś dodatkowo pomiziać po brzuszku.
Doktor spotykał(a) jednak nie tylko tak zaawansowaną kocią rasę – także nieraz na ekranie pojawiały się zupełnie zwyczajne, ziemskie koty, zazwyczaj odgrywając jakąś niewielką rólkę w intrydze. Przykładowo w The Empty Child Dziewiąty zwierza się spotkanemu kotu, że Rose gdzieś się zapodziała; w Fear Her kot, którym zachwycała się Rose, został uwięziony w rysunku – jego zniknięcie było jednym z czynników, który zaalarmował bohaterów, że coś jest nie tak; natomiast w The Lodger Jedenasty używał kota jako szpiega, który przekazywał mu informacje o tym, co dzieje się na piętrze domu.
Ogólnie rzecz biorąc, stosunek Doktor(a) do kotów zmieniał się. Dziesiąty ich nie lubił – za bardzo mu się kojarzyły z kocimi pielęgniarkami z Nowej Ziemi. Jedenasty już zdaje się mieć do kotów stosunek pozytywny. Szósty miał nawet kocie elementy w swoim stroju, a broszkę w kształcie kota traktował jak talizman przynoszący szczęście. W książkowym pierwowzorze Human Nature Doktor (Siódmy) dostał kota od Joan Redfem, zaś przed emisją pierwszej serii Trzynastej Doktor krążyła pogłoska, że na pokładzie jej TARDIS będzie mieszkać kot. W słuchowiskach zdarzał się również kot na pokładzie TARDIS (Antranak – przygarnięty przez Erimem). Sporo tego, prawda?
Pod względem reprezentacji na ekranie drugie miejsce zajmują konie. Nie odgrywały nigdy zbyt dużej roli, są jednak memogenne – przypomnijcie sobie Arthura, konia, który ukochał sobie Dziesiątego w odcinku The Girl in the Fireplace i umożliwił mu epickie wejście (któż nie wzdychał do Doktora na białym rumaku?). Jedenasty miał zaś słynną Susan z A Town Called Mercy. Konie też często pojawiają się jako środki transportu – siłą rzeczy, kiedy akcja odcinka rozgrywa się w przeszłości, bywa to dość sensownym elementem.
No i oczywiście psy! Przyznam, że jestem tu ogromnie rozczarowana, bo pies pasowałby do Doktor(a) i widzę dla całych stad przepięknych psów ogromne fabularne pole do popisu. Jednak właściwie jedyny pies, który odegrał w Doctor Who większą rolę, był… robotem. Trudno zaklasyfikować K-9 do kategorii „zwierzęta”, kiedy jest po prostu androidem, tylko w psiej formie. Mieliśmy również pieska o imieniu Rose, który był w pewnym sensie odpowiednikiem Rose Tyler w alternatywnej rzeczywistości, w której ona sama nigdy się nie urodziła. Absolutnie domagam się większej liczby psów w Whoniversum!
Na wzmiankę zasługują jeszcze pająki – którym poświęcono aż dwa odcinki: klasyczny The Planets of the Spiders i nowy Arachnids in the UK. Całe dwa odcinki o nich! Niepojęte. Tym bardziej żądam psów.
To mało!
Przykro mi teraz, bo zdałam sobie sprawę, że Whoniversum nie jest wcale tak bogate, jak mi się wydawało. Mamy bardzo niewiele przykładów pokazania naturalnego bogactwa obcych światów – niekoniecznie bestii zagrażających bohaterom, ale po prostu istot, które żyją na innych planetach. Skoro wyewoluowały na nich inteligentne gatunki „kosmitów”, powinny też tętnić życiem o różnym stopniu skomplikowania, inteligencji, cywilizacyjnego rozwoju. Rzadko jednak jest nam to pokazane. A przecież gdy już jest, robi wrażenie – dla mnie na przykład mało co budowało tak niesamowity, magiczny klimat jak latające ryby w A Christmas Carol. Nie muszą odgrywać od razu kluczowej roli. Wystarczy, że będą w tle.
Kiedy Doktor spotyka obce byty, najczęściej są to rozumne gatunki – z jakąś cywilizacją, jakimiś celami, tożsamością, świadomością, poczuciem przynależności do grupy. Ewentualnie potwory – mniej rozumne, kierujące się raczej instynktem, groźne, które trzeba powstrzymać. A co zresztą? Na Ziemi są miliardy gatunków, które po prostu sobie żyją. Niektóre blisko ludzi – albo przez nich bezlitośnie wykorzystywane, albo żyjące obok, albo próbujące przetrwać pomimo. Gdy widzimy doktorowy wszechświat, wydaje się on pod tym względem bardzo pusty. Większość kosmitów również jest humanoidalna, przez co nie mamy wątpliwości, że bliżej im do ludzi niż zwierząt – nawet jeśli bardzo przypominają któryś zwierzęcy gatunek z planety Ziemia.
Chciałabym jednak na bazie tego wyliczenia wysnuć jeszcze jeden wniosek, ważny szczególnie dziś i szczególnie w obecnych czasach: to, że w świecie Doctor Who wszechświat pełen jest obcych ras podobnych do znanych nam zwierząt; to, że Doktor(owi) zdarzało się przechwalać, że potrafi rozmawiać ze zwierzętami i nie traktuje ich przedmiotowo; to, że Doktor na każdym kroku podkreśla, że każde życie jest cenne i nawet jeśli pokonuje jakiegoś potwora, zawsze bardzo nad tym ubolewa, bo nawet w najstraszniejszej bestii dostrzega piękno i nieskończony potencjał; to wszystko kreuje obraz świata, w którym podział na nas-ludzi i zwierzęta, które pełnią względem człowieka rolę służebną, jest okrutny, niesprawiedliwy i pozbawiony sensu. Bo takiej granicy nie da się wyznaczyć, a starania, by jednak ją określić, podszyte są chęcią wyzysku i nieuchronnie prowadzą do krzywdy – podobnie jak dzielenie na kategorie ludzi. Ta granica zawsze jest cienka; w Survival Ace przekonała się o tym na własnej skórze, odkrywając, że to, co dzieli człowieka od zwierzęcia, to tylko cienka zasłonka umowności. Może więc petycja PETA, by Doktor była weganką, nie była aż tak absurdalna? Mam nadzieję, że w kolejnych seriach Doctor Who nie zabraknie ekologicznej tematyki (mieliśmy ostatnio podejście w Praxeusie), bo pasuje ona do doktorowej filozofii. I bardzo jej potrzebujemy – także w formie wyzwania, jaką mogłaby przyjąć w serialowej wersji. Myślę, że to czas, by Doktor nas solidnie zawstydziła.
Więcej o mięsożerstwie Doktor(a) można przeczytać w tym artykule.
Zapraszam do komentowania! Może pominęłam jakieś ważne przykłady? Dajcie też znać, co sądzicie o pomyśle, by na pokładzie TARDIS zamieszkał jakiś zwierzak. Jaki by był dla was najciekawszy? A może sami macie zwierzątka o imionach nawiązujących do Doctor Who? Dajcie znać na Facebooku!
(ona) kulturoznawczyni, redaktorka i tłumaczka, fanka fandomu. Lubi polską i niepolską fantastykę, szynszyle, psy, rośliny doniczkowe, kawę i sprawiedliwość społeczną.