W kolejnym opowiadaniu ze świątecznej antologii The Wintertime Paradox Dziewiąty Doktor próbuje uratować kolejne światy, podczas gdy inne jego wcielenia chcą, by odpoczął w święta.
Dave Rudden
Dzień dla siebie
Silniki zaryczały, a czas cofnął się z rykiem, obmywając kadłub TARDIS falami lodowatego błękitu i płonącego złota. Rzeczywistość rozłożyła się przed wirującą drewnianą budką, przerzucając ją przez burzę sekund, a następnie złożyła się z powrotem na miejsce, starannie, jak papier do pakowania.
Doktor przeszedł przez drzwi, ze swoim najlepszym i najbardziej zaciętym uśmiechem na twarzy.
– Cześć – powiedział wyniośle. – Nazywam się Doktor i jestem tu, by uratować świat.
– To miłe – odpowiedział recepcjonista. – Tylko powiedz mi, czy jesteś umówiony?
Uśmiech przygasł. Doktor otrząsnął się, poprawiając klapy swojej czarnej skórzanej kurtki.
– Cóż, podróżuję w czasie – powiedział beztrosko. – Właściwie to nie umawiam się na spotkania.
To zwykle wywoływało reakcję. Był to jeden z ulubionych szczegółów Doktora we wszechświecie poza Gallifrey, a także jedna z rzeczy, które uważał za najbardziej zagmatwane. Podróże w czasie były dla Władców Czasu równie ekscytujące jak usługi pocztowe. Były zazwyczaj tanie, zazwyczaj niezawodne i wszyscy z nich korzystali. Tak, czasami dotarcie do celu zajmowało strasznie dużo czasu, a czasami coś szło spektakularnie nie tak, ale w sumie to po prostu się działo, a uznawano cię za dziwnego, jeśli opowiadałeś o tym zbyt wiele, zwłaszcza na przyjęciach. Jednak nie-Gallifreyanie naprawdę wierzyli, że podróże w czasie są rodzajem magii, ignorując przy tym o wiele bardziej imponujące wynalazki własnych kultur. Takie jak na przykład system dostawy, w którym po zapłaceniu funta można przewieźć z Bingley do Guam złożony kawałek papieru umieszczony wewnątrz innego złożonego kawałka papieru.
Jeśli recepcjonista był pod wrażeniem, naprawdę dobrze to ukrywał. Jego pomarszczona twarz przybrała ponuro przyjemny wyraz twarzy, typowy dla wszystkich recepcjonistów, gdy mają do czynienia z masą nieumówionych osób. To był kolejny mały szczegół, jaki Doktor uważał za interesujący: nieważne, czy miało się do czynienia z niemal trzymetrowym recepcjonistą samurajem na Hegetory Prime, czy też wielkości planety Spotkaniatorką Zawodzącej Dwunastki, pojawiało się to spojrzenie. Wszyscy je mieli. Od dawna zamierzał poświęcić weekend na zbadanie przyczyny, ale prawdopodobnie musiałby się w tym celu umówić.
– Obawiam się, że musisz być umówiony. Tu, w Kartkach Świątecznych Moveomax, mamy bardzo załadowany poranek – powiedział, sprawdzając inkrustowany ekran na biurku.
Na jego plakietce widniało imię Winston. Winston nie był niemal trzymetrowym recepcjonistą samurajem, co było rozczarowujące, ale najwyraźniej Kartki Świąteczne Moveomax inwestowały w swoich pracowników, o czym świadczyło osiem segmentowych metalowych rąk rozgałęziających się na jego ramionach, przy czym na każdym z nich znajdowało się logo przedsiębiorstwa Moveomax.
– Ach – odparł Doktor. – Rozumiem. Zaraz, poczekaj. Bo ja nie… – Rozejrzał się wokoło. – Nie ma tu jakiegoś… nagłego wypadku, w którym potrzebujecie pomocy?
Recepcjonista podążył za jego wzrokiem po poczekalni. Kartki Świąteczne Moveomax były w czołówce holograficznych spersonalizowanych kart okolicznościowych w dwudziestym czwartym wieku. Doktor wiedział o tym fakcie, ponieważ było to wypisane na ścianie oślepiająco jasnymi literami. Pod tymi literami znajdowała się mała, twarda kanapa, stolik do kawy ze zbiorem oprawionych bestsellerowych kartek i roślina doniczkowa. Dracaena marginata, domyślił się Doktor. Niestety, poza tym, że roślina miała trochę zbyt mokre podłoże, wyraźnie brakowało tu sytuacji awaryjnych.
– Nie wydaje mi się – odrzekł Winston. – Przykro mi.
Doktor zachmurzył się jeszcze bardziej.
– No cóż, nie chodzi mi o konkretnie tutaj. – Po raz kolejny spróbował dodać do swojego głosu trochę beztroski. – Tak naprawdę nie zajmuję się nagłymi wypadkami w biurze. W rzeczywistości problemy, które naprawiam, są trochę bardziej… globalne.
Winston pociągnął nosem.
– Wiesz, że prowadzimy handel na siedemnastu planetach.
– O nie – odpowiedział pospiesznie Doktor. – Nie chciałem cię obrazić.
Stawał się sfrustrowany i poświęcił chwilę na przypomnienie sobie, że bycie sfrustrowanym jest w sumie dobre. Uznał, że frustracja będzie czymś, co ta wersja Doktora będzie często odczuwać, bo frustracja oznaczała, że nie wygrywał. Doktor niedawno temu wygrał wojnę; teraz już nie chciał niczego więcej wygrać.
Podniósł mały kalendarz, który stał na biurku recepcjonisty. Był sygnowany logiem Moveomax, a z jego przodu znajdował się animowany obrazek ze Świętym Mikołajem, który poruszał się tam i z powrotem i machał do Doktora. Święty Mikołaj również był sygnowany logiem Moveomax.
– Jest dwudziesty trzeci grudnia, nieprawdaż? – spytał Doktor. – W 2321 roku? A to jest planeta Eirene? Współrzędne galaktyczne 51–2–89–14:02? Za chwiejną czerwoną gwiazdą i kometą z tymi żółtymi kawałkami?
– Tak, to jest Eirene, i data też się zgadza – potwierdził Winston. – Nie jestem jednak pewien na sto procent wszystkich pozostałych rzeczy, o których mówiłeś.
– W porządku – powiedział Doktor. – Cudownie. Fantastycznie. Po prostu… w rzeczywistości powinna trwać teraz inwazja.
Recepcjonista sprawdził ponownie swój ekran.
Doktor czekał cierpliwie, lub tak cierpliwie, jak Doktor może kiedykolwiek czekać na cokolwiek. Oznaczało to, że dużo się wiercił, kilka razy składał i rozkładał ręce, a także z roztargnieniem obliczał nachylenie osi Eirene w oparciu o pozycję słońca, i ile czasu minęło od ostatniego dostrajania mechanicznych ramion Winstona.
Piąte i szóste ramiona Winstona poprawiły jego okulary.
– Obawiam się, że nie mam nic pod hasłem „inwazja”.
– Naprawdę? – odparł Doktor. – To inwazja Gnarlmindów, jeśli ci to pomoże? Trochę jak szczury, ale gorsze. Gigantyczne szczury. W statkach kosmicznych. Myślę, że miało się zacząć koło drugiej?
Recepcjonista zastanowił się przez chwilę.
– A, tak! Duże szczurowate rzeczy. Teraz pamiętam.
– Uff – Doktor odetchnął z ulgą. – Mógłbyś więc mi tylko wskazać…
– Właściwie to wszystko zostało załatwione – powiedział Winston. – Ale mimo wszystko bardzo ci dziękuję.
– Załatwione? – spytał Doktor. – Co masz na myśli, mówiąc „załatwione”? To nie jest zacięta drukarka.
Złapał się. Przyzwyczajenie się do tej frustracji zajęło dłuższą chwilę.
– Przepraszam. Po prostu miało ich być około czterdziestu trzech milionów. Przygotowałem całą wielką przemowę o tym, że w obliczu hordy wystarczy jedna osoba, aby coś zmienić. Kto się tym zajął?
– Pewien mężczyzna – odpowiedział Winston. – On też nie był umówiony. – Jego wzrok powędrował po zniszczonej skórzanej kurtce Doktora. – Chociaż był lepiej ubrany. Miał na sobie garnitur. Jasne buty. Bardziej… – odchrząknął. – Dłuższe włosy.
Doktor niepewnie potarł skórę głowy. Mówi się, że regeneracja to loteria, ale w przypadku loterii można raz w tygodniu spróbować szczęścia ponownie.
– Niestety nie zostawił swojego imienia – kontynuował Winston. – To wszystko było trochę ekscytujące. Ale miał budkę. Właściwie taką budkę jak twoja. – Wskazał na TARDIS.
– Ach, tak – powiedział Doktor. – Rozumiem.
– Teraz, gdy o tym myślę, powiedział, że ktoś może wpaść. – Winston splótł w zamyśleniu cztery ręce pod brodą. – I myślę, że zostawił ci…
Odwrócił się do półki za sobą, wyjmując stamtąd kopertę w niebieskie prążki z jednym słowem nabazgranym z przodu.
Gdy odwrócił się z powrotem, mężczyzny i budki już nie było.
No cóż, pomyślał Doktor, gdy TARDIS ponownie zanurzyła się w wir wszystkiego, co było, będzie lub może być. Czasami to musi się zdarzać, nieprawdaż?
Tak było. Zdecydowanie tak było. Wszechświat był wielki – naprawdę gigantycznie wielki – ale nie aż tak duży, żeby nie zdarzały się zbiegi okoliczności. Zawsze wpadał na ludzi z jego przeszłości. I w sumie z jego przyszłości. Parę razy nawet wpadł na samego siebie, chociaż zwykle się to zdarzało jedynie przy specjalnych okazjach. Tak się działo, gdy miało się bardzo konkretne zainteresowania – trochę jak komiksy czy mega-znaczki Chibolga. Po prostu nie było zbyt wielu ludzi zainteresowanych tym samym, więc ich ścieżki nieuchronnie się krzyżowały.
Było więc to oczywiste, że w końcu jedna z jego wersji podbierze przypadkiem jego przygodę.
– Musi się to zdarzać – powiedział, tym razem na głos.
Słowa odbiły się echem po sterowni. Nikt inny ich nie słyszał. Doktor zazwyczaj podróżował z ludźmi. Podróżowanie z ludźmi to połowa zabawy. Gdyby była tam Peri, Jo czy Sarah Jane, mogliby pośmiać się ze sztywnego, zdezorientowanego wyrazu twarzy Winstona. Gdyby był tam brygadier, Doktor mógłby się z tego pośmiać, a brygadier mógłby się na niego dobrodusznie spojrzeć spode łba. Leela mogłaby zaproponować, że zadźga Winstona, i z tego też mogliby się śmiać.
– Zadowoliłbym się nawet Adrikiem – stwierdził posępnie Doktor.
To wcale nie było dobre. Zbliżały się święta, a przynajmniej tak było na Eirene. Doktor wtedy i tam zdecydował, że dla niego też będą święta, jako że jedną z korzyści płynących z życia w wehikule czasu było to, że można mieć święta niemalże cały czas.
– Zamierzam uratować czyjeś święta – powiedział beztrosko, co sprawiło, że poczuł się nieco lepiej. Musiał wyrzucić rzeczy z głowy. Pójść dalej. Poruszać się tak daleko, jak będzie mógł.
– Musi się to zdarzać – powtórzył i pociągnął za dźwignię, by wynieść zarówno siebie, jak i tę myśl.
Wiatr zawodził w Kryształowej Sferze Zed Trief.
Nikt nie wiedział, kto stworzył sferę lub kazał jej wirować w pustce. Była to jedna z największych tajemnic tego sektora: skąd się wzięła czarna jak noc sfera? Kto wyrzeźbił gładkie jak lustro tunele w jej wnętrzu? Dla niektórych kultur na sąsiednich planetach sfera była złym omenem, pojawiającym się pod koniec każdego roku jak nieszczęśliwa ciotka. Dla innych to symbol fundamentalnej nietrwałości wszechświata, jako że nawet istoty wystarczająco potężne, by stworzyć taką sferę, mogły z czasem zostać zapomniane. Dla Kultu Pękającego Zachodu Słońca był to dom.
Mroczne i tajemnicze rytuały wymagały mrocznych i tajemniczych przestrzeni, więc fanatyczne bractwo zbadało głębiny Zed Trief, zamieniając jego komnaty w kaplice, wzmacniając jego powierzchnie, instalując skradzione platformy z bronią. Sfera była złym omenem. Teraz była fortecą.
Tak przynajmniej słyszał Doktor. Sprytnie ominął wszystkie środki bezpieczeństwa kultu, materializując TARDIS w samym środku wielkiej centralnej komnaty sfery. Dokładniej mówiąc, zmaterializował ją na szczycie czarnego kamiennego ołtarza Wielkiej Hierofanty, przewracając przy tym kilka bardzo ozdobnych świeczników.
Tysiąc kultystów zatrzymało się w trakcie śpiewu. Hierofanta, trochę przyciężkawa z powodu jej korony, spadła z tronu.
– Dzień dobry! – krzyknął Doktor.
Mimo wszystkich swoich licznych wad, kult wybrał idealne miejsce do organizowania swoich złowrogich spotkań. Była to największa komnata pod powierzchnią sfery – wielka okrągła jaskinia była wystarczająco duża, by pomieścić w niej kilka boisk piłkarskich (jeśli Kult Pękającego Zachodu Słońca kiedykolwiek zdecydowałby się na zorganizowanie meczu) i tak idealna akustycznie, że było tam słychać nawet najlżejszy szept.
– Nazywam się Doktor i przybyłem, by powstrzymać wasz straszliwy plan! – Przerwał na chwilę. – Macie straszliwy plan, co nie?
Zapadła cisza. Doktor potarł kark.
– A wejście? Wejście było OK, prawda? Przepraszam, miałem trochę zajęty poranek.
– Myślę, że było bardzo dobre – powiedziała z podłogi Wielka Hierofanta. Jej rysy, podobnie jak pozostałych członkiń kongregacji, były ukryte pod kapturem obszernej czarnej szaty. Doktor lubił czarne szaty. Żaden szanujący się kult nie skąpił na szaty.
Wielka Hierofanta usiadła, poprawiając koronę.
– Chociaż…
Doktor niepewnie przestąpił z nogi na nogę.
– Chociaż?
– Niestety, nie jestem pewna, czy realizujemy straszliwy plan. – Wielka Hierofanta miała ostrożny, zaskakująco gładki głos organizatorki zebrań w klubie osiedlowym, która robiła notatki na zebraniach, miała odpowiednie ubezpieczenie i pamiętała o wyłożeniu ciastek. Dobre głosy są również potrzebne, gdy mówimy o prowadzeniu kultu.
– Jasne, że byś tak powiedziała! – Doktor zapiał tryumfalnie. – Jesteście Kultem Pękającego Zachodu Słońca. Wyznawczyniami końca wszechświata. Wybrałyście ostatnie dni trzydziestego trzeciego wieku, by ukraść Kulę Zniweczenia ze skarbców Shemi-Goroth, a teraz użyjecie jej, by przebić się przez samą rzeczywistość! – Odetchnął. – Nieprawdaż?
Wielka Hierofanta miała na tyle przyzwoitości, by wyglądać na zakłopotaną.
– Nie, przykro mi.
Doktor usiadł twardo na krawędzi czarnego kamiennego ołtarza.
– Och – powiedział. – Miałem podejrzenia. Nigdzie jednak nie widziałem Kuli Zniweczenia. – Skubnął palcem kawałek zakrzepłego wosku. – Mogę spytać, czemu nie?
– Po pierwsze – powiedziała Wielka Hierofanta – nie jesteśmy Kultem Pękającego Zachodu Słońca. Jesteśmy Zakonem Splątanego Losu.
– Niech będzie błogosławiony – rzekła kongregacja.
– Kult Pękającego Zachodu Słońca byli tu ostatnimi lokatorami. Zostawili to miejsce w okropnym stanie, mogę tak powiedzieć. Wykorzystałyśmy ponownie szaty, bo to ładne szaty, ale wyrzuciłyśmy te wszystkie czaszki i świece, bo w sumie się gryzły ze sprawą Splątanego Losu.
– Niech będzie błogosławiony – powtórzyła kongregacja.
Doktor popatrzył na nie.
– A więc ich powstrzymałyście?
– O rany, nie – powiedziała Wielka Hierofanta. – Wprowadziłyśmy się tu po prostu, gdy wyglądało na to, że już tu nie wrócą. Właściwie mnie tu nie było, ale… – Rozejrzała się, po czym wskazała na potężną postać w szacie z kapturem, takiej samej jak wszystkie inne szaty w komnacie. – Ty tu byłeś, Clodusie, co nie?
Pochyliła się konspiracyjnie.
– Clodus był w Kulcie Pękającego Zachodu Słońca. Teraz jest po stronie Splątanego Losu. Prawda?
Ogromna postać wzruszyła ramionami.
– Lubię być zajęty, wasza łaskawość.
– Co się stało? – zapytał Doktor. Znów stawał się sfrustrowany. Tak się właśnie działo, gdy próbowało się udać w konkretne miejsce, zamiast brać wszechświat takim, jakim był. Pomylenie dat, cóż, to nie była najgorsza rzecz. Było wiele dat. Trudno było wybrać właściwą. Ale zawsze chciał zobaczyć Kulę Zniweczenia, technologię, przy której TARDIS wyglądała młodo. A teraz kula zniknęła, jak wiele innych rzeczy, które Doktor przegapił.
– Przybył mężczyzna – powiedział Clodus, drapiąc się po głowie przez kaptur. – Przerwał Starszej Wspaniałości w chwili, gdy miała właśnie aktywować kulę, a potem wygłosił całemu kultowi tę wielką dramatyczną przemowę – Clodus wskazał miejsce – dokładnie tam, gdzie stoisz. A potem okazało się, że zrobił cos z obwodami kuli i zamiast zrobić dziurę we wszechświecie, jak powinna, po prostu się zniweczyła. Powiedział, że to było – Doktor praktycznie słyszał, jak Clodus marszczy brwi pod kapturem – kaskadowe odwrócenie polaryzacji.
– Kaskadowe odwrócenie polaryzacji – powtórzyła kongregacja.
– Po tym, wszyscy zaczęliśmy myśleć, że może to przeznaczenie, że wszechświat się nie skończył, a potem ja i chłopcy pomyśleliśmy, że może powinniśmy znaleźć jakiś nowy kult…
– Zakon – przerwała Wielka Hierofanta. – Zakon brzmi lepiej, Clodusie.
– Jak mówisz, Starsza Wspaniało… – Clodus odchrząknął.
Doktor był pewien, że Wielka Hierofanta skrzywiła się pod swoim kapturem.
– Wielka Hierofanto – kontynuował Clodus. – A gdy pomyśleliśmy, żeby go poszukać, tego mężczyzny już nie było.
– Powiedz mi jedynie – powiedział Doktor, ściskając grzbiet nosa. – Czy on tez miał niebieską budkę?
Przez komnatę przeszła fala potakiwań.
– Myślałyśmy o przyjęciu jej jako symbolu – powiedziała Wielka Hierofanta. – Ale później pomyślałyśmy o innej rzeczy, o której mówił, i uznałyśmy, że może być to bardziej odpowiednie.
Wielka Hierofanta zdjęła kaptur, odsłaniając twarz pomarszczoną i błyszczącą jak stare jabłko i włosy przypominające dmuchawca z białych, wiotkich loków.
Pozostałe kultystki również zdjęły kaptury. Wszystkie miały na sobie muszki.
– Muszki są fajne – powiedziała nieco nieśmiało Wielka Hierofanta, ale Doktor już otwierał drzwi TARDIS. Potem odwrócił się, jakby właśnie przyszła mu do głowy pewna myśl.
– Coś powiedział? Ten nieznajomy?
Wielka Hierofant wyciągnęła czerwoną kopertę.
– Dał mi to. W razie, gdyby – i tu cytuję – pojawił się „ten zrzędliwy z wielkimi uszami”.
Doktor spojrzał na kopertę z podejrzliwością.
– Co to jest?
– Myślę – odpowiedziała Wielka Hierofanta – że nazwał to kartką świąteczną.
TARDIS się obracała. Na zewnątrz przelatywały całe eony. Stada minut kręciły się jak przestraszone wróble. Stulecie klekotały jak krople deszczu o drzwi. Wnętrze TARDIS było tak samo skomplikowane jak wirujący wokół niej wir. Władcy Czasu zbudowali TARDIS-y, ale bardziej pasowało stwierdzenie, że je wyhodowali. Zasadzenie nasion nie oznaczało, że wiedziało się, gdzie zakwitnie każdy pączek lub gdzie zakręci się każdy pęd. W TARDIS były miejsca, o których Doktor nie wiedział. Były tam pokoje, w których nigdy nie był.
Był jeden pokój, o którym myślał, ze nigdy więcej do niego nie wejdzie.
Drzwi do tego pokoju nie były dramatyczne ani zniechęcające. Nie zbierały się za nimi żadne kulty, planujące mroczne i tajemnicze czyny. To były tylko drzwi, nie bardziej onieśmielające niż koperta w jego dłoni, a to tylko pokazywało, jak mylące mogą być takie rzeczy.
Powinienem wiedzieć lepiej, pomyślał.
Kontakt z przeszłym sobą był niesamowicie niebezpieczny. Nawet Doktor, którego ciekawiło to, jak gwiazdy są gorące, a lody zimne, starał się nie mieszać we własną linię czasu. Nawet najmniejsza wiedza o przyszłym zmieniała teraźniejszość. Pojedyncza muszka mogła zniszczyć wszechświat.
– To już dwie – powiedział. Wrócił i odebrał kopertę od recepcjonisty na Eirene, głównie po to, by móc na nią spojrzeć. – Dwie. I oni piszą do mnie.
Co oni sobie myśleli? Nieważne, czy przeczytałem kartkę – samo jej posiadanie było zbrodnią czwartej klasy. Bał się pomyśleć, co powiedziałaby na ten temat Straż Kancelarii Władców Czasu lub Niebiańska Agencja Interwencyjna. Organy ścigania z Gallifrey reagowały naprawdę wściekle wobec każdego, kto mieszał się w linie czasu. Był to jeden z powodów, dla których Doktor naprawdę to lubił. Władcy Czasu byli tacy solidni. Tacy stateczni. TARDIS-y dały im drzwi do każdej pikosekundy i planety, jaka kiedykolwiek istniała lub miała istnieć, ale Władcy Czasu spoglądali w ich futryny i zamiast tego widzieli jedynie ramki na zdjęcia. Jakby wszechświat był jedynie obrazem na ścianie – dość ciekawą, ale przede wszystkim ozdobą. Byli tak bardzo zdeterminowani, by zwlekać, podczas gdy wszystko, co Doktor chciał, to wziąć czas i coś z nim zrobić. To było ziarno, które zasiali w nim Władcy Czasu.
– I zobacz, jak to się skończyło – powiedział i posłał zamkniętym przed sobą drzwiom smutny uśmiech.
To już koniec. Doktor byłby zachwycony wciągnięciem w stan oskarżenia ze strony swoich rodaków – znowu – ale nie było już więcej zbrodni czwartej klasy, o które można by go oskarżyć, bo nie było Władców Czasu, którzy wnieśliby oskarżenie. Był już tylko on. Tylko on. I śmiertelnie go przerażało otrzymanie takiej kartki, bo to oznaczało, że ta samotność być może będzie trwała wiecznie. Może gdzieś tam, pośród tych wszystkich minut i sekund, była jego wersja tak samotna, że była na tyle zdesperowana, by wysłać mu kartkę.
Doktor przyklęknął i ostrożnie wsunął kopertę pod drzwi. Mógłby siedzieć tam w nieskończoność, nie dbał o to.
– Jesteś ostatnią osobą, z którą chcę rozmawiać – powiedział Doktor i wrócił do sterowni TARDIS.
Jedna dźwignia ostatnio nie wystarczyła. Teraz, dla pewności, pociągnął za dwie.
Niestety, niesłuchanie siebie działa w obie strony.
Doktor poleciał do Arki Gammazed – tej słynnej, nieudanej ekspedycji poza granicami umierającej dwudziestej dziewiątej galaktyki – tylko po to, by zostać delikatnie zganionym przez kapitana arki, który powiedział: „W porządku, dziękuję”, ponieważ miły podróżnik wskazał wady konstrukcyjne przyspieszenia grawitacyjnego Gammazed, zanim te spowodowały katastrofalną awarię silnika.
Trzecia kartka wylądowała w TARDIS. Doktor również ją wepchnął pod drzwi. Dalej, kopalnie cząstek X. Doktor zawsze chciał odwiedzić kopalnie cząstek X. Mówiono, że w najgłębszych tunelach znajdowały się kształty. Kształty, które szeptały pod stukotem narzędzi i sapaniem zbieraczy cząstek. Kształty, które obiecywały ludziom różne rzeczy. Kształty, które ich porywały.
Gdy przybył tam Doktor, dowiedział się jednak, że pewna miła kobieta w niebieskiej budce nie tylko uratowała zaginionych górników cząstek, ale również przekonała górników i kształty – które okazały się być górnikami cząstek z innego wymiaru, wbijającego się w ten – aby zastrajkowali o lepsze urlopy. Teraz zniknięcia ustały, a wszyscy mieli wolne w niedziele i święta. Co było miłe. Doktor wyszedł z talerzem indyka, początkiem potwornego bólu głowy i czwartą kartką świąteczną. Zdał sobie sprawę, że przypominało to bardzo zbieranie Mega-Znaczków Chibolg, bo szybko chciało się zabić wszystkich, którzy to robili.
Wtedy wpadł na fantastyczny pomysł.
Czterdziesty piąty zlot Mega-Znaczków Chibolg miał miejsce w hotelu Zhudash Plaza, w rozległym miejskim świecie Ghent. Było to najsłynniejsze wydarzenie związane z Mega-Znaczkami Chibolg – co oznaczało, że jeśli to było twoje hobby, to było to wydarzenie roku, a jeśli nie – nie miałeś pojęcia, że to istnieje. Doprowadzało to do corocznego zamieszania wśród innych gości Zhudash Plaza, którzy przez jeden weekend w roku dzielili hotel z bardzo intensywnymi istotami z całego wszechświata, noszącymi koszulki z hasłami w stylu „Jeśli chcesz, bym słuchał, mów o mega-znaczkach” lub „Zbierałem mega-znaczki, zanim to było cool!”. (Doktor, widząc koszulkę ostatniego typu, przez chwilę rozważał odwiedzenie tego mitycznego czasu, lecz uznał, że istnieją obszary historii zbyt odległe, by mógł je odwiedzić nawet on).
Był taki czas w historii Ghent, gdy nie było miejskim światem, lecz dawno o tym zapomniano. Teraz każdy metr kwadratowy planety pokryty był lśniącymi neonowymi wieżami i cytadelami z naoliwionego mosiądzu. Zajmowały nie tylko lądy, ale też oceany, wielkimi pływającymi dzielnicami tratw rozprzestrzeniającymi się jak plamy ropy. Lasy zrównano z ziemią. Góry ścięto na płasko. Wszystko dla stale rosnącego Megapolis Ghent.
W mieście tym mieszkało sto miliardów ludzi, a to, co istniało nad ogromną superpanoramą, wypełnione było krążącymi, pikującymi oczyszczaczami atmosfery, patykowatymi jak ważki. Ich szerokie, cienkie skrzydła, które były skomplikowanymi układami sit przeciwsmogowych i zbieraczy popiołu, brzęczały cicho, pochłaniając zanieczyszczenia i wydychając rześkie, czyste powietrze.
– Wiesz, że muszą stale się poruszać? – powiedział Doktor, tak naprawdę do nikogo, przekładając najpierw jedną nogę przez barierkę hotelowego balkonu, a potem drugą. – To sposób, w jaki zostały zaprojektowane. Nigdy nie lądują. Nigdy nie przestają.
Za nim trwała ceremonia otwarcia zlotu. Organizator – dygoczący, syczący Voord, którego gumowata czarna skóra wyraźnie kontrastowała z dystynktywnymi białymi rękawiczkami kolekcjonera Mega-Znaczków – wygłaszał przemówienie. Ludzie popijali drinki i rozmawiali. To była wielka okazja w świecie Mega-Znaczków. Był tam każdy, kto był kimś.
Powinienem nawiązać tam jakieś przyjaźnie, pomyślał Doktor. Przez większość czasu był dobry w nawiązywaniu przyjaźni. Chociaż to mogło być spowodowane tym, że zwykle próbował nawiązywać przyjaźnie, gdy rzeczy eksplodowały, a jeśli mówiłeś, jakbyś był ekspertem od tego, dlaczego te rzeczy eksplodowały, ludzie zazwyczaj słuchali. A że często wiedział, czemu eksplodowały, wszystkim to wychodziło na dobre.
Teraz jednak nie mógł po prostu się do tego zmusić.
To zabawne, pomyślał. Spędził tyle lat, uciekając ze swojego rodzinnego świata, a teraz, gdy ten nie istniał, miał wrażenie, jakby skradziono mu ziemię spod stóp.
Dach hotelu Zhudash Plaza znajdował się 284 piętra nad ruchliwą ulicą poniżej. Wiatr agresywnie szarpał koszulką Doktora ze znaczkami? Znaczkami!! Zastanawiał się, czy nie powiedzieć czegoś mądrego, ale potem uznał, że nie ma to sensu, jeśli w pobliżu nie ma nikogo, kto mógłby to usłyszeć. Potem zeskoczył z balkonu.
To był długi upadek, ale Zhudash Plaza nie skąpił na protokoły bezpieczeństwa. Doktor spadł zaledwie z dziesięciu pięter, zanim hotelowy sprzęt do unikania pozwów ożył i złapał go w skoncentrowanym polu antygrawitacyjnym.
Teraz też mógłbym powiedzieć cos mądrego, pomyślał.
Zamiast tego wyjął śrubokręt soniczny i przekonał okno znajdujące się naprzeciwko jego unoszącej się postaci, że powinny być to drzwi. Przezroczysty żel, który służył w Zhudash Plaza jako szkło, otworzył się w zgrabny krąg i Doktor przeleciał przez niego, dotykając lekko stopami dywanu na podłodze.
– Hmm – powiedział.
Apartament 2V34 był ogromnym labiryntem pełnym skomplikowanych dzieł sztuki i luksusowych mebli, wyrzeźbionych z materiałów tak rzadkich, że można było za nie kupić całe wieżowce gdziekolwiek indziej w Ghent. Zamontowane na ścianie ekrany wyświetlały lokalne świąteczne teledyski z wyciszonym dźwiękiem. Apartament miał własną kuchnię, schowaną za holoekranem w rogu. Doktor słyszał uzbrojonych strażników na korytarzu i poważnie zaczął się zastanawiać, czy może cos przewrócić, żeby go schwytali, a on będzie miał wtedy z kim porozmawiać.
Zrezygnował z tego. Za chwilę będą mieli ważniejsze sprawy do załatwienia.
Czterdziesty piąty zlot Mega-Znaczków Chibolg stał się później znany jako Masakra Mega-Znaczków, ponieważ Bractwo Opiekunów (którzy nie nosili szat, ale bardzo dobrze skrojone tuniki) miało zamiar ukraść Mega-Znaczek upamiętniający koronację Glina, cesarza Chibolg. W następstwie kradzieży wybuchła zaciekła wojna. Hotel był zamknięty przez miesiące.
Dlatego właśnie Doktor zamierzał ukraść Mega-Znaczek jako pierwszy.
Podszedł do ogromnego biurka pośrodku apartamentu, skanując je śrubokrętem sonicznym, aż znalazł na drewnie trzy lekkie przebarwienia.
– Olejki do palców Voordów – mruknął bez zainteresowania.
Ułożył trzy palce mniej więcej w takiej samej pozycji, przyciskając plamy, aż sekretny zawias kliknął, a panel odsunął się, odsłaniając maleńki kwadrat w szklanej gablocie.
– Chibolg – powiedział Doktor – zbudował najwydajniejszą usługę pocztową we wszechświecie. Stało się to obsesją gatunku – polowanie na innowacje, poprawianie czasów reakcji, szkolenie legionów personelu – a potem wszyscy po prostu zniknęli. Wyparowali jednego dnia. Całkowita tajemnica.
Nikt nie wyraził szoku, nie wydawał się być pod wrażeniem ani nie wykorzystał tego jako okazji, by opowiedzieć Doktorowi o swoich doświadczeniach z pocztą. Nikt nic nie powiedział, więc Doktor mówił dalej, bo to było lepsze niż milczenie.
Zbadał śrubokrętem mały kwadrat, po czym skinął głową.
– Tak myślałem. Czujący atrament. To właśnie tam podział się Chibolg. Wszystko, czym byli, wszystko, czym są, zostało przetworzone w dane i zapisane na papierze. Zaczęli wysyłać siebie samych.
Uśmiechnął się. Był to pierwszy prawdziwy uśmiech, jaki miał od jakiegoś czasu.
– I czemu nie? Budujesz tę niesamowitą rzecz – oczywiście, że będziesz jej używać. Po co mieć coś tak cudownego i nie używać tego, by wszędzie chodzić i wszystko widzieć? Po co w ogóle spędzać czas w domu?
Przyjrzał się uważnie małemu kwadratowi. Maleńkie nitki atramentu pisały się i przepisywały bez przerwy.
– Przypuszczam, że dom jest tym, czym go sobie zrobisz – powiedział Doktor i podniósł szklaną gablotę. – Przypuszczam, że czujesz się jak w domu wtedy, gdy nie możesz tam wrócić.
Nastąpiła seria kliknięć.
– Jesteście za wcześnie – powiedział Doktor, odwracając się, by odkryć wycelowane w niego siedem pistoletów. – Nie miałem zamiaru włączać tajnego alarmu przez kolejne trzy minuty.
– Dzień dobry panu – powiedziała szefowa zespołu ochrony. Wizjer jej hełmu tańczył ze świecącym celownikiem. – Jestem dowódczynią oddziału Quell. Chcielibyśmy, by pan się poddał, jeśli nie ma pan nic przeciwko.
– Cześć, dowódczyni oddziału Quell – odrzekł Doktor. – Miło mi cię poznać. Właściwie to prawdopodobnie się nie poddam, jeśli nie robi ci to różnicy. Myślę, że ucieknę z tym Mega-Znaczkiem, żeby nie można było go ukraść, zapobiegając w ten sposób wojnie totalnej.
– Brzmi nieźle – powiedziała żołnierka. – A co zamierzasz zrobić później?
Doktor wzruszył ramionami.
– Nie pytaj mnie tak wcześnie. Nigdy nic nie wiem tak wcześnie.
– Powiedział, że to powiesz.
Przezroczysty żel w szybach zamigotał i stał się twardy jak diament. Pancerne panele rozbiły się przed wszystkimi drzwiami. Pozostali członkowie zespołu ochrony poruszali się jak szczęki pułapki, otaczając Doktora i zasłaniając drzwi.
Nastąpiła długa chwila ciszy.
– To znowu ten z muszką? – spytał Doktor. – Bo ja…
– Nie wiem nic o muszce – odpowiedziała Quell. – Ten dżentelmen mówił z akcentem. Trochę gniewnym akcentem. On…
Doktor machnął rękami.
– Nie podawaj szczegółów! Nie mogę znać szczegółów. Staram się zapomnieć o szczegółach, które już znam!
– Przepraszam. – Doktor nigdy nie widział, aby ktoś tak przepraszająco wcelowywał broń. Celownik na wizjerze Quell błysnął, gdy mrugnęła. – Nasze rozkazy są dokładne. On zajmie się zamieszaniem na zewnątrz, a pan odpręży się w święta.
– Co zrobię?
– Mówił, że potrzebuje pan przerwy. Po to są święta. – Quell wskazała na luksusowe otoczenie. – Ten apartament jest praktycznie nie do zdobycia. Zapłacił nam całkiem sporo za szkolenia w bardzo drogiej restauracji na Darillium. On naprawdę uważa, że powinien pan zrobić sobie wolne. Powiedział, że stara się być miły.
– Areszt domowy – powiedział Doktor z niedowierzaniem. – Areszt domowy jako prezent gwiazdkowy.
Szefowa ochrony wyglądała na wyraźnie zakłopotaną.
– Przepraszam – powtórzyła Quell. – Powiedział, że zrozumiesz, czemu nie może powiedzieć więcej. Powiedział, że w niebieskiej budce jest pokój, do którego pan nie wchodzi, a on wie, dlaczego.
Doktor westchnął przeciągle.
– Dobra, dobra. Po prostu pozwólcie mi… – Jego oczy się zwęziły. – Więc wszyscy jesteście świetnie wyszkoleni, tak? Najlepszy sprzęt we wszechświecie? Prawdopodobnie wyposażony we wszelkiego rodzaju ulepszone czujniki, tak?
Szefowa ochrony skinęła głową.
– Najlepsze, jakie można kupić. Ulepszenie wszystkich pięciu zmysłów. Słyszę oczyszczacze wzdychające sześćset metrów wyżej. Słyszę dzwonek w recepcji. To są bardzo silne czujniki.
– Cudownie – powiedział Doktor. – Fantastycznie.
Wycelował śrubokrętem sonicznym w ekrany zamontowane na ścianie.
– Jak sądzisz, jak głośne mogą być?
Później Doktor wysłał Quell i całemu zespołowi ochrony pudełka czekoladek w ramach przeprosin. W swoich podziękowaniach zapewnili go, że słuch na pewno im wróci.
Wysłali mu też piątą kartkę.
A jeszcze później, gdy adrenalina opadła i powróciła cisza, nerwowa energia, która Doktor zawsze wlewał w kiepskie żarty i ratowanie wszechświata, popchnęła go, jak zawsze, do drzwi. Drzwi, których nie chciał otworzyć. Drzwi, których nie otwierał, odkąd zamienił swoje dawne ubrania na zniszczony płaszcz, pierwszą koszulkę, jaką znalazł, i stare buty skrzypiące na dywanie z potłuczonego szkła.
– Dobrze – powiedział. – W porządku.
Otworzył drzwi i wszedł do środka.
Na Ziemi było wiele wyrażeń, których nie dało się przełożyć na gallifrejski. Jednym z nich było pojęcie garderoby, do której można wejść. Pokój z kostiumami w TARDIS nie był garderobą, do której można wejść; była to garderoba, po której można się było przechadzać. Garderoba, w której można było przechadzać się kilometrami. Nawet Doktor nie wiedział, jak daleko się rozciągała. Czasami zastanawiał się, czy TARDIS nie dokładała tam po cichu nowych rzeczy, bo po prostu lubiła ubierać go w nowe ciuchy.
W pokoju z kostiumami było wiele luster. Wszystkie były stłuczone.
– Przepraszam za to – powiedział.
TARDIS nie odpowiedziała, ale burczenie silników nieco wygładziło się po jego słowach.
– Nawet nie pamiętam, jak to robiłem. Moje wspomnienia są bardziej rozmyte, niż powinny. – Włożył palec do ucha i poruszał nim. – Osie czasu zderzają się ze sobą. Moje przyszłe wcielenia zmieniają rzeczy. Wygłupiają się. Wszystko psują.
Spojrzał na podłogę.
Wojna Czasu. Koniec Gallifrey. Wersja jego samego, która to zrobiła, i wszystkie inne, które miały nadejść.
– Obawiam się, że nadal są w żałobie.
Zauważył, że w kącie stała miotła. Wcześniej jej tam nie było. TARDIS mogła sama naprawić wszystkie lustra, poskładać stłuczone szkło, jak gdyby nigdy go tam nie było, ale znała Doktora. Wiedziała, że ruch był lepszy od stania w miejscu.
Doktor zaczął delikatnie zamiatać szkło.
– Stare rzeczy zdają się być inne. Moje przygody nie wydają się być właściwe. Tak jakby Gallifrey zawsze tam była. To był mój adres korespondencyjny. To była gwiazda, którą się kierowałem, nawet jeśli się z nią nie zgadzałem, nie pochwalałem jej czy całkowicie się jej sprzeciwiałem. – Gdzie mogę się stąd udać?
Coś zahaczyło o jego miotłę. Spojrzał w dół.
To była kolejna koperta. Mała, porysowana i brązowa, schowana pod jednym z największych odłamków szkła.
– Jeśli nie chcę kartek od moich przyszłych wcieleń – powiedział Doktor – to zdecydowanie nie chcę żadnej od ciebie. Zostawiłem cię. Jesteś tym mną, który to zrobił. To twoja wina, a teraz ja muszę posprzątać ten bałagan. – Będąc już zły, chwycił kopertę. Na tyle zły, że rozerwał ją i wyciągnął kartkę.
To nie była kartka świąteczna.
Była mała, z logiem firmy Moveomax. Mały kształt na niej wirował i błyszczał w polu czerni.
Doktor wpatrywał się w nią. Widział wiele planet. Istniały kwadratowe planety. Żywe planety. Planety stworzone z pieśni. On sam pochodził z planety, która była czerwono-pomarańczowa jak agat ognisty – tak czerwona, że niemal można było wyczuć jej ciepło z kosmosu. Planeta na kartce była niebiesko-zielona. Niezbyt imponująca. Niezbyt duża. Napis na kartce brzmiał „Szkoda, że cię tu nie ma”.
Doktor rozejrzał się po pokoju, po kostiumach, które nosił i mógł nosić, a potem spojrzał na jedyne miejsce, w które zawsze się udawał, bez względu na to, jak bardzo zagubiony się czuł.
– Dom – powiedział Doktor. – Miejsce, które zawsze potrzebuje ratunku.
Zamknął kartkę.
– Wesołych świąt dla mnie.
Świąteczną antologię The Wintertime Paradox, w której znajdziemy 12 opowiadań łączących świat Doctor Who oraz święta Bożego Narodzenia, można zakupić tutaj – w wersji fizycznej z twardą i miękką oprawą, a także w formie e-booka i audiobooka. Z kolei tutaj znajdziecie tłumaczenie Kanarków, innego opowiadania z tej antologii.
Więcej opowiadań ze świata Doctor Who znajdziecie tutaj.
Wesołych Świąt!
Źródło: Doctor Who

(ona/jej)
Hobbystyczna tłumaczka oraz fanka science fiction i fantastyki. Obecnie podróżuje w czasie i przestrzeni, szukając swego miejsca w świecie. Doktor(a) poznała w 2016 roku i od tamtej pory znajomość ta stale się zacieśnia. W wolnych chwilach pochłania kolejne filmy i seriale – głównie te brytyjskie, z brytyjskimi aktor(k)ami, a także poruszające tematykę podróży przez czas, kosmos i ludzki umysł.