Recenzja świątecznego odcinka specjalnego The Husbands of River Song.
Gdy od wigilijnej ryby i kutii zaczynamy powoli przechodzić do sałatek i ciast, nastaje idealny moment, by zgromadzić krewnych i znajomych wokół telewizora i pokazać fajny film albo odcinek serialu, który jest nam szczególnie bliski i pasuje do świątecznej atmosfery. A co mogłoby być lepsze od okolicznościowego, specjalnego odcinka Doctor Who?
Dotychczas otrzymywaliśmy różne historie: od The Christmas Invasion, która przedstawiła nam Dziesiątego Doktora po The Time of the Doctor, w którym żegnaliśmy się z Jedenastym; od uroczo przesłodzonego The Doctor, the Widow and the Wardrobe po ponury thriller Last Christmas; od niemalże filozoficznej A Christmas Carol po epicki The Voyage of the Damned. W 2015 roku natomiast dostaliśmy trochę śmiechu, trochę łez i sporo przygody – idealną świąteczną mieszankę – w postaci The Husbands of River Song.
Mniej więcej pół roku przed emisją odcinka BBC ujawniło, że w Boże Narodzenie do Doctor Who powróci River Song – kontrowersyjna, ale powszechnie lubiana jednak bohaterka, małżonka Doktora i córka jego byłych towarzyszy, z którą główny bohater spotyka się nieregularnie i w losowej kolejności, co sprawia, że ich relacja jest poplątana do granic możliwości. Pierwszy raz zobaczyliśmy ją w odcinkach Silence in the Library i Forest of the Dead, gdzie natknęła się na Dziesiątego Doktora. Jego i widzów połączyło wówczas zadziwienie i fascynacja kobietą, która zjawia się nie wiadomo skąd, zdaje się być wysłanniczką z przyszłości, wiedzącą o Doktorze więcej, niż on sam wie o sobie, a jest przy tym bystra, przebojowa, bardzo odważna… i skłonna do oddania życia za Doktora. Niezły początek, prawda? Gdy stery serialu przejął Steven Moffat, twórca tej postaci, Doktor zaczął natykać się na nią dosyć często, by w końcu ją poślubić – choć na temat ważności ich małżeństwa toczą się spory, gdyż zawarte zostało w nietypowych okolicznościach (i ostatecznie chyba obowiązuje wersja, że małżeństwem wcale nie są… Ale czy to istotne?). Gdy zaś spotkaliśmy ją po raz ostatni, w The Name of the Doctor, była… duchem. Wielu fanów nie spodziewało się, że po tylu pożegnaniach River wróci jeszcze do serialu, więc jej kolejne pojawienie się było filarem reklamy świątecznego odcinka.
Dla wielu fanów najbardziej interesującą kwestią było spotkanie River z Dwunastym Doktorem. Widzieliśmy River z Dziesiątym, który jej jeszcze nie znał, potem z Jedenastym, z którym tworzyła zgrany duet. Jak River będzie się współpracować z Dwunastym, w którego rolę wciela się aktor bliższy jej wiekiem niż Matt Smith (jakby to miało jakiekolwiek znaczenie)?
Okazało się, że przypuszczenia (czy raczej nadzieje) fanów się ziściły – otrzymaliśmy odcinek niezwykły. The Husbands of River Song zaczyna się dokładnie tak, jak powinien: wąskie uliczki uroczego miasteczka, kolęda śpiewana przez chór, zasypana śniegiem TARDIS i ostrzeżenie, że kolędnicy zostaną skrytykowani – w kilkanaście sekund równocześnie wrzuca nas w zimowy klimat i przypomina jedną z głównych cech Dwunastego Doktora, jaką jest całkowita odporność na wszystko, co sentymentalne i urocze. Gdyby mało nam było śniegu, sopli i ozdób na ulicach, które łudząco przypominają te, które my możemy zobaczyć w naszych miastach (choć akcja rozgrywa się w ludzkiej kolonii w dalekiej przyszłości, to jednak Boże Narodzenie zawsze wygląda tak samo), atakuje nas przepiękne, śniegowe intro, z TARDIS lecącą przez kosmiczną śnieżycę. Kto nie westchnął tęsknie na ten widok? A do tego bombki zamiast planet i nazwisko Alex Kingston zaraz po Capaldim! Nawet moje zmarznięte i lekko sceptyczne serduszko w tym momencie zaczęło tajać. Nie dajmy się jednak zmylić; odcinek z Bożym Narodzeniem nie ma zbyt wiele wspólnego, świąteczne wątki pojawiają się na początku i na końcu, w środku mamy natomiast, jak przypuszczam, typowy dzień z życia River Song.
Można się czasami natknąć na głosy krytyki, że River nie ma życia poza Doktorem, bo cały jej życiorys kręci się wokół niego i niewiele wiemy o tym, co robi, gdy jego nie ma w pobliżu. The Husbands of River Song stanowi niezłą ripostę, widzimy bowiem River, która rozrabia sobie w najlepsze i nie przechodzi jej przez myśl, że może znowu wpaść na Doktora ot tak, w środku jakiejś swojej misji; niekoniecznie też jest jej potrzebny dokładnie on… To bardzo ciekawe i nowe, móc zobaczyć, jak działa samodzielnie, ze swoimi własnymi towarzyszami, sprytna, uwodzicielska i pozbawiona skrupułów. Ma zupełnie inne standardy niż Doktor. Nie uważa, by potwory zasługiwały na drugą szansę; jej zdaniem potwory zasługują na sprawiedliwość, a jeśli jest w tym jeszcze drobny zysk dla wyjątkowo niecierpliwego archeologa…? (Wszystkie archeologiczne żarciki z tego odcinka kocham oboma sercami). Jak dowiadujemy się mimochodem, dla niej wydarzenia z Aniołami na Manhattanie i pożegnaniem Pondów to bardzo świeża historia i nie przypuszcza, że może spotkać inkarnację Doktora, której nie uwzględnia jej prywatny przewodnik po jego twarzach. Wynika z tego w odcinku wiele żartów, a muszę przyznać, że warstwa humorystyczna wyjątkowo do mnie tym razem przemówiła, choć przy całej mojej miłości do Stevena Moffata nie mam trochę zaufania do jego poczucia humoru… Tym razem było jednak przezabawnie – bo i River była urocza w swoim profesjonalizmie archeolożki/złodziejki/mistrzyni przekrętu, i Doktor, u którego nad urazą przeważało rozbawienie, i właściwie sam temat odcinka, z królem-cyborgiem i zamieszaniem wokół jego głowy, odrobinę makabryczny i mocno absurdalny.
Bo jak to zwykle bywa, Doktor zostaje wrzucony w środek niecodziennej sytuacji, tym razem dość problematycznej również na poziomie osobistym: mianowicie jego żona nie dość, że zdaje się go nie rozpoznawać, to jeszcze potrzebuje pomocy, bo umiera jej… mąż. Z Doktora wychodzi chyba nagle monogamista, co na tle jego historii jest odrobinę zaskakujące. Ale ten odcinek ma też na celu dobitnie nam wykazać, że przykładanie do Władcy Czasu naszych skostniałych standardów to nieporozumienie. On jest kosmitą. Pamiętajmy o tym, bo nie zrozumiemy jego postępowania, motywacji i emocji, jeśli pominiemy ten fakt.
Główny zły odcinka, król-robot w wielkiej czerwonej zbroi, mógłby się wydawać dla Doktora kiepską konkurencją, zwłaszcza że wszystko okazuje się mieć drugie, trzecie i czwarte dno. Jednak Dwunasty sporą część pierwszej połowy odcinka uroczo się dąsa i odstawiałby pewnie sceny zazdrości, gdyby ktokolwiek się nimi przejął. Fakt, że twoja żona zdaje się cię nie poznawać, może trochę podkopać ego, zwłaszcza kiedy jeszcze okoliczności zmuszają cię do wygłoszenia antyimperialistycznej przemowy, a twoje wpadnięcie w problematyczną sytuację obserwują na ekranie miliony wyznawców twojego pacjenta. Odrobinę niezręcznie, Doktorze?
Odcinek jednak nie jest ani tak prosty, ani tak jednolity, tak jak święta nie są nigdy tak po prostu czasem radości i rodzinnego ciepła. Stopniowo atmosfera się zmienia i od beztroski River, planującej sobie z uśmiechem transakcję, przechodzimy do dramatycznych scen środka, katastrofy i melancholijnego zakończenia, kiedy nagle zostaje wykorzystana okazja, by w przejmujący (choć może, zwłaszcza na samym końcu, zbyt cukierkowy) sposób odnieść się do kwestii, która była nam znana od dawna, ale pozostawała jednak w sferze niedopowiedzenia. Tu wreszcie możemy się dowiedzieć, co się stało, i choć oczywiście nie widzimy wszystkiego, to można się spierać, czy rzeczywiście potrzebowaliśmy to zobaczyć, czy lepiej byłoby, gdyby wątek pozostał gdzieś na marginesie fabuły serialu. Nie mam jednak wątpliwości, że to był najlepszy moment na domknięcie tego wątku. Zataczamy łuk do The Angels Take Manhattan. To nie tylko ostatni odcinek, w którym widzieliśmy River sprzed Biblioteki, ale również ostatnia historia przed pojawieniem się Clary – nie licząc tej z Asylum of the Daleks, oczywiście. W The Husbands of River Song Clara nie istnieje zarówno dla Doktora, jak i dla River, i o ile ciągle mam dla tej towarzyszki dużo sympatii, to było to powiewem świeżości. Cokolwiek by się nie działo, jak bardzo los nie zraniłby Doktora, ilu tragedii nie musiałby przetrwać, jest zawsze coś, do czego może wrócić i ostatecznie zawsze wyjdzie na prostą. W tym trudnym momencie powrót do czegoś doskonale znanego i bliskiego, spotkanie z osobą, na którą zawsze można liczyć – która jest wprawdzie częścią zamkniętego rozdziału, ale dziennik jeszcze całkiem się nie zapełnił, a też jaki problem dokleić trochę kartek? – jest najlepszym możliwym lekiem na chwilowe poczucie bezsensu rzeczywistości.
Bardzo widać, że Steven Moffat liczył się z ewentualnością, że to będzie jego ostatnia historia. W The Husbands of River Song roi się od nawiązań, przez które odcinek ten nie nadaje się może tak dobrze jak niektóre inne świąteczne historie, by pokazać serial komuś, kto nie ma ochoty zagłębiać się w wielosezonowe tasiemce. Podejrzewam, że bez znajomości poprzednich kilku serii można się poczuć mocno zagubionym. Ale jednak ja patrzę jak fanka – i dla mnie to właśnie jeden z walorów odcinka, bo wyłapywanie aluzji to zawsze najlepsza zabawa.
Czego dowiedzieliśmy się z tego odcinka? Przede wszystkim zobaczyliśmy dokładniej, że podczas gdy Doktor krąży wokół współczesnej Ziemi, placem zabaw River jest raczej daleka przyszłość – epoka wielkiego ludzkiego imperium, ogromnej różnorodności ras i form, gdzie absolutnie wszystko jest możliwe, a niecierpliwy archeolog nie zazna ani dnia nudy. Świat Doktora to ratowanie wszechświata i kolejne najazdy kosmitów na XXI-wieczną Ziemię. River Song odnalazłaby się w świecie Star Treka albo Gwiezdnych wojen – pełnym ruchliwych kosmicznych skrzyżowań, wielkich przekrętów, pościgów i ucieczek, gdzie dla każdej formy życia znajdzie się miejsce, gdzie nic już nikogo nie dziwi, gdzie wszystko rozmiarem i skalą znacznie przekracza to, co jesteśmy w stanie sobie wyobrazić z naszej dzisiejszej, ziemskiej perspektywy. Aż można poczuć zaskoczenie, że Doktor i River, mając tak odmienny styl, punkt widzenia, priorytety, nawet zasady moralne, mogą tworzyć tak zgraną parę, w której zażyłość, mimo tego, że spotykają się tak rzadko i zawsze podczas jakiegoś wielkiego kryzysu, łatwo jest nam uwierzyć.
The Husbands of River Song był, w pewnym sensie, kolejnym pożegnaniem z River, ja mam jednak nadzieję, że nie ostatnim jej występem w serialu. Każda noc może być ostatnią, każde spotkanie może być ostatnim, zwłaszcza gdy w grę wchodzą dwie bardzo kręte ścieżki… Ale przecież nie muszą. Chciałabym, żeby Doktor i River jeszcze na siebie wpadali, nie tylko w innych mediach, ale też w samym serialu, bo nic nie zastąpi nam Alex Kingston z jej burzą włosów, energicznymi ruchami i lekko przerysowaną grą aktorską, która tak pasuje do konwencji serialu. Wyobraźcie sobie tylko jej spotkanie z Trzynastą! Ależ Yaz byłaby zazdrosna.
Była też w The Husbands of River Song jedna ważna lekcja dla Doktora – że czas wyleczyć się z kompleksu zbawcy. Nie o to chodzi, by zawsze wszystkich ratować. Przemijanie jest wpisane w czas, a on może i jest jego Władcą, ale to nie znaczy, że nad nim panuje… Każda chwila jest cenna i rzecz nie w tym, by nikomu nie działa się krzywda i nikogo nic nie bolało, bo to niewykonalne, ale żeby było dobrze, choć przez chwilę. By robić to, co można, ale też to, co trzeba i godzić się z tym, że czasy się zmieniają i wszystko się kończy i zamiast pędzić, by temu zapobiec, można się zatrzymać i cieszyć się chwilą. Nie robić kosmicznych przekrętów, nie walić głową w mur, ale dać narzędzie i umożliwić skorzystanie z szansy, która, być może, kiedyś się pojawi.
Krótsza wersja tekstu została opublikowana pierwotnie w portalu Gildia.pl.
Lubicie ten odcinek?
(ona) kulturoznawczyni, redaktorka i tłumaczka, fanka fandomu. Lubi polską i niepolską fantastykę, szynszyle, psy, rośliny doniczkowe, kawę i sprawiedliwość społeczną.