Z dzisiejszego punktu widzenia przemiana Jedenastego Doktora w Dwunastego to zamierzchła przeszłość. Poniższy tekst to podróż w czasie do tamtego momentu: witajcie w The Time of the Doctor.
Regeneracja Doktor(a) to zawsze skok na głęboką wodę – wytrąca widzów z poczucia, że wiedzą, co oglądają, i wprowadza w tak naprawdę nowy serial. Chyba zawsze w tym momencie część widzów wymięka, stwierdzając, że to nowe to już nie będzie dla nich. Inni trochę płaczą, a potem wciągają się w kolejną serię, by później znów płakać i znów akceptować… Oto moja recenzja The Time of the Doctor napisana na świeżo po odcinku w 2013 roku.
Pożegnaliśmy wczoraj starego Doktora, powitaliśmy nowego, z entuzjazmem lub bez… Zanim jednak dotrze do nas, że jest ich dwunastu (a raczej czternastu, bogowie! Zabrakło kartek w kalendarzu i godzin na zegarze!), mamy do zanalizowania odcinek świąteczny, który wzbudził w fandomie ogromne i bardzo różnorodne emocje. Zapraszam do lektury moich wysoce subiektywnych refleksji. Nie obiecuję sensu, ale na pewno będzie sporo łez (i dużo słów).
The Time of the Doctor wzbudził we mnie najpierw odczucia mocno mieszane. Pod koniec płakałam jak bóbr, w trakcie kilka razy zdarzyło mi się westchnąć z irytacją, kilka scen zamierzam wykasować z pamięci – po dwukrotnym oglądaniu, w tym jednym bardzo dokładnym, nie jestem w stanie go ocenić. Ale przecież nie wszystko zawsze da się umieścić na dziesięciostopniowej skali.
Jedenasty Doktor jest moim Doktorem – lubię Doctor Who we wszystkich odsłonach, ale to Matt Smith i pokręcone fabuły Stevena Moffata sprawiły, że zakochałam się po uszy i te trzy ostatnie serie to jedna z takich Opowieści przez duże O – coś, co zawsze mam gdzieś z tyłu głowy i do czego ciągle wracam. Po wczorajszym odcinku to odczucie jest nawet silniejsze, bo luźne wątki splotły się wreszcie w spójną historię. Najlepszą historię, jaką kiedykolwiek opowiedziano. Nie mogę otrząsnąć się z absolutnego zachwytu, jaki poczułam, gdy zagadki zaczęły się rozwiązywać i okazało się, że wszystko musiało być zaplanowane od początku. Już w The Eleventh Hour, gdy mała Amelia bała się rysy w ścianie, w głowie Stevena Moffata był plan sprowadzenia z powrotem Gallifrey. To wszystko, co wymieniano czasem jako dowody jego pisarskiej nieporadności – że zaczyna wątki i nie potrafi ich kończyć – okazało się być celowym zabiegiem. Odpowiedzi nie musimy przecież otrzymać od razu, zwłaszcza w serialu o podróżach w czasie! Czasami trzeba trochę poczekać. Ogrom tej historii i jej misterność są bezkonkurencyjne.
W motywie rysy w ścianie widać, jak dobry jest Steven Moffat w graniu oczekiwaniami widzów. Rysa miała być czymś złowieszczym, jakimś nienazwanym zagrożeniem, milczącą siłą spoza wszechświata. Okazała się zaś źródłem nadziei. Na początku jest problemem; na końcu widzimy Jedenastego, który siedzi przy niej i słucha powtarzanego pytania. Znalazł swój dom. Jeszcze nie jest na wyciągnięcie ręki – ale wie już, że Kustosz się nie mylił. Czy ktokolwiek się tego spodziewał? Podobnie z kwestią pytania i Trenzalore: to miało być coś złego. To miała być Wielka Inteligencja, wobec której przytłaczającej obecności Doktor jest bezradny. Pytanie zaś okazało się wołaniem o pomoc. Spodziewaliśmy się, że gdy padnie pytanie, Doktor będzie musiał odpowiedzieć wbrew swojej woli. Dostaliśmy sytuację, kiedy chciałby odpowiedzieć, ale musi się przed tym powstrzymać.
Od rocznicowego odcinka zastanawialiśmy się, jak to będzie z Gallifrey. Kto miał jakikolwiek kontakt z Classic Who wie, że Władcy Czasu knują, spiskują i Doktor uciekł z domu nie bez powodu. Teraz widzimy, że Steven Moffat od początku dążył do ich powrotu. Zgadzam się z nim całkowicie – Whoniversum bez kosmicznych Rzymian w okropnych strojach to zupełnie nie to samo… Ale wszystkie komentarze, jakie widziałam na ten temat, dotyczyły relacji Doktor – Władcy Czasu. Nikt nie zastanawiał się, co by powiedziała reszta wszechświata… Okazuje się, że wszechświat wcale ich nie chce. Wygodniej się żyje bez rasy kosmicznych szeryfów. Widzę tu bardzo ciekawy kierunek rozwoju dalszych serii – pewnie wrócą (albo przynajmniej będą próbować), ale nie będzie to powrót gładki i pokojowy. Na linii Doktor – Gallifrey pewnie też nie będzie łatwo. Dali mu regeneracje, ale to wcale nie znaczy, że są mu wdzięczni. Kto mu je dał? Czy reszta się zgodziła? Może był to akt buntu? Dlaczego rysa zaraz została zamknięta? Podobało mi się takie proste rozwiązanie kwestii limitu regeneracji. Było kilka innych punktów zaczepienia, ale Moffat sięgnął po ten zakorzeniony w klasycznej erze. Można się było właściwie tego spodziewać, on przede wszystkim jest wielkim fanem…
Cisza. Tajemnicza zawartość pokoju z The God Complex. Wybuchająca TARDIS. Wszystko zostało wyjaśnione w sposób prosty, ale elegancki – trudno znów zarzucić Moffatowi, że przekombinował, kiedy wszystkie zagadki mają jedno rozwiązanie, wszystkie wydarzenia łączy osoba Kovarian i jej szalone próby zmienienia przeszłości. Doktor mówi, że zastawiła na niego destiny trap, pułapkę przeznaczenia – mamy tu klasyczny paradoks. Chcąc zapobiec wydarzeniom, sprawiła, że stały się możliwe. Nie bawcie się zmienianiem przeszłości, dzieci. Zostawcie to specjalistom.
The Time of the Doctor miał do spełnienia kilka funkcji. Jedną z nich była konieczna rola odcinka świątecznego (wolałabym, żeby nie łączyła się z regeneracją – wolę tę czysto baśniową konwencję – ale niestety nikt mnie nie zapytał o zdanie), co mu się całkiem nieźle udało, choć na tle trzech poprzednich wypada blado. Trochę niewykorzystana została rodzina Clary – nie wiemy nawet, kim była ta kobieta, siostrą jej ojca? – choć babcia podbiła moje serce. Powiedziała ledwo kilka zdań, ale dowiedzieliśmy się o niej sporo i mogliśmy zrozumieć, dlaczego Clara patrzy na nią z taką czułością. (Moffat nie potrafi pisać kobiet? Bez żartów…) Zabawny był motyw indyka pieczonego w czasowych wiatrach (zajęło mu to trzysta lat, to chyba dość realistyczne), a zwykły cukierek z niespodzianką zawierał piękny wiersz, przy którym ostatecznie się rozkleiłam. To nie było takie Boże Narodzenie, jak w A Christmas Carol i The Doctor, the Widow and the Wardrobe, to nie jest niewinny, magiczny czas pełen ciepła i cudów. To kumulacja wszystkich zagrożeń. Ale przy tym akceptacja, docenienie, zatrzymanie się po stuleciach biegu. Odpoczynek w uroczym miasteczku.
Miasteczko Christmas – idealne miejsce świątecznej radości – służy głównie jako tło i element uświadamiający, o co toczy się gra. Znamy Trenzalore z przyszłości. Trudno uwierzyć, że ponura nekropolia zajmuje miejsce tej zaśnieżonej osady pełnej radosnych ludzi, którym wymuszona prawdomówność w niczym nie przeszkadza. Wieczna ciemność nie jest złowroga – tam zawsze trwa wigilijny wieczór, ciemność jest przytulna i służy za tło świątecznym światłom, zaś wschodzące na zaledwie kilka minut słońce jest chyba symbolem całej opowieści. Krótkie momenty światła otoczone przez mrok – to właśnie je trzeba doceniać. Czekać na takie momenty i zatrzymać się, by ich nie przegapić. W The Name of the Doctor, gdy Doktor patrzy z góry na Trenzalore, mówi, że inaczej sobie wyobrażał emeryturę. Tutaj właśnie tę emeryturę widzimy; trzysta lat uwięzienia w słodkim miasteczku, które może naprawdę go uszczęśliwiło, w końcu, po latach frustracji i nasłuchiwania dźwięku TARDIS. Ile można uciekać? Otoczony przez miłych ludzi, którym był potrzebny. Ciągle atakowany – ale nie można przecież mieć Doktora bez potworów. Wielbiące go dzieci. Wdzięczni dorośli. Kto się spodziewał, że Jedenasty, który nie mógł usiedzieć w miejscu, umrze ze starości? Rory czekał dwa tysiące lat. Amy mniej, ale za to kilkakrotnie. Jedenastemu przypadły trzy stulecia. Piękna symetria. I zostaje szeryfem – jak Rewolwerowiec w A Town Called Mercy strzeże spokoju małego miasteczka. No i muszę przyznać, że Jedenasty jako zrzędliwy starzec – widać w nim i Pierwszego, i Czwartego… – jest wspaniały, choć sam zabieg postarzania niezbyt mnie przekonuje. (Jedynym wyjaśnieniem jest chyba to, że on postanowił się zestarzeć. W końcu podróżował już wcześniej przez trzysta lat i postarzał się o, cóż, trzy lata. Skąd taka gwałtowna zmiana w Christmas? Z nudów?)
Uwielbiam wszystkie te aluzje do przeszłości i tworzeniu rys w czwartej ścianie. Żarty o peruce, uszach i brwiach; dotykanie nosa tym charakterystycznym dla Toma Bakera gestem; „gotta dash”; taniec pijanej żyrafy; pieczęć Wysokiej Rady, którą Trzeci ukradł Mistrzowi w Five Doctors; Clara, zwłaszcza pod koniec. Mało który serial w taki sposób – i to na poważnie – nawiązuje do swoich widzów i wyciąga macki, którymi niemal wciąga ich do wnętrza ekranu. To lepszy sposób na wzbudzenie szczerych emocji niż wpychanie ich do gardła. Tak, nie lubię The End of Time...
Na specjalną wzmiankę zasługuje też Handles (pozwoliłam sobie zignorować propozycje z grupy i ochrzciłam go Rączką. Nie wiem, czy trafnie, ale dobrze mi zabrzmiało) – na widok Doktora rozmawiającego z głową Cybermana dostałam ataku śmiechu. Doktor naprawdę nie może podróżować sam, musi mieć do kogo mówić… Na początku jest elementem komediowym, potem dramatycznym, wraz ze zmianą nastroju odcinka. Jego śmierć przepowiada śmierć Doktora. Obaj są starzy. Obaj są już zniedołężniali. Obaj czekają na wschód słońca, ale wiedzą, że rytuał kiedyś zostanie przerwany. Nie ma zapasowych części. Nie ma regeneracji. Doktorowe „wróć” jest rozdzierająco smutne i zapowiada smutek widza. (Czy tylko mnie Handles przypominał ironmanowego Jarvisa?)
Jedyne, co mi się naprawdę nie podobało, to żarty o nagości i kościół, do którego nie można wejść w ubraniu – sitcomowe i niepasujące. Domyślam się, że funkcją było rozładowanie napięcia – byłam w histerii od lipca, co dopiero przy kliknięciu „play”! – ale jednak było to dość niskich lotów i zupełnie niepotrzebne. Choć miny rodziny Clary, zanim się dowiedzieliśmy, w czym rzecz, były bezbłędne (i cytat „jestem nagi, bo idę do kościoła” powinien przejść do historii). Sam Papieski Superkomputer ze swoją cudowną Przeoryszą był bardzo… klasyczny. Mocno groteskowy i właściwie trochę bez sensu, ale od kiedy to jest wadą? Rzadko się widzi futurystyczne wizje religii. Moją głęboką wątpliwość budzi też kwestia „resetowania”. Mam nadzieję, że Dwunasty po prostu przeżywa poregeneracyjny szok, nienawidzę wszelkich zagrań z utratą pamięci, to zawsze jest takie nudne i naciągane…
Niechętnie, ale muszę wreszcie dojść do regeneracji. Obawiałam się jej trochę – gdy odchodził Tennant, miałam się wzruszać, a przez pół odcinka warczałam „zgińże wreszcie” – ale mam zaufanie do Moffata i wiedziałam, że nie przesadzi z patosem. Miałam moment poważnego kryzysu, gdy Doktor zaczął strzelać energią regeneracyjną w Daleków (serio…?), ale potem było już cudownie. Ostatnia scena w TARDIS jest poruszająca – subtelna, z emocjami grającymi raczej w widzu niż w bohaterze, który jest z sytuacją pogodzony, a przynajmniej robi dobrą minę. Miałam nadzieję, że Jedenasty odejdzie z godnością i odwagą i tak właśnie było. I wypowiedział na końcu wiele pięknych słów, które też na pewno zapiszą się w historii serialu. Jedenasty daje nam pod koniec wezwanie do akceptacji zmiany. Świat się zmienia, my się zmieniamy, nie można się przed tym bronić, bo każda zmiana jest piękna; jest nowym wyzwaniem i daje nowe możliwości. Ważne tylko, by pamiętać, kim się było wcześniej. My będziemy pamiętać – oby on też nie zapomniał.
The Time of the Doctor pokazał nam jeszcze jedną ciekawą rzecz: paradoksalnie w serialu Doctor Who postać nazywana Doktorem nie jest aż tak ważna. Nowe serie pełne są „samotnych bogów”, „aniołów” i innych sakralizujących, totalnych określeń. Ale Doktor nie jest potężnym bytem, którego samo tajemne imię może spopielić wszechświat. To ludzie (w tym widzowie!) wierzą, że tak jest. Okazało się, że wojna nie toczy się o niego; że pretensje Kovarian nie są personalne; że nie chodziło o zniszczenie Doktora, bo jest niebezpieczną jednostką, ale o usunięcie trybika, który poruszy coś znacznie większego. Zarazem odkryta zostaje jego prawdziwa wartość. To nic, że jest tylko narzędziem, nad którym wielu chciałoby zdobyć kontrolę. Doktor jest wyjątkowy dzięki swoim indywidualnym cechom: determinacji, dobremu sercu, dzikiemu pędowi do ratowania innych, skłonności do poświęcenia setek lat kończącego się życia, by uratować małe miasteczko. Jest Doktorem – sprawia, by ludzie mieli się lepiej. O tym była cała ostatnia seria. O tym, że wybierając imię, złożył obietnicę; jego narastające poczucie wielkości, rozdmuchiwane celowo przez Stevena Moffata, musiało dojść do jakiegoś przełamania, którym jest właśnie to: pokazanie, że wszechświat myśli, że Doktor jest wyjątkowy, bo jest potężny, podczas gdy on jest wyjątkowy z zupełnie innego powodu.
Po The Time of the Doctor nie czułam tej ekstatycznej radości, która towarzyszyła mi po odcinku rocznicowym. Nie ma jego lekkości, wdzięku i pozytywnej wymowy, wrażenia, że zostało się podniesionym na duchu, swego rodzaju katharsis. Większość pozornych niedociągnięć sama się rozwiązuje, gdy się nad nimi głębiej zastanowić. Mam wrażenie lekkiego niedosytu, ale powiązanie ciągnących się przez trzy serie wątków to wszystko mi rekompensuje – uwielbiam takie łamigłówki, a teraz mam też powód, żeby wszystkie odcinki Jedenastego zobaczyć jeszcze raz… Bałam się, że ostatni odcinek mi go zepsuje, że będę wolała zrobić sobie przerwę niż wracać do tego, co było wcześniej. Ale nie – teraz trzeba prześledzić jego historię od początku.
Jak wspominacie ostatni odcinek Jedenastego Doktora?
(ona) kulturoznawczyni, redaktorka i tłumaczka, fanka fandomu. Lubi polską i niepolską fantastykę, szynszyle, psy, rośliny doniczkowe, kawę i sprawiedliwość społeczną.