Niewiele jest takich filmów, książek czy odcinków seriali, do których dobrowolnie wracam – tymczasem z Midnight zmierzyłam się już ładnych kilka razy. I was też zachęcam. Nie tylko z powodu nostalgii.
Midnight, ósmy odcinek czwartej serii, został napisany przez Russella T Daviesa i wyprodukowany przez Phila Collinsona, w reżyserii Alice Troughton. Jest to z jednej strony bardzo klasyczny odcinek Doctor Who, w którym zamyka się Doktora i niemal pokonuje, a jednak jakoś udaje mu się z tarapatów wykaraskać, i to siłą własnego umysłu. W którym Dziesiąty jest tak bardzo Dziesiątym, że ukuł w samym tym odcinku przynajmniej jedno ze swoich słynnych powiedzeń. A z drugiej – w Midnight (prawie) nie ma towarzyszy, biegania, a nawet, jeśli podejść do tego bardzo po ludzku (jeśli czegoś nie ma prawa być i w dodatku tego nie widać, to na pewno nie istnieje) – nie ma potwora.
W gruncie rzeczy cała akcja odcinka toczy się na czymś w rodzaju kosmicznego statku czy autobusu rejsowego (nazwijmy go roboczo statkiem), który kursuje wokół Szafirowego Wodospadu na planecie Midnight (Północ), słynącej ze swego ośrodka wypoczynkowego. Donna decyduje się na kilka chwil relaksu w hotelowym spa, podczas gdy Dziesiąty udaje się na wycieczkę nad Wodospad, która okazuje się jednak nie przebiegać zgodnie z planem. Towarzyszkę – choć rozumie się z Doktorem jak chyba żadna inna – tym razem najwyraźniej zawiódł instynktowny pociąg do przygody; nie przewidziała, że w ciągu tak krótkiej wyprawy Doktora może ją tak wiele ominąć. (Bo przecież znamy Donnę; gdyby wiedziała, za nic by tego nie straciła).
Na Midnight nie ma warunków środowiskowych dla przetrwania jakiegokolwiek życia – a przynajmniej tak dotąd sądzono. Tymczasem statek zatrzymuje się ni stąd, ni zowąd niemal w połowie drogi, mimo że wszystkie systemy są sprawne. Wyjaśnienie przekazane pasażerom w kwestii postoju nie brzmi przekonująco zwłaszcza dla Doktora, ale dociekania przyczyny będą musiały zaczekać, bo w drzwi pojazdu ktoś zapukał – od zewnątrz…
Wkrótce też tajemniczy stwór, który nie ma prawa istnieć, a jednak najwyraźniej świetnie mu to wychodzi, dostaje się do wnętrza statku – choć nie wiadomo do końca, w jakiej formie i w jaki sposób – i zaczyna panować nad ciałem jednej z pasażerek, Sky Silvestry. Zaczyna ona powtarzać wszystko, co zostaje wypowiedziane, naśladuje mówiących. Prawdopodobnie to właśnie w ten sposób potwór zdobywa wiedzę o ludziach. I o ile Doktor zwykle uważa, że ludzie muszą wszystko zbadać, przeanalizować, a najlepiej podźgać przy okazji patykiem, żeby to lepiej poznać, tym razem sam wpadł w pułapkę własnej ciekawości: sam zaczął powtarzać…
Midnight ogląda się z zapartym tchem, to science fiction połączone z horrorem, w którym zagrożenie do samego końca, a nawet dalej, pozostaje nieznane. To także bardzo Doktorowy odcinek, przez który przewinęła się nie jedna, a dwie towarzyszki (pojawiająca się na ekranie postać Rose dodatkowo podnosi napięcie, a ponadto spina odcinek z osią fabularną serii, a może nawet trochę więcej, co w przypadku tego odcinka daje naprawdę świetny efekt), w którym Dziesiąty jest tak typowo zwariowanym, ale i działającym potęgą umysłu Doktorem i nigdy nie wiadomo, co mu tak naprawdę chodzi po głowie.
Nie da się zaprzeczyć: jest to odcinek świetnie napisany i doskonale przemyślany, z jednością miejsca i czasu godną teatru antycznego. O aktorstwie chyba nie ma nawet co wspominać – jak zwykle w Doctor Who utrzymane na wysokim poziomie. Chociaż warto tutaj wspomnieć, że w profesora Hobbesa wcielił się David Troughton, syn Patricka Troughtona, znanego whovianom jako Drugi Doktor. Jak rodzinnie! W czwartej serii to zresztą nie pierwsza taka sytuacja, kiedy dziecko jednego z Doktorów zagrało w serialu; mamy też przecież grającą w The Doctor’s Daughter Georgię Tennant, córkę Petera Davisona, czyli Piątego Doktora.
Ale wróćmy jeszcze na chwilę do Midnight. Kocham ten odcinek zupełnie nieskrywanie. To nie znaczy jednak, że jest pozbawiony wad; wręcz przeciwnie. Przede wszystkim: brakuje mi Donny. Oczywiście na tym polega urok tej historii, że nie ma w niej towarzyszki, ale wyobraźcie sobie jej zachwyt w reakcji na tajemniczą supermoc tego potwora: on gada! Naprawdę nie umiem wymyślić Doktorowego przeciwnika, który byłby dla niej bardziej idealny.
Poza tym, nie podoba mi się sposób, w jaki scenarzyści poradzili sobie z zakończeniem, w którym potwora ostatecznie zabijają ludzie. Przecież działając moralnie, Doktor nie może zabić potwora. Nie może też go nie zabić, bo fabuła nie dostarcza takiego rozwiązania, które pozwoliłoby temu złemu przeżyć, a jednocześnie nie stanowiłoby zagrożenia dla innych. I tak zostają tylko ludzie. Ten sposób pokonywania zła jest o tyle denerwujący, że bardzo ewidentny i stosowany chyba w Doctor Who za często. Doktor ma czyste ręce, ludzie robią złe rzeczy, bo się nie umieją opanować (ach te słabe ludzie!), a zły ginie. Rozumiem, że w jakiś sposób wynika to z potrzeby zamknięcia fabuły w czterdziestu pięciu minutach i nie zabicia przy tym wszystkich bohaterów łącznie z tytułowym Władcą Czasu, ale biorąc pod uwagę, że Doktorowi zdarzało się i wcześniej, i później popełniać gorsze moralnie czyny, mógłby sobie czasem darować to zrzucanie odpowiedzialności na ludzi w stylu: „Jeszcze nie mam pomysłu, jak sobie z tym poradzić, ale nie zabijajcie jej/go” i ubrudzić sobie trochę ręce.
Jest jeszcze jedna rzecz, której – trochę z przymrużeniem oka, ale jednak – w tym odcinku zabrakło. I nie jest to nawet scenografia lepsza od filmu klasy B ani efekty specjalne. Jeśli wziąć pod uwagę, że emisja miała miejsce w 2008 roku, były one zupełnie przyzwoite. Zabrakło mi rzeczy znacznie ważniejszej. Takiej, która Doktorowi towarzyszy niemal zawsze, chociaż czasami trzeba się jej nieźle nawypatrywać – ale bez niej serial zupełnie traci swoją doktorowatość.
Brakuje mi gumowych potworów.
Lubicie wracać do tego odcinka? Dajcie znać na Facebooku.

Fennistka i redaktorka. Herbaciara i kociara wiecznie zakopana w stosach książek, które planuje przeczytać, ale tylko ciągle słucha piosenek których nikt nie zna. Z Doktor(em) zwiedza światy wszelakie od 2016 roku. Na Whosome zajmuje się przekładem, redakcją i bardzo (bardzo) rzadko coś skrobnie sama. Zwykle tekstowo panoszy się jednak w szeregach Grupy Pohjola – bo jak już się nabawić zawodowego skrzywienia, to na poważnie.