Każdy dzień jest dobry, by porozmawiać o najlepszych odcinkach Dziesiątego Doktora, ale niektóre są lepsze – na przykład dziesiąty dzień dziesiątego miesiąca. Zapraszamy do lektury bardzo subiektywnego wyboru naszych ulubionych historii z tym bohaterem w głównej roli. Dorzućcie swój wybór w komentarzu na Facebooku albo w grupie!
Partners in Crime (Styczeń)
Mimo miłości do wielu odcinków z Dziesiątym, moim ulubionym bezsprzecznie jest Partners in Crime. To cudowny start sezonu, który również śmiało mógłbym nazwać swoim ulubionym. Nade wszystko to mój comfort episode, do którego najczęściej wracam, gdy mam kiepski humor. Doktor i Donna to fantastyczne, zabawne duo. Chociaż odcinki o ratowaniu świata i trudnych dylematach z tym związanych są świetne i nic tak jak one nie budzi we mnie tyle emocji podczas oglądania Doctor Who, to odcinki w stylu Partners in Crime są tym, co wspominam z największą nostalgią podczas oczekiwania na nowe sezony.
No i machający tłuszcz. Po prostu machający tłuszcz. Też pomachałbym sobie do tłuszczu…
Midnight (Rademede)
To jeden z nielicznych odcinków, w których nie wszystko kończy się dobrze. Do tego cały ma w sobie nutę horroru. Zagadka nie została rozwiązana, a do tego wydobywa na światło dzienne, do jakich poświęceń gotowi są ludzie, gdy znajdą się w sytuacji zagrażającej życiu.
The Fires of Pompeii (Lady Kristina)
Jest to przede wszystkim pierwszy odcinek Doctor Who, który obejrzałam. Sprawił, że naprawdę chciałam się dowiedzieć, co działo się z Dziesiątym i Donną wcześniej i co stanie się w kolejnych odcinkach.
Jest to również świetna przygoda, będąca wprowadzeniem Donny w podróże w czasie i przestrzeni. Widzimy wyraźnie, jak ona i Dziesiąty bardzo dobrze ze sobą współpracują, zwiedzając starożytne miasto (które później okazuje się być Pompejami) i naprawdę świetnie się przy tym bawiąc. Nawet gdy sytuacja poważnieje, Donna potrafi stanąć na wysokości zadania i pomóc Doktorowi, gdy jest to potrzebne. Najbardziej widoczne jest to w scenie, gdy Doktor musi podjąć decyzję, czy powinien zniszczyć Pompeje, by ocalić resztę Ziemi. Donna nie jest tu tłem, ale staje przy Dziesiątym, by przejąć na siebie część tej odpowiedzialności.
Równie piękna (i ważna) jest jedna z późniejszych scen – Donna jest świadoma tego, że przez ich działanie zginie wiele ludzi, ale nie oznacza to, że powinna przestać walczyć. Namawia Doktora, że nawet jeśli zginie tak wielu, to nie muszą to być wszyscy, bo zawsze można spróbować kogoś uratować. Dzięki temu Doktor (i widzowie) wynosi z tej przygody to, że nie należy się poddawać, nawet jeśli sytuacja wydaje się być beznadziejna, bo nawet próba pomocy może coś zmienić.
Army of Ghosts / Doomsday (Ginny N.)
Moglibyśmy wskazać przynajmniej kilka innych odcinków, ale po powrocie do nich po latach bardzo doceniamy to, jak Russell T Davies umie grać na emocjach. Można oczywiście uznać, że stosuje utarte schematy, licząc na uzyskanie konkretnego efektu, ale czy nie na tym polega sprawne pisarstwo? Nam z pewnością to, jak pisze Davies, nie przeszkadza. A wręcz przeciwnie. Dlatego emocjonalne pożegnanie Rose, które wywiera na Dziesiątym ogromny wpływ, uznajemy za jeden z lepszych odcinków tej inkarnacji Doktora.
Mamy tu i kicz odcinków z początkowej ery New Who, i wielkie zagrożenie, i przezabawne sceny, jak kultowe spotkanie Daleków i Cybermenów; mamy Jackie i Torchwood z alternatywnego świata – jednym słowem, jest dużo postaci i dużo się dzieje, a mimo to wątki się nie gubią i nie mamy poczucia przeładowania fabuły. Davies zdecydowanie umie w takie gęste, ale nie napakowane na maksa historie. Dziesiąty zaś, choć ratuje świat, płaci za to cenę, którą, choć boli, przyjmuje.
Jest to więc odcinek na wysokim C, zaczynający się zapowiedzią Rose, że to historia o jej śmierci, bardzo skupiony na tej towarzyszce, jej rodzinie i roli, jaką w jej życiu pełni Doktor i o zakończeniach, które choć niby pozytywne, bywają gorsze niż śmierć. I naprawdę czasem nam żal, że Dziesiąty nie zniszczył jednak dla Rose wszechświata. Ale to też historia o Dziesiątym, o stracie i tym, do jakich rzeczy jest w stanie się posunąć, a których granic jeszcze nie przekroczy. Zdecydowanie ciekawy punkt zwrotny w rozwoju jego postaci.
A, i uwielbiamy motyw muzyczny Doomsday.
Tooth and Claw (Lierre)
To być może zaskakujący wybór – nie jest to odcinek, który często pojawia się na listach ulubionych. Pamiętam jednak doskonale, jak oglądałam go po raz pierwszy. Jego nietypowa, ponura estetyka, humor przeplatający się z tragedią, groteskowi mnisi, królowa, wątek wilkołaczy… to wszystko sprawiło, że zanim przeszłam do następnego odcinka, ten kilka razy sobie powtórzyłam.
Dziesiąty jest tu jeszcze bardzo młody, a Rose – już doświadczona jako towarzyszka i nieco oswojona z nową twarzą Doktora po dwóch wspólnych przygodach. Są sobą wzajemnie zafascynowani, trochę rywalizują, ale nade wszystko są pełni entuzjazmu i chcą się dobrze bawić. Cokolwiek by się nie działo, podchodzą do tego z humorem i przeciwności traktują jak wyzwania. Potężne dramaty dopiero ich czekają, miło oglądać ich na tym wcześniejszym etapie, kiedy ich relacja i historie nie ma jeszcze takiego ciężaru.
Jest to też odcinek ważny z kilku powodów – po pierwsze, dostajemy tu prolog Torchwood. Po drugie – bohaterowie spotykają królową Wiktorię, jedną z najbardziej kultowych postaci brytyjskiej historii, i widzą wielki diament, jeden z wielkich brytyjskich kolonialnych trofeów. Odcinek mocno, ale zarazem oszczędnie czerpie z historii, dokładając do niej sporo elementów dziwacznych, tworząc sensacyjną, intensywną, zabawną mieszankę prezentującą się nam na ekranie jako dość niedorzeczny, ale zabawny, specyficzny i zapadający w pamięć odcinek.
The Waters of Mars (Paternoster Gang)
Jeden ze schyłkowych odcinków ery Dziesiątego Doktora, jeden z najbardziej mrocznych i w moim odczuciu najlepszy. Wszystko tu gra: wartka akcja, rosnące napięcie, moc emocji, fantastyczni bohaterowie, z cudowną Adelaide Brooke (w tej roli Lindsay Duncan) na czele. Całość opiera się na dwóch wątkach: stopniowego dochodzenia przez Brooke do świadomości, że ona – i cała załoga pierwszej ziemskiej bazy na Marsie – muszą umrzeć i godzenia się z czekającym ją losem oraz dorastania przez Doktora do decyzji, by nagiąć reguły Władców Czasu i ocalić kolonistów. O ile do pewnego momentu możemy z nim empatyzować, wszak pozostawienie ludzi na nieuchronną śmierć nie jest łatwą decyzją, to jego radość, że w końcu uratował kogoś „istotnego” oraz triumfalne ogłoszenie, że jako ostatni Władca Czasu może dowolnie kształtować rzeczywistość, pokazują, że kieruje nim już nie troska, a pycha i czający się w nim mrok. Wszak nawet Dalekowie uszanowali znaczenie Brooke dla ludzkości i zdecydowali się nie zabijać jej, gdy była dzieckiem…
To wstrząsający odcinek o bardzo smutnym zakończeniu, rzucający nowe światło na naszego ukochanego Władcę Czasu. I jak nie lubię horrorów psychologicznych, tak dla tego robię wyjątek i często do niego wracam, by przypomnieć sobie mrocznego Doktora i dzielną Adelaide Brooke, która oddała życie, by uratować świat – i jego – przed nim samym.
Turn Left (Clever Boy)
Uwielbiam 4 serię Doctor Who, ma wiele świetnych odcinków. Jednym z moich ulubionych jest Turn Left, w którym praktycznie nie ma Doktora. Widzimy alternatywny świat, w którym Dziesiąty zginął podczas walki z cesarzową Racnoss. Jest jednak Donna, która musi przeżywać nieszczęśliwe wydarzenia, jakie napotykają ludzkość. Jest bezradna, przerażona, czuje, że coś w jej świecie nie gra.
Ten odcinek to prawdziwy wycisk emocji. Catherine Tate pokazuje, że jest świetną aktorką i nie musi grać tylko komedii. Śledzimy smutny los, jaki spotkał ludzkość, i słyszymy, jak umierają kolejne osoby, które już wcześniej poznaliśmy.
Zawsze najbardziej dotykają mnie sceny, w których Donna i jej rodzina zostają przydzieleni do domu pełnego innych ludzi. Muszą żyć w koszmarnych warunkach, gdy na świecie dzieje się tyle zła, i są pełni niepewności, co się z nimi stanie. Ludzie są wywożeni do obozów pracy. Dziadek Donny jest przerażony i wie, co to oznacza, bo przeżył drugą wojnę światową. Gdy myślę o tym odcinku, w pamięci mam zawsze kadr z Sylvią, matką Donny, która siedzi przybita, smutna, zmarnowana, bez nadziei. Mimika tej niezbyt lubianej bohaterki sprawia, że pęka nam serce.
Podoba mi się też konkluzja. Donna, która dużo wycierpiała, ale nie przeszła też takiej metamorfozy jak „nasza” Donna, postanawia uwierzyć Rose i zmienić świat na lepszy. Jest świadoma tego, że musi umrzeć, poświęca się.
Ta historia to także wprowadzenie do finału, który był rewelacyjny. I cieszy mnie powrót Rose, która jest tutaj dość tajemnicza, a czasem nawet bezwzględna. Dziesiąty pojawia się na krótko, ale też jak zwykle robi wrażenie. Tę historię mogę oglądać bez końca.
School Reunion (Sass)
Ja naprawdę wiem, że jest to jeden z tych kampowych odcinków w (pierwszej) erze Daviesa. Jednak jestem z tych, którzy zetknęli się z tym światem przez Przygody Sarah Jane. Jak więc ten odcinek nie mógł być na liście faworytów? Mamy tu niepowtarzalną Elisabeth Sladen, która świetnie pokazuje widzowi oraz Rose, jak to jest być ekstowarzyszką i jak przygody z Władcą Czasu wpływają na człowieka. Jest świetny Tennant, który w ogóle nie ukrywa, że cieszy się jak dziecko w każdej scenie, w której gra razem ze Sladen. Bardzo podobała mi się dynamika między Rose a Sarah Jane. Taka drobna rywalizacja między towarzyszkami była ciekawa. Wraca nawet K9, za którym do tej pory troszkę tęsknię. Niestety minusem samego odcinka jest dość mierna fabuła z całkiem miernym i kompletnie nie zapadającym w pamięć potworem tygodnia. Fabularnie mogło być lepiej, ale chemia między postaciami w tym odcinku jest fantastyczna i niezastąpiona.
Wspólny profil redakcji Whosome.pl. Podpisujemy nim zbiorcze teksty, tłumaczenia, analizy i dyskusje.