Czy powieść Engines of War George’a Manna to rzeczywiście whomanistyczne arcydzieło?
Mam na koncie kilka książek z Whoniversum, z których żadna na razie nie doczekała się recenzji, choć zawsze czytałam z zamiarem napisania artykułu – a to dlatego, że były tak przeciętne, że niewiele byłam w stanie o nich powiedzieć. Ale też do wszystkich podchodziłam neutralnie, nie oczekując cudów. Powieści ze świata Doctor Who mają nam dostarczyć prostego przedłużenia serialowej przyjemności, dać nam możliwość poobcowania sobie z bohaterami i prześledzenia ich pomniejszych przygód, a nie zalać nas jakąś ekstatyczną estetyczną przyjemnością.
Ale Engines of War! Powieść o Doktorze Wojny! To dopiero była ekscytacja! Jeśli miałabyś przeczytać tylko jedną książkę, to właśnie tę! Ta jest naprawdę dobra!
Aha. Nie.
Głównym morałem z powieści George’a Manna jest: nie miej oczekiwań. Bo gdy tylko pojawią się jakieś oczekiwania, powieść pokaże ci, gdzie twoje miejsce, naiwny czytelniku. Masz w zasięgu ręki cały dorobek światowej literatury, a sięgasz akurat po to? A masz! Sama się prosiłaś!
Zacznijmy jednak od początku. Engines of War to jedyna jak na razie powieść o Doktorze Wojny, którego znamy z kilkudziesięciu sekund miniodcinka Night of the Doctor, rocznicowego The Day of the Doctor, garści krótkich form, komiksów oraz kilku kilometrów słuchowisk Big Finish. Akcja książki rozgrywa się tuż przed odcinkiem rocznicowym, mamy więc ostatnią fazę Wojny Czasu i Doktora Wojny, który już naprawdę serdecznie ma wszystkiego dość. Jest zmęczony, przygnieciony ciężarem wszystkiego, co zrobił, dramatyczny, poważny i szlachetny w swoim cierpieniu, taki, jakiego widzimy w Dniu Doktora; o wiele bardziej zaawansowanym w swoim byciu Doktorem Wojny niż w miniodcinku i słuchowiskach.
No tylko że nie.
Podczas lektur wcześniejszych książek wypracowałam sobie test, który chyba kiedyś przerobię na konkurs i poprowadzę na jakimś konwencie. Wyglądałby mniej więcej tak: na rzutniku wyświetlam fragment powieści, jakąś scenę, w której Doktor robi coś bardzo doktorowego, na przykład irytuje się na TARDIS albo przechytrza Daleków. Zadaniem uczestnika byłoby zgadnięcie, który Doktor jest bohaterem tej powieści. No bo wiecie, jak się ogląda, to nie ma wątpliwości, z jakiej epoki to odcinek, bo kolejne bardzo różnią się stylem, a i każda inkarnacja ma tyle swoich specyficznych cech i manieryzmów, że czasami trudno pojąć, że to ten sam bohater. W książce odpada warstwa wizualna, więc to oczywiste, że trzeba to nadrobić na przykład mocniejszym pisaniem bohatera czy dokładniejszymi opisami, tak, żeby czytelnik mógł sobie wyświetlić odcinek we własnej głowie.
No tylko że nie.
Bohaterem Engines of War nie jest Doktor Wojny, tylko jakiś losowo zgarnięty z Gallifrey młokos z mnóstwem pretensji do świata, porywczy, awanturujący się, złośliwy facet, który ryzykuje odkrycie przez Daleków, by nie zabrudzić sobie butów (true story). Jeśli w Whoniversum byłby jakiś kanon, to zwyzywałabym bohatera od niekanonicznych, ale to byłoby równoznaczne z pakowaniem się w niezłe bagno, muszę więc zostać przy: zupełnie nie pasuje do moich wyobrażeń tego, jaki jest Doktor Wojny, budowanych podczas konsumpcji dzieł takich jak odcinki z jego udziałem czy słuchowiska. Całkowicie zmarnowana została okazja, by bohatera naprawdę solidnie przedstawić, bo w czymś takim jak kreowanie bohatera literatura ma zawsze większe pole do popisu niż serial czy słuchowisko, umówmy się.
Żeby to jednak zrobić, książka potrzebuje być literaturą, a ja waham się, używając tego słowa w tym kontekście, bo czytanie tej książki miało się do literackości tak jak do grania w grę ma się oglądanie kiepskiego gameplaya na YouTube. To nie tak, że szukam w doktorowych książkach nie wiadomo jakich walorów; ze smutkiem zaakceptowałam, że ich funkcja jest inna. Szkoda, że tak jest, bo opisują one świat o ogromnym potencjale i w zdecydowanej większości przypadków, jak sądzę, nawet nie próbują z tego potencjału skorzystać i nic, naprawdę nic nie stoi na przeszkodzie, by były przy okazji po prostu dobrymi książkami…
Fabuła Engines of War była mocno wtórna, ale jeszcze dałoby się ją obronić. Gdyby ktoś to nakręcił, to wyszedłby może całkiem sympatyczny odcinek. Ale absolutnie prosty, by nie powiedzieć: prostacki styl, jakim posługuje się George Mann, sprowadzał na mnie fale irytacji. Bo czytelnik chciałby może, załóżmy tak optymistycznie, przeczytać czasami jakiś opis czegoś, co nie jest tak w stu procentach związane z akcją rozgrywającą się w tym dokładnie momencie. Tak żeby lepiej sobie coś wyobrazić czy zanurzyć się mocniej w świat przedstawiony. Bo skoro już mamy książkę o Doktorze Wojny (!), Wojnie Czasu (!!), której akcja częściowo dzieje się na Gallifrey (!!!), to… no aż się prosi, żeby pokazać coś fajnego, coś ciekawego, coś więcej. Tymczasem mocne 80% tego, co Mann pokazuje nam na Gallifrey, widzieliśmy już w klasycznym odcinku The Five Doctors i, oczywiście, odcinku na 50 rocznicę, no bo jak można by było przepuścić okazję, by pokazać czytelnikowi coś, co dopiero widział! I zabrać się za kontynuowanie wątku z jednego z najbardziej znanych klasycznych odcinków! I postraszyć bohaterów mind probe! Gdyby to było fanfiction, zarzuciłabym autorowi zupełny brak kreatywności i zamknęłabym okno przeglądarki, ale jednak fajnie czasami coś sobie odhaczyć na Goodreads, więc brnęłam dalej. For science.
Podczas lektury miałam również wątpliwość, która poniekąd sprzeczna jest z tym, co dopiero napisałam, a poniekąd stanowi kontynuację tej myśli. Absolutnie nie przypuszczam, by ktokolwiek sięgał po książki z Whoniversum, nie znając serialu, ale załóżmy, że ktoś taki by się znalazł. Co się stanie? Będzie to bardzo smutny i zagubiony czytelnik, przekonany, że czyta fantastykę klasy C lub dalej (doprawdy), taką, wiecie, jak… są takie tanie powieścidła pełne Wiecznych Wojowników* i imion bohaterów, nazw ras, nazw geograficznych, które wyglądają jak z generatora losowych ciągów znaków? Nie mówię od razu, że w powieści tak mocno zanurzonej w istniejące fikcyjne uniwersum potrzebny jest mi do szczęścia dokładny opis Daleka i wyjaśnienie, że to takie krwiożercze metalowe puszki z obsesją na punkcie jednego długiego słowa. Ale… kiedy piszesz, że zbliża się Dalek, ale wygląda on inaczej niż inni Dalekowie, bo mu coś innego wystaje z korpusu, to następuje taki awkward moment, kiedy myślisz sobie: okej, ale dlaczego nie opisałeś go dokładniej, tylko zaznaczyłeś, czym różni się od mentalnego obrazu utrwalonego w głowie czytelnika? A jeśli czytelnik tego nie wie? A jeśli czytelnik zapomniał? I dlaczego w ogóle polegasz na ulotnym podejrzeniu, że ja mam coś w głowie, zamiast po prostu opisać to, co chcesz opisać?
Fajnie by było, jakby ta literatura była choć trochę dobrą literaturą. Taką, która nakreśla pierwszy, drugi, trzeci plan i tło; taką, która korzysta z możliwości pokazania kilku rzeczy dziejących się równocześnie; taką, w której jest miejsce na pokazanie nie tylko tego, co bohater robi i mówi, ale też tego, co on myśli i czuje. Jak piszesz książkę, drogi autorze, to nie wyobrażaj sobie, że piszesz scenariusz odcinka – choć może byś się w tym sprawdził, nie mówię, że nie – albo spisujesz narrację do gameplaya, który rozgrywa się w twojej głowie.
Chyba nie do końca o to chodziło, przecież wszyscy jesteśmy fanami tego wariata w budce.
W skrócie, jeśli ktoś właśnie przescrollował cały tekst z nadzieją na TL;DR: Engines of War to rozczarowująca książka. George Mann to przeciętny pisarz. Doktor Wojny w tej książce to podróba. Jeśli chcecie Doktora Wojny, to lećcie słuchać słuchowisk, są super.
PS. Plus tylko za mimochodem zarysowany wątek LGBT. Szkoda, że tylko zarysowany.
PS2. Ani słowem nie wspomniałam o towarzyszce, co w sumie najlepiej ją podsumowuje.
PS3. Tak, mam w planach Shada.
* Nic osobistego, panie Moorcock. Pańska książka z Whoniversum jest od dawna na mojej liście, patronie guilty pleasures mojej wczesnej nastoletniości.
(ona) kulturoznawczyni, redaktorka i tłumaczka, fanka fandomu. Lubi polską i niepolską fantastykę, szynszyle, psy, rośliny doniczkowe, kawę i sprawiedliwość społeczną.