Zapraszamy do lektury kolejnego tekstu z cyklu świątecznych recenzji: dziś czas na A Christmas Carol.
Za czasów Dziesiątego Doktora odcinki świąteczne łączył element, który stał się jednym z najpopularniejszych memów wywodzących się z Doctor Who: w Boże Narodzenie ostatnim miejscem, w którym chcemy się znaleźć, jest Londyn, chyba że lubimy ryzyko i zależy nam na spotkaniu kosmity w niebieskiej budce bez względu na koszt. Przejęcie władzy nad serialem przez Stevena Moffata wiązało się ze skokiem jakościowym – niewątpliwie estetycznym, o resztę można, ewentualnie, się spierać, choć może nie ze mną – i zmiany nie ominęły tradycji umilania whovianom świąt Bożego Narodzenia. Przez kolejne dwa lata świąteczne opowieści zabierały nas nieco dalej. A Christmas Carol – na inną planetę. W przyszłość. I przeszłość zarazem.
Statek kosmiczny, który mógłby być potomkiem Enterprise, dowodzony przez panią kapitan, która mogłaby być krewną Kathryn Janeway, zaraz się rozbije. To nie tylko ukłonik – bynajmniej nie osamotniony w nowych seriach Doctor Who – w stronę nieco młodszego serialowego kolegi, ale też dynamiczne zawiązanie akcji. Zaraz nastąpi katastrofa. Zginą cztery tysiące ludzi. Świąt nie będzie.
W mieście na planecie, która mogłaby być potomkiem wiktoriańskiej Anglii skrzyżowanej ze steampunkową fantazją, z głośników rozbrzmiewają kolędy. Wigilijny wieczór wieńczy przygotowania do świątecznych obchodów, rodziny gromadzą się w domowym cieple, niektórych zabraknie jednak przy świątecznym stole. Kto jest temu winien? Ten sam człowiek, za którego sprawą zginie załoga statku: pozbawiony serca zgorzkniały starzec, Kazran Sardick. Mężczyzna, który włada niebem nad planetą i ludźmi, którzy zamieszkują jej powierzchnię. Który ma kontrolę nad życiem i śmiercią, ale zamiast serca ma okruch lodu. Mężczyzna, który mimo podeszłego wieku drży pod spojrzeniem ojca obserwującego go z portretu wiszącego w salonie i nie jest w stanie podnieść ręki na małego chłopca.
Wypadający z kominka Doktor błaznuje tylko przez chwilę. Jeśli jest coś, czego naprawdę nienawidzi, to jest to nieuzasadnione okrucieństwo. Kazran Sardick reprezentuje je w pełni – jest bierny, choć uratowanie tysięcy istnień nie wymagałoby od niego najmniejszego wysiłku. Jest arogancki i nieludzki. Nie dopuszcza możliwości negocjacji. Czy jest w czymkolwiek lepszy od sztandarowych wrogów Doktora?
Jednak Boże Narodzenie jest nie tylko religijnym świętem czy czasem rodzinnego ciepła – kryje się pod nim zimowe przesilenie. Przetrwaliśmy, możemy sobie powiedzieć. Dni stają się dłuższe. Mrok po raz kolejny został pokonany. Znów zmierzamy ku światłu. Jest nadzieja dla wszystkich i każdy zasługuje na szansę – nawet okrutny starzec. Należy więc docenić fascynację Doktora ziemską kulturą. Gdyby kiedyś nie znalazł wolnej chwili na lekturę Dickensa, historia zakończyłaby się tragicznie. Na szczęście Doktor jest fanem całego wszechświata, a w tym i brytyjskiej literatury, i wie, kiedy warto do niej nawiązać… Choć nie oglądał chyba Szczęk.
Statek rozbije się za godzinę. Czymże jednak jest godzina dla Władcy Czasu? W godzinę można zrobić wszystko. Zwabić latającego rekina. Przeżyć siedem Wigilii. Wziąć ślub z Marylin Monroe. Zmienić ludzkie życie – choć nie do końca zgodnie z planem. Jednak jeden duch to za mało – czasami nie wystarczy duch przeszłych świąt i nieskuteczne będzie pokazanie teraźniejszości; to, co na nas działa najmocniej, to wizja przyszłości, zwłaszcza takiej, jakiej absolutnie nie chcielibyśmy zobaczyć. Postępowanie Doktora budzi pewne wątpliwości – czy taka ingerencja nie jest za duża? Całkowicie przepisał życie Kazrana, który może tylko bezsilnie siedzieć i przewijać w pamięci wspomnienia z wydarzeń z dzieciństwa, których nigdy nie przeżył, choć jednak przeżył. Zwiedził z Doktorem wiele ekscytujących miejsc i poznał miłość swojego życia – i przyczynę swojego największego smutku – ale jest zupełnie innym człowiekiem. Nie rozpoznaje go nawet skonstruowana przez ojca maszyna. By uratować załogę statku, Doktor wymazuje tożsamość bohatera.
W fabułach Stevena Moffata nic nie jest proste – ani historie, ani ludzkie charaktery. Nikt nie jest jednoznacznie zły – nawet Kazran Sardick okazuje się jednak mieć serce. Nikt nie jest jednoznacznie dobry – nawet Doktor, który bezlitośnie manipuluje cudzą tożsamością. Nic nie kończy się dobrze. Nic też nie kończy się źle. Boże Narodzenie jest świętym czasem nadziei i zmiany. W Boże Narodzenie nie stanie się nic złego. Boże Narodzenie to moment dostrzegania dobra w każdej istocie, to czas pieśni ratującej życie i rekina ciągnącego sanie. W Boże Narodzenie wszystko, w ostatecznym rozrachunku, kończy się dobrze.
A Christmas Carol jest przepiękną baśnią. Nie pokazuje świąt, jakie są; nie opowiada też kolejnej przygody Doktora zmuszonego do walki z następnym obcym, który z niewyjaśnionego powodu na przestrzeń czynienia zła upatrzył sobie Londyn. Pokazuje takie święta, jakie są w naszych marzeniach, w dziecięcych snach, w pełnym ekscytacji oczekiwaniu na ten wyjątkowy czas: pełen magii, ciepła i nadziei, ukrytego w ludziach dobra – i pewnego smutku. Bo święta nigdy nie są ekstatycznie radosne, jest w nich zawsze nuta gorzkiego rozczarowania i nostalgii, świadomość przemijania i nieuniknionej straty. Tak jak w tej historii: może nowy Kazran jest lepszym człowiekiem, ale czy szczęśliwszym? Coś się zyskuje, coś się traci. Coś się kończy, by coś się mogło zacząć.
To odcinek równocześnie bardzo zabawny i bardzo mądry – wręcz dydaktyczny, bo przemyca wiele myśli, które warto zapamiętać, ważnych nie tylko w Boże Narodzenie i nie tylko na odległej planecie, ale też tutaj i zawsze. Doktor w roli szalonej niani jak zwykle jest wspaniały – to jedna z rzeczy, których mi brakuje: Jedenastego z dziećmi. Lekkie żarty przeplatają się z konkretnym przesłaniem: każdy jest ważny, każdy zasługuje na szansę, ale też każdy ma moralny obowiązek czynienia wszystkiego, co w jego mocy, by być jak najlepszym, nie tylko przez jeden dzień w roku.
Wiele jeszcze mogłabym pisać o tym odcinku. O tym, jaką ma wspaniałą obsadę – ze stałych aktorów niewiele może widzimy Karen Gillan i Arthura Darvilla, ale Matt Smith jest jak zwykle fenomenalny – zabawny, gdy jest potrzeba rozładowania napięcia, poważny i subtelny, gdy ktoś inny ma w danej scenie grać pierwsze skrzypce. Jest obcy tak, jak obcy powinien być Doktor, a przy tym widać w nim mądrość, zrozumienie – i determinację. I pozaczasowy smutek kogoś, dla którego to kolejne z setek świąt i kolejna obserwowana tragedia, wobec której jest bezsilny, bo nie każdy problem można rozwiązać magiczną sztuczką z czasem i przestrzenią – wobec czasu nieraz nawet Władca Czasu pozostaje bezradny. Towarzyszą im też niebywałe gwiazdy: Michaela Gambona wszyscy doskonale znają, a w roli Abigail widzimy Katherine Jenkins słynącą w Wielkiej Brytanii ze swojego niezwykłego głosu, dla której była to pierwsza poważna aktorska rola.
Co jednak najbardziej mnie zachwyca w tym odcinku? Jego baśniowość. Subtelnie zarysowany świat pływających we mgle ryb i ubogich ludzi, którzy są szczęśliwsi od bogaczy. Wypadającego z kominka ducha przeszłych, teraźniejszych i przyszłych świąt, który roztapia zamarznięte serce skąpca i daje mu wspomnienie gorzkiej, ale jednak radości. Zatrzymanej w czasie kobiety, której całe życie jest Wigilią – jednak i dla niej nastaje w końcu Boże Narodzenie. Świat, w którym prawdziwą moc ma pieśń, pamięć i współodczuwanie, w którym, w dniu Bożego Narodzenia, wreszcie spada śnieg i wszystko zmierza ku światłu.
![Lierre](https://whosome.pl/wp-content/plugins/wp-fastest-cache-premium/pro/images/blank.gif)
(ona) kulturoznawczyni, redaktorka i tłumaczka, fanka fandomu. Lubi polską i niepolską fantastykę, szynszyle, psy, rośliny doniczkowe, kawę i sprawiedliwość społeczną.