Nie wiem jak wy, ale ja nigdy nie lubiłam Wielkanocy. O ile więc odcinki bożonarodzeniowe kojarzą mi się z zimową estetyką, dobrym jedzeniem i światełkami, to na myśl o odcinku wielkanocnym… nie widzę w wyobraźni niczego zachęcającego. Może nie tylko ja tak mam, bo o ile odcinków na zimowe święta mamy mnóstwo, tak wielkanocny jest tylko jeden. Jest on jednak świąteczny tylko pretekstowo – może to i dobrze? – więc nie ma problemu z oglądaniem go w dowolnym momencie roku. Mowa oczywiście o Planet of the Dead.
Moja pierwsza myśl, gdy wspominam Planet of the Dead, to odpowiadający jej epizod Doctor Who Confidential. Mianowicie tę króciutką serię specjalnych odcinków między czwartą a piątą serią kręcono z rozmachem. Planetę umarłych postanowiono nakręcić na prawdziwej pustyni. Na Półwyspie Arabskim. Nieopodal Dubaju. Brzmi jak fajne wakacje? No tak, tylko trudność pojawia się wtedy, kiedy próbuje się przetransportować do Dubaju piętrowy czerwony autobus… Krótko mówiąc, w pierwszej wersji scenariusza problemem było tylko to, że autobus wylądował na pustyni, a nie to, że się przy okazji mocno poturbował. To już był dodatek czysto losowy i świetny przykład tego, jak scenariusz scenariuszem, a realia planu zdjęciowego – realiami.
Na początek poświęćmy moment myśli, że Dziesiątego, niedługo po przygodzie z Midnight, utknięcie w autobusie pewnie nie zachwyciło.
Odcinek otwiera scena sensacyjnej kradzieży cennego średniowiecznego artefaktu. Poznajemy lady Christinę de Souza, zblazowaną arystokratkę, która cierpi na niedosyt wrażeń i bodźców, więc dla rozrywki od czasu do czasu dokonuje spektakularnych przestępstw. (Jeśli lubicie takie postacie, zerknijcie na netflixową kreskówkę Carmen Sandiego). Christina jest zdecydowanie największym walorem Planety umarłych, postacią napisaną celowo jako doskonały materiał na towarzyszkę, który nigdy nie zostanie należycie wykorzystany. Niestety; gdyby trafiła na lepszy moment, pewnie wystarczyłoby jedno porozumiewawcze spojrzenie i już by się pakowała do TARDIS ze wszystkimi swoimi łomami i wytrychami.
Miała jednak pecha natknąć się na Doktora w apogeum jego emo fazy, kiedy wszystko, co stawało mu na drodze, komunikowało mu jasno, że świat się kończy i już po nim, nie był więc szczególnie skłonny po raz kolejny wystawiać losu na próbę i ryzykować, że zrujnuje życie kolejnej osobie. Czy też, po prostu, nie był to dla niego moment na stałe związki. Ale też Christina aż za bardzo się nadawała na to stanowisko – być może po kilku wspólnych fabułach stałaby się bardzo nudna i przewidywalna; przecież dużo naszej sympatii do towarzyszek bierze się z tego, że nie są superbohaterkami. Christina natomiast bez wątpienia właśnie superbohaterką by była.
Postać Christiny de Souza, zagrana przez fenomenalną Michelle Ryan (możecie ją kojarzyć też m.in. z brytyjskiego Merlina), to bardzo jasna strona tego odcinka. Nie wiem, jak wy, ale ja przez długie lata miałam nadzieję, że jeszcze kiedyś ją zobaczymy (poza serialem pojawiła się też w powieściach i komiksach). Echa tej postaci widać w późniejszych towarzyszkach – na przykład Clarze, równie pewnej siebie, która również rywalizuje z Doktorem pod względem otwartości na przygodę, a na końcu odlatuje w swoim własnym pojeździe.
Christina to jednak nie wszystko. Przez Planet of the Dead przewija się tłumek postaci, humanoidalnych i owadzich, z których większość łączy fakt bycia rozbitkami na opustoszałej planecie. Oglądając ten odcinek ponownie po dobrych kilku latach, przyglądałam się uważnie tej losowej grupce pasażerów autobusu i nieco mnie oni jednak rozczarowali. Dwóch chłopaków z niższej warstwy społecznej to fajny pomysł – mam nadzieję, że potem naprawdę dostali pracę w UNIT-cie! – ale już ciemnoskóra pani-medium to była straszna klisza. Rozumiem jednak zamysł za tą zbiorowością, wydaje mi się, że jeśli celem było pokazanie takiej brytyjskiej zwyczajności, to nie było to nietrafione. Żadna z tych postaci, oprócz Christiny, nie miała najmniejszej ochoty na kosmiczne przygody. Mam jednak wrażenie, że fabuła zbyt mocno zepchnęła ich na dalszy plan, że odcinek tak mocno skupia się na tym, jaką idealną parą są Doktor i Christina, że nikt inny nie ma szans się wykazać.
Mamy też UNIT – z przywódczynią oraz pracownikiem naukowym, jakimś dalekim następcą Trzeciego, który podobną rolę odgrywał przy brygadierze. Fragmenty z UNIT-em przypominały mi kino familijne przełomu tysiącleci – były jakoś nieznośnie ckliwe i groteskowe, z kapitan Magambo, która tak bardzo szanuje Doktora, że aż go totalnie nie słucha i zakochanym w Doktorze po uszy, zadufanym w sobie i fajtłapowatym Malcolmem. Trochę to było dla mnie na granicy strawności i tym bardziej doceniam późniejszy zwrot ku UNIT-owi, który mniej strzela, a więcej myśli.
Cóż mogę powiedzieć o fabule Planet of the Dead? Klasycznie – problemy się nawarstwiają, robi się niebezpiecznie, przydają się umiejętności wszystkich postaci odcinka, w szczególności supersprawnej Christiny, i udaje się bezpiecznie wrócić do domu… Z tym że nie dla wszystkich to dobra wiadomość. Podrasowany autobus, teraz już latający, staje się drogą ucieczki dla całkowicie słusznie ściganej przez policję arystokratki-złodziejki, która, odrzucona przez Doktora, bierze sprawy w swoje ręce i leci zwiedzać (wszech)świat. A Dziesiąty może sobie iść dalej cierpieć – ale już, jak przepowiada mu Carmen, nie za długo.
Pustynny odcinek jest swego rodzaju piaskownicą, podobnie jak inne odcinki z tej króciutkiej serii osładzającej fanom rok 2009. Była przestrzeń na eksperymenty i sięganie po nietypowe rozwiązania, jak obsadzenie w roli tymczasowej towarzyszki Doktora przestępczyni i przedstawicielki brytyjskiej arystokracji. Nigdy jednak nie miała zostać kolejną osobą w tej funkcji – te odcinki eksplorowały wszakże motyw tego, jak Doktor radzi sobie sam. Spoiler: słabiutko.
Mimo pewnych wad Planet of the Dead, jedyny w historii serialu odcinek wielkanocny, jest warta przypomnienia sobie po latach – dla ciekawie pisanej relacji Doktora i Christiny, dla czerwonego autobusu na środku pustyni, dla pięknego, powtórzonego później co najmniej dwukrotnie zakończenia, w którym bohaterka powinna właśnie swoje przygody zakończyć, ale wbrew wszystkiemu dopiero je zaczyna. Nie wiem jak wam, ale mnie się to nigdy nie znudzi.
Doctor Who, seria 4 – Planet of the Dead, scen. Russell T Davies, reż. James Strong, premiera: 11 kwietnia 2009

(ona) kulturoznawczyni, redaktorka i tłumaczka, fanka fandomu. Lubi polską i niepolską fantastykę, szynszyle, psy, rośliny doniczkowe, kawę i sprawiedliwość społeczną.