Dziś opowiemy wam, jak oglądalny jest współcześnie pierwszy w ogóle sezon Doctor Who. Uwaga na ewentualne spoilery.
Nie takie klasyki straszne
Klasyki odstraszają. Bo są czarno-białe, bo nie są pisane po dzisiejszemu, bo każda historia to kilka odcinków, które ciężko połknąć w jeden wieczór… Krótko mówiąc, klasyczne serie Doctor Who są stare. Jednak możemy śmiało powiedzieć, że warto dać im szansę. Co więcej, mówimy to jako osoba, która niespecjalnie przepada za starym kinem i telewizją. Ale, jak się okazuje Classic Who nie jest tak straszne, jak mogłoby się wydawać. I nawet jeśli nie pochłaniamy ich w całości, to jednak udało nam się ich trochę już zobaczyć.
Pierwszy sezon wręcz zaskoczył nas tym, jak dobrze nam się go oglądało. Nawet ponoć nudne rekonstrukcje tych odcinków, które zostały utracone (Marco Polo i część The Reign of Terror) sprawiły nam niemałą przyjemność – choć trzeba tu bardziej wysilić wyobraźnię, patrząc na statyczne kadry tych historii. Oczywiście oglądanie wszystkich tych odcinków to nie był taki sam seans, jak przy nowych seriach i nie bez przyczyny obejrzenie tych pierwszych ośmiu historii zajęło nam pół roku. Nawet jeśli niemałą część tego czasu zajęło nam zwlekanie z zabraniem się za dokończenie The Reign of Terror. Biorąc jednak pod uwagę, że w międzyczasie obejrzeliśmy też trochę odcinków z kolejnymi Doktorami, ostatecznie nie jest to najgorsze tempo (nawet jeśli później mocno nam ono spadło), a i poziom przyjemności z oglądania był całkiem spory.
Odcinki przyjemne w odbiorze
Jeśli chodzi o fabułę i jej poprowadzenie, ogólny poziom tych historii jest stosunkowo podobny – przyjemny, czasem naprawdę pomysłowy, czasem zbyt kiczowaty, nawet jak na nasze przymknięcie oka na estetykę, ale ogólnie: zdecydowanie nie żałujemy godzin spędzonych z Pierwszym Doktorem i jego towarzyszami. Na minus wypada pierwsza historia, An Unearthly Child. Po pierwszym odcinku byliśmy zachęceni, później jednak, gdy przeskakujemy z czasów ówczesnych do bardzo dalekiej ziemskiej przeszłości, całość zaczyna nudzić. Opowieść o ludziach nieznających ognia i prawdziwie prymitywnych zupełnie nas nie kupiła i była raczej nieprzyjemnym zaskoczeniem po całkiem fajnym wprowadzeniu Susan, jej niezwykłości-dziwności w ziemskiej szkole i późniejszym pokazaniu jej dziadka oczami dwójki sympatycznych, jakkolwiek zaniepokojonych, nauczycieli. Nie dziwi więc zupełnie, że ostatecznie nie była to historia, którą Doctor Who kupił sobie serca Brytyjczyków.
Zniechęcił nas także pierwszy odcinek The Reign of Terror, co spowodowało wspomniane odwlekanie dalszego seansu tej historii. Ten odcinek nudził okropnie, pozostawiając jednakże z wrażeniem, że to nie tyle historia jako taka jest nieciekawa, co że jest ona nieciekawa dla nas osobiście. Rewolucyjna Francja to po prostu nie okres historyczny, który by nas interesował. Jednak kiedy już obejrzeliśmy pozostałe odcinki, okazało się, że nie jest tak źle. Może nie jest to genialna opowieść, ale z pewnością można z nią miło spędzić czy to jeden, czy kilka wieczorów, zagłębiając się w tę przygodę.
Strasznie wciągnęła nas za to najkrótsza historia serii, czyli dwuodcinkowe The Edge of Destruction. Ta minimalistyczna historia, dziejąca się w całości na pokładzie TARDIS, gra poczuciem niepewności, doprowadzonymi do skraju emocjami (coś jak ciśnienie w oponach, ekhem, ekhem) i niepewnością, czy to coś z zewnątrz powoduje takie zachowanie czwórki głównych postaci, czy też to po prostu napięcie znajduje w końcu ujście (co jednak zostaje w pewnym momencie wyjaśnione). Historia bardzo kojarzyła nam się do pewnego momentu z The Doctor’s Wife, gdy Amy i Rory są uwięzieni w TARDIS opętanej przez Dom, oraz z Amy’s Choice i poczuciem nieustannego zagrożenia, które wynika zarówno z machinacji Władcy Snów, jak i tylko i wyłącznie z tego, kim są Amy, Rory i Doktor. The Edge of Destruction to dwa świetnie napisane i wybitnie zagrane klasyczne odcinki. Jeśli więc macie obejrzeć jedną klasyczną historię, obejrzyjcie właśnie tę.
Pozostałe odcinki w tym sezonie są przyjemne i dobre, ale nie wcisnęły nas w fotel. Tu zwłaszcza najmniej wyróżnia się Marco Polo, o którym, jako o jedynym w tym sezonie, właściwie nie mamy w tym momencie nic szczególnego do powiedzenia. No chyba że to, że pokazał jednak, po rozczarowującym An Unearthly Child, że odcinki historyczne klasyków nie muszą zanudzać na śmierć. Jeśli chodzi o The Daleks, to po tej historii zdecydowanie można zrozumieć, dlaczego kosmiczne pieprzniczki kupiły serca whovian już w 1963 roku (nawet jeśli jest to historia, która zawiera bolesne pół odcinka dosłownie pokazujące Susan biegnącą przez las z papier-mâché). The Aztecs z kolei był genialną historią dla rozwoju/ukazania postaci Barbary i trudno po tych odcinkach pani Wright nie zacząć uwielbiać. The Keys of Marinus zaś jest o tyle ciekawy, że (nawet jeśli historia was nie porwie fabularnie) każdy odcinek dzieje się w innym miejscu. A The Sensorites mają pomysłowych tytułowych kosmitów i wprowadzają delikatnie zdolności telepatyczne Władców Czasu. I co symptomatyczne dla tego, jak później będzie się ten wątek także w nowych seriach pisać, u Susan są one wyraźnie mocniej rozwinięte niż u Doktora, który choć może to i owo, wielkim telepatą nie jest.
Pierwszy Team TARDIS
Doctor Who to jednak nie tylko fabuła, ale i postaci. Przede wszystkim Doktor właśnie i jego towarzysze i pozwólcie, że to na nich się skupimy. W pierwszej serii mamy aż trójkę towarzyszek i dynamika między nimi a Doktorem jest bardzo interesująca. Sam Pierwszy jest nieuprzejmy i na początku często odstawał od naszego poczucia, kim powinien być Doktor, jednocześnie nierzadko będąc jednak tak doktorowym, że i tak wiedzieliśmy, że tak, to jest Doktor. To o tyle intrygujący kontrast, że przecież tak naprawdę to Pierwszy jest oryginalny[1] i wręcz on jest Doktorem najbardziej, jeśli mielibyśmy odłożyć na bok kwestię zmian charakteru przy regeneracji i wyjątkowej[2] w fantastyce ewolucji tej postaci. To też doprowadza do konkluzji, że w Pierwszym Doktorze widzimy najwięcej Władcy Czasu, takiego, jakimi można spotkać ich na samej Gallifrey – sztywnych, przedkładających spokój i zasady nad przygodę i nieprzewidywalność, odwiecznych starców, niechętnych wszystkim, którzy nie pochodzą z Gallifrey. To cechy, które Doktor jeszcze musi utracić. Ale też już pod koniec pierwszego sezonu jest o wiele mniej taki właśnie, a bardziej przypomina Doktora, którego znamy choćby z New Who.
Na początku jednak mamy wrażenie, że to Susan jest bardziej współcześnie doktorowa niż Doktor. Oczywiście często-gęsto wzywa ona na pomoc dziadka, ale mimo tego rysu „dziewczęcego przestrachu z piskliwym głosem™” jest to postać otwarta na innych, ciekawa świata i często aktywna. Jest też zwyczajnie sympatyczna i łatwa do polubienia. Czego jednak żal, to faktu, że właściwie poza pierwszym odcinkiem i ukazaniem dziwnej wiedzy dziewczyny niewiele jest takich momentów, kiedy przypomina nam się, że Susan jest kosmitką (jednym z nich jest The Sensorities i wspomniane zdolności telepatyczne). I tu mamy pewien dysonans. O ile bowiem, jak na nastoletnią dziewczynę w latach 60., Susan jest całkiem nieźle napisana, o tyle, jak na nawet młodą Władczynię Czasu, to trochę mało. Niemniej Susan, wyraźnie, miała być taką normalną dziewczyną, żeby fan(k)om serialu łatwiej było się z nią identyfikować, więc choć mamy nasz dysonans rozumiemy też z czego bierze się takie, a nie inne pisanie tej postaci. To po prostu jeszcze nie były czasy na zbyt wiele obcości u stałej obsady nawet takiego serialu jak Doctor Who.
Na koniec zostają Ian i Barbara. O ile Susan na pokład TARDIS dostaje się poza kadrem – i w domyśle razem z Doktorem – a jako wnuczka Doktora ma nieco inny status niż większość jego towarzyszek, o tyle Ian Chesterton i Barbara Wright są pierwszymi pełnowymiarowymi towarzyszkami właśnie. Włącznie z pokazaniem ich… zaproszenia na TARDIS. Jakkolwiek ich sytuacja także jest dziwna, bo Doktor tak naprawdę porywa ich – nie pozwalając im opuścić pokładu TARDIS po tym, jak się na niego wprosili – i zmusza do odbycia pierwszej podróży w czasie, by udowodnić im, że te są możliwe. Ale też, choć z czasem dwójka nauczycieli od niechęci do Doktora przechodzi do sympatii do niego, cały ich pobyt w TARDIS naznaczony jest chęcią powrotu do domu i ich wspominaną co i rusz tęsknotą za opuszczonym nie z własnej woli życiem. Podróże w TARDIS są wspaniałą, ale tylko przygodą, a prawdziwe życie wciąż czeka i jest dla nich równie ważne. Zwłaszcza, że opuścili je, nie z własnej woli.
To jednak przede wszystkim ciekawe postaci. Ian stanowi swoisty kontrapunkt dla Doktora. Najmniej spolegliwie zgadza się na jego plany, jest pewny swego, ale mimo wszystko nie jest arogancki czy impertynencki bez powodu. Troszczy się też o Barbarę (ich przyjaźń jest naprawdę ładnie napisana i zagrana), jak i o Susan. O Doktora zresztą też się troszczy, kiedy już zaczynają się docierać. Niemniej najjaśniejszym punktem tej czwórki pozostaje Barbara. Barbara jest nie tylko nauczycielką, która po prostu lubi swój przedmiot, nie jest też ot, postacią kobiecą dodaną gdzieś z boku, żeby sobie damselowała, gdy panowie odwalają całą robotę. Barbara jest niezależna, aktywna i pełna odwagi. Barbara nie ma dwudziestu lat i nie jest ot, naiwną dziewczyną. Dzięki temu może stanowić kontrapunkt dla młodziutkiej Susan. Na swój sposób nadal pozostaje dla Władczyni Czasu nauczycielką – swoistym wzorem kobiecości i humanizmu. Barbara, krótko mówiąc, jest wspaniała.
Podsumowując, pierwszy sezon może nie jest tym, czym są nowe serie Doctor Who i lepiej oglądać go z poprawką na to, że to czarno-biała telewizja sprzed ponad pięćdziesięciu lat. Ale, zwyczajnie, zdecydowanie warto po ten sezon sięgnąć.
[1] Nawet jeśli spierać się o to, czy William Hartnell grał pierwszą w ogóle inkarnację Doktor, na pewno grał pierwszą inkarnację Doktora po ucieczce/wygnaniu z Gallifrey, a o ten kontekst nam chodzi.
[2] Powiedzmy, że to uproszczenie, w które celowo nie będziemy się zagłębiać, bo nie chcemy tu robić kilometrowej dygresji o koncepcie śmierci i odrodzenia w tekstach kultury dotyczących podróży w czasie.