Twórca odcinka Smile Frank Cottrell-Boyce zdradził, dlaczego rozgrywa się on w utopijnym świecie i kiedy dystopia stała się rzeczywistością.
Frank Cottrell-Boyce ma na koncie dwa odcinki Doctor Who – Smile oraz In the Forest of the Night z 2014 roku. Ma poza tym trzydziestoletnie doświadczenie w pracy w telewizji, filmie, literaturze i docenianych przez widownię ceremoniach otwarcia igrzysk olimpijskich.
Pierwsza połowa Smile jest poprzetykana momentami ciszy i koncentruje się na Doktorze i Bill przeprowadzających śledztwo wśród futurystycznych budynków mieszczących się w kolonii Gliese 581D. Jak komentuje twórca:
Chodziło o to, by napisać pierwszą wielką przygodę Bill w kosmosie, więc chciałem, żeby to był odcinek dla dwóch osób. Żeby jego część polegała na ciszy dzielonej przez tę dwójkę i pozwalaniu Bill na rozpracowywanie, kim jest Doktor – a nam na odkrywaniu tego po raz kolejny. Wydaje się, jakby to był odcinek Doctor Who z lat 60., kiedy było tego o wiele więcej w scenariuszu. Było o wiele więcej owijania w bawełnę i ja chciałem to wyciągnąć z tamtej epoki. Podobnie jak Doktor Williama Hartnella, Dwunasty jest nauczycielem. Wtedy był starym mędrcem, który wiedział rzeczy. To postać w stylu Gandalfa, ten stary, mądry jegomość.
To odcinek, w którym Bill zaczyna odkrywać, kim jest Doktor. Nie jest już tylko nauczycielem. I Bill ma taki moment, kiedy pyta: „Dlaczego nie możemy po prostu stąd odejść?”. Bardzo zabawnie mi się pisało Bill i jestem pewien, że wszyscy inni się z tym zgodzą, bo polegało to na powrocie do serca Doctor Who, by się mu przyjrzeć, ponieważ mamy nową, bardzo, bardzo ciekawską towarzyszkę, która chce poznać odpowiedzi na wszystkie pytania. Więc zadajemy te wszystkie pytania po raz kolejny – i odpowiadamy na nie w świeży sposób. Wracamy do serca. Ona zadaje te pytania, o których mogliście pomyśleć, ale nikt ich wcześniej nie zadał. „Gdzie jest toaleta?” – to jest wspaniała scena! Pearl Mackie jest fantastyczna. Pamiętam, jak oglądałem jej pierwsze próbne nagrania i pomyślałem: „Łał, to jest zupełnie nowy sposób pisania towarzyszki”. Ona nie jest tylko aktorką, ona jest nowym sposobem pisania serialu, ponieważ daje nam całą gamę pytań, których normalnie nikt by nie zadał. A kiedy dociera do niej, że na tej planecie jest niebezpiecznie i pyta: „Czy możesz zadzwonić na numer alarmowy?”, to już jest nowa, wyjątkowa relacja.
Smile wyszło z założenia, żeby polecieć TARDIS z nową towarzyszką na obcy świat i przypatrywać się mu, dopóki nie zaczną się dziać złowrogie rzeczy. To jest tradycyjne podejście przy pisaniu Doctor Who, ale też coś, co zanurza się głębiej w struktury klasycznego tworzenia fabuły, to przeczucie wejścia w głąb lasu, które pojawiło się też w In the Forest of the Night.
Udają się w kierunku tej pustej przestrzeni pośrodku wszystkiego, podążając za stworzeniem na mapie. To coś, co uwielbiam umieszczać w moich historiach, podróż bohatera do serca labiryntu. Obecnie Doctor Who jest chyba najbliższy zabraniu cię na ognisko. Jest czymś wielopokoleniowym i daje wrażenie tej samej historii opowiadanej wciąż i wciąż na nowo. Staje się czymś bardzo starożytnym. To rytuał; ma ten sam motyw muzyczny, mitologię, która wciąż się rozrasta, cytaty, które się powtarza. Oglądamy go razem całymi rodzinami. Stał się narodowym mitem, tak wiele elementów naszej tożsamości narodowej ujmuje: ekscentryczny geniusz, ikona budki policyjnej. I ciągnie za sobą więcej i więcej z każdą kolejną serią.
Wśród wielu pytań, którymi Bill Potts zamęcza nas w Smile, paść miało: „Czym jest utopia?” – trzy słowa, które spinają jeden z motywów przewijających się w odcinku. Gliese 581D ma przedstawiać nową utopię dla ludzkiej rasy, ale do kogo tak naprawdę należy? To typowy duży pomysł, z którym autor odcinka lubi się mierzyć.
To jest charakterystyczne w Doctor Who, że pomaga ci pracować nad swoimi obsesjami. To świetne laboratorium dla takich rzeczy, cieplarnia dla badania innych motywów. Włączasz się do narodowej dyskusji i to magiczne, móc powiedzieć: „Myślę, że powinniśmy porozmawiać o utopii. O, wiem! Napiszę o tym odcinek Doctor Who, dzięki czemu będziemy rozmawiać więcej o utopii”.
A dlaczego powinniśmy mówić o utopii więcej?
Jestem zmęczony dystopią. Czy dystopijna fikcja się znormalizowała? Czy teraz żyjemy w dystopii i jest tak dlatego, że tak bardzo sobie to wyobraziliśmy? Czy stała się nam tak bliska? Kiedy ludzie u władzy robią rzeczy szokujące, może nie jesteśmy aż tak nimi dotknięci, jak powinniśmy, ponieważ znamy Igrzyska śmierci czy Divergent albo coś podobnego. Ja uwielbiam, absolutnie uwielbiam Igrzyska śmierci. Dystopia powinna być satyryczna, ale czy aby nie sprawiła, że normalizujemy złe rzeczy, które robią nasze rządy? Czy więc nie powinniśmy próbować pomyśleć…
Tak czy inaczej – przez długi czas wyobrażaliśmy sobie różne złe rzeczy, więc może teraz powinniśmy zacząć wymyślać dobre?
Utopia jest pomysłem kogoś innego. Ktoś inny ją zaprojektował, a ty musisz tylko w niej żyć. Więc ta ich utopia równie dobrze może nie być twoją utopią. Ona ma się bronić, to moja utopia, więc ty nie możesz jej mieć! To wszystko kwestie warte zbadania. A ludzie ledwo się budzą, zaraz idą do schowka z bronią, chcą bronić utopii.
Gdy jednak ci ludzie spali, ta utopia przestała należeć do nich. Ponieważ jest tam też coś innego – i do kogo to należy? Czy ludziom, którzy zbudowali roboty, przysługuje prawo decydowania, co jest robotem? To inna sprawa, która mnie interesuje: prawa robotów i sztucznej inteligencji. Jeśli stworzysz robota, który czuje, czy nie przysługują mu prawa? Nowa, androidalna forma życia musi pojawić się w wyniku błędu w oprogramowaniu, który nie mógł być zaprojektowany, więc oni wszyscy nauczyli się nią dzielić. To już wcale nie jest ich utopia, to utopia tylko jeśli ludzie, którzy jej nie stworzyli, nauczą się do niej przystosowywać.
Zastanówmy się nad ludźmi, którzy zaprojektowali utopię na Gliese 581D, innym wielkim pomyśle w Smile. Vardi i ich interfejs, Emotkoboty. We wcześniejszym wydaniu Doctor Who Magazine w swojej specjalnej kolumnie o rzeczach, które się pojawiają w dziesiątej serii Doctor Who, Steven Moffat napisał o Franku:
Brian Minchin zadzwonił do niego jakiś czas temu i zapytał, czy ma nowe pomysły do serialu, i bardzo podziwiam, co Frank wtedy zrobił: zapytał naukowców, czym się martwią.
Twórca Smile potwierdza:
Wtedy już te rozmowy trwały. Byłem w kontakcie i pracowałem z Andrew Vardym – po którym Vardi otrzymały swoją nazwę – nad czymś innym, dalej się tym interesowałem, a teraz właśnie piszę książkę o robotach. Więc to nigdy nie przepadnie. Doctor Who jest częścią trwającej od dłuższego czasu konwersacji.
Andrew Vardy jest adiunktem nauk komputerowych i inżynierii w kanadyjskim Memorial University of Newfoundland. Można więc założyć, że ta relacja nie narodziła się przypadkiem ze spotkania w lokalnym supermarkecie?
Firma w Manchesterze pod nazwą Comma Press lubi zaskakiwać naukowców kreatywnymi pisarzami i to ich specjalność, więc te wszystkie relacje, które nawiązałem z naukowcami, stamtąd się biorą. Tak poznałem Andrew. Zostajesz zeswatany i tylko rozmawiasz, a potem masz dzięki temu napisać opowiadanie, ale te konwersacje ciągną się w nieskończoność. Z Andrew rozmawiam cały czas.
Wykorzystanie robotów w Smile ma źródło o wiele głębiej niż tylko w przypowieści o dawaniu robotom zbyt wiele kontroli do momentu, gdy one ostatecznie zniszczą ludzkość – chociaż takie ostrzeżenia znajdziemy w odcinku…
Żyjemy w czasach rozwoju robotyki, automatyzacji, roboty stają się coraz bystrzejsze, a są kontrolowane przez coraz mniej ludzi. Powiedziano nam, że utopią byłoby miejsce, gdzie roboty wykonują wszelką pracę, a my tylko siedzimy, piszemy wiersze i prowadzimy świetne życie. To nie to się dzieje. Roboty wykonywały morderczą pracę, ale teraz raczej zabierają zatrudnienie klasie średniej, a ludziom pozostają tylko te prace, które są zbyt służebne dla robotów. Kiedy ludzie stają się tańsi niż roboty, to już po prostu złe. Automatyzacja stworzy ogromną ilość czasu, ale tylko bardzo niewielu ludzi będzie miało do niego dostęp.
To raczej pesymistyczna myśl. Czy roboty mogą nam też przynieść coś dobrego?
To, że mikroroboty takie jak Vardi stały się taką głośną sprawą i pomysł, że mogłyby mieć grupową inteligencję. Tak naprawdę nie moglibyśmy przyznać temu racji w odcinku, ale to taka ciekawa myśl. Facet, który zajmuje się wystawą robotów w Muzeum Nauki w Londynie dopiero co powiedział mi, że roboty pytają o to, co jest naprawdę ludzkie. Bo jeśli robot potrafi myśleć, czuć i podejmować decyzje, to czym jest człowiek? Odróżniającym opisem istoty ludzkiej jest to, że antropomorfizuje inne rzeczy i to wydawało się równie interesującą kwestią do podniesienia. Jako ludzie, tylko dlatego, że postrzegacie Vardi jako chmarę szpaków, możecie się z nimi komunikować. Jeśli zobaczysz w nich to, czym naprawdę są, nie potrafisz doszukać się w nich sensu. Ale ciągle robimy to samo z naszymi komputerami. Kiedy siedzisz przy swoim komputerze, wiesz, że nie ma pulpitu, ale musisz zbudować do niego pewne metafory. Więc mówisz, że ma pliki i pulpit, i foldery, i wszystkie te rzeczy, których wcale tam nie ma, ale sprawiasz, że tam są, dzięki swojej wyobraźni.
Czy ta myśl mogłaby się także rozciągnąć na najsłynniejszego robota w Doctor Who?
K9, dokładnie tak! Możesz używać tego robota o wiele efektywniej, ponieważ możesz go sobie wyobrazić jako psa. Gdybyś wiedział dokładnie, jak on działa, nie byłbyś w stanie go użyć. Ale potrzebujesz metafory, więc jest jak pies.
Odcinek, który wydaje się tak pozornie prosty, porusza też dość trudne tematy i pomysły jak na serial na sobotni wieczór.
Myślę, że Doctor Who może to wszystko wchłonąć. Zaawansowana nauka i bajki. Oglądaliśmy odcinki, które są wielkimi romansami, które są wielkimi alegoriami, które są satyrą polityczną. Ponieważ Doktor jest takim potężnym bohaterem, może to wszystko z sobą zabrać. Jest wirem opowieści, zdecydowanie tak. Ponieważ do Doctor Who przychodzi się z tym, co wydaje ci się twoim najlepszym pomysłem i on zużywa twój najlepszy pomysł, twój drugi najlepszy pomysł, twój trzeci i czwarty najlepszy pomysł – zanim jeszcze pojawi się tytuł! Zaczynasz z myślą, że byłby z tego świetny film i pytają cię, czy nie chciałbyś tego zrobić dla Doctor Who, i cały ten twój pomysł zużywa się przed intrem. To jakieś trzy minuty!
Jego zaraźliwy entuzjazm sprawia wrażenie, że Frank naprawdę lubi Doctor Who.
Pisałem historie do Doctor Who w szkole, w zeszycie. W czasach Jona Pertwee’ego miałem notes, do którego wklejałem różne rzeczy… Nie wiem, po co to robiłem, ale miałem zwyczaj wycinać streszczenia z Radio Timesa. Wydaje mi się, że teraz się ich szuka w internecie. Ja zwykłem je wycinać i wklejać do tego zeszytu, żeby mieć encyklopedię Doctor Who. Chyba miałem wtedy jakieś dziesięć lat. Przeżyłem wielką zmianę: Doctor Who był w telewizji, potem zniknął, a pewnej wakacyjnej soboty magicznie znów się pojawił, więc próbowałem skompilować te wszystkie zdjęcia i streszczenia, rysując małe rysunki, żeby to nie przepadło. Terry Nation [twórca Daleków] – to było pierwsze nazwisko pisarza, które znałem z twórczości, nie tylko z nazwiska na okładce książki. Widziałem je nawet w Radio Timesie, gdzie było jego zdjęcie z Dalekiem i to było bardzo fajne.
Więc Doctor Who był wielkim wpływem dla dorastającego w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych Franka?
Tak, Doctor Who i Star Trek. Właściwie nic innego nie było do oglądania. Miałem mnóstwo książek Michaela Moorcocka, zaczytywałem się w jego książkach o Elryku czy w Diunie Franka Herberta. Moja relacja z tymi książkami jest bardzo zażyła. Wydaje mi się, że te rzeczy popchnęły mnie do pragnienia zostania pisarzem. Te historie do Doctor Who, które napisałem, są pierwszymi tekstami nie napisanymi do szkoły, jakie pamiętam; plus fragmenty streszczeń.
Nie było innych planów kariery poza słowem pisanym?
Nigdy nie pracowałem, całe życie byłem pisarzem! Pewnego dnia, gdy byłem w szóstej klasie, nauczyciel kazał mi przeczytać klasie tekst, który napisałem. Pomyślałem, że to idealna sytuacja, żeby zyskać wiele uwagi, ale tak naprawdę nikt na ciebie nie patrzy. Skoro kazał mi to przeczytać na głos, może chciałem zostać komikiem…
Poszedłem na Oksford i zrobiłem tam też doktorat z przyczyn zupełnie osobistych. Ożeniłem się, kiedy byłem studentem, a uniwersyteckie zakwaterowanie dla studenckich małżeństw było tak dobre, że po prostu zostałem. I to było niebo! Pisałem Brookside [serial emitowany w latach 1982-93], choć wciąż byłem studentem. Cóż, nazywałem siebie studentem, ale już miałem dyplom.
To były późne lata osiemdziesiąte, a w kolejnej dekadzie Frank pracował już nad scenariuszami filmowymi – jego pierwsza współpraca z reżyserem Michaelem Winterbottomem to Forget About Me (1990). W 1991 Frank pisał odcinki dla innej instytucji państwowej.
Uwielbiałem pracować przy Coronation Street – to dawało takie poczucie przynależności narodowej. Ciotki i wujkowie to oglądali, kuzyni byli z ciebie dumni – interesowali się tym. Serial kręcono w tym samym budynku, w którym odbywały się spotkania i to była bardzo miła rzecz. Jest to odrobinę podobne z Cardiff w Doctor Who. Stolarze, elektrycy, ludzie, dzięki którym to naprawdę działało, byli tam, tak samo jak producenci wykonawczy. Ja tam byłem w tym samym czasie, co Russell T Davies.
Poza pracą w telewizji i nad filmem, nie wspominając ceremonii otwarcia igrzysk olimpijskich w Londynie w 2012 roku, Frank przyznaje, że jest coś, czego robienie sprawia mu największą przyjemność: pisanie książek dla dzieci.
Jego pierwsza książka, Millions, wydana w 2004 roku, nieco przed jej adaptacją filmową, wygrała Carnegie Medal 2004, nagrodzona przez krajowych bibliotekarzy.
Dziwnie to brzmi, ponieważ moim zdaniem to naprawdę ciężka praca i nie uważam, że mam do tego naturalny dryg. Leją się krew i łzy w trakcie, ale już napisanie książki dla dzieci to takie świetne uczucie, uwielbiam długowieczność książek dla dzieci, uwielbiam wpływ, jaki książka może wywrzeć na człowieka, kiedy czyta ją w takim wieku.
Czy jest zatem jakiś motyw, który przewija się przez pracę Franka?
Cóż, możliwe. Uwielbiam bawić się tym narodowym pudłem z zabawkami. Przychodzi z częścią szargającą nerwy, ponieważ możesz się oczywiście oderwać…
Wracając już do Doctor Who, zwłaszcza pierwszej współpracy z serialem, In the Forest of the Night, Frank komentuje dobrotliwie:
O tak, nie cierpią go! Trochę umknęła mi cała reakcja na ten odcinek, ponieważ byłem w Toronto, gdzie kręciłem film The Railway Man, który był na Toronto Film Festival, więc zupełnie przegapiłem datę emisji i reakcję fanów. Myślę, że to się zaczęło uspokajać w momencie, kiedy wróciłem. To tak jak z marmite – albo je kochasz, albo nienawidzisz.
Frank zachowuje filozoficzne podejście odnośnie tego odcinka. Pomimo znalezienia się na dole tabeli Season Survey DWM w 2014 roku, odcinek został dobrze odebrany przez większość widzów z wysokim poziomem docenienia – 83 [chodzi o tzw. AI czyli The Audience Appreciation Index – wskaźnik, który wyraża, jak bardzo widowni spodobał się dany program w zakresie od 0 do 100]. Czy martwi go reakcja niektórych fanów sprzed kilku lat?
Trochę tak, ponieważ chcemy, żeby wszyscy kochali to, co robimy. Oczywiście, że tak. Ale musimy przechodzić nad tym do porządku dziennego i mówić: „Cóż, marmite to świetny produkt!”.
Oglądałem Doctor Who z rodziną jako dziecko i to dlatego jest tak wspaniały w tradycyjnych opowieściach. Ponieważ pokazuje, jak klasyczne historie można opowiedzieć teraz.
Pamiętam, że to uwielbiałem w Doctor Who. Pamiętam, że to, nie w sensie pedagogicznym, ale jednak świat nauki, świat historii, które do ciebie należą. I wciąż to silnie odczuwam. Lubię się bawić z kultowymi elementami naszej narodowej kultury, miałem wrażenie, że do mnie należą. Z tego i z Doctor Who płynie przede wszystkim takie przesłanie: „Masz, to jest twoje. Idź i zrób z tym coś, pobaw się narodowym pudełkiem z zabawkami!”.
Artykuł powstał na bazie tekstu z Doctor Who Magazine.
Jak wam się podobały dwa odcinki tego scenarzysty? Dajcie znać na Facebooku!
Fennistka i redaktorka. Herbaciara i kociara wiecznie zakopana w stosach książek, które planuje przeczytać, ale tylko ciągle słucha piosenek których nikt nie zna. Z Doktor(em) zwiedza światy wszelakie od 2016 roku. Na Whosome zajmuje się przekładem, redakcją i bardzo (bardzo) rzadko coś skrobnie sama. Zwykle tekstowo panoszy się jednak w szeregach Grupy Pohjola – bo jak już się nabawić zawodowego skrzywienia, to na poważnie.