Pewnego dnia pracujące w fabrykach księżyca Pangi roboty zyskały samoświadomość. Odpowiedź ludzi na to Przebudzenie była zupełnie inna, niż się spodziewacie: oto zaproponowali robotom dołączenie do swojego społeczeństwa jako osobom i wolnym obywatelom. Roboty odmówiły, również statusu osób. Pragnęły bowiem opuścić miasta, by móc obserwować to, co niezaprojektowane – czyli coś, czego dotąd żadne z nich nie doświadczyło. Odeszły więc, a ludzie zabrali się za przywracanie równowagi w swoim małym świecie, który nieostrożnie doprowadzili niemal na skraj zagłady.
Brzmi pięknie? A to dopiero początek! Dylogia Becky Chambers Mnich i robot, czyli Psalm dla zbudowanych w dziczy i Modlitwa za nieśmiałe korony drzew dzieje się bowiem kilkaset lat później, w rzeczywistości, którą udało im się zbudować, opartej na wspólnotowości, wzajemnym wsparciu, poszanowaniu natury, a także jednostek i ich tożsamości oraz indywidualnych wyborów. Poznajemy ją i jej reguły, towarzysząc siostratowi Dex, niebinarnym głównym bohaterom, w ich drodze do odkrycia, kim są i czego pragną. Podróżując swą (nie zawsze jasno wytyczoną) ścieżką niespodziewanie natykają się na dawno niewidzianą w ich części Pangi istotę – robota Mszaczka Nakrapianego Wspaniałego, wysłanego przez swój lud, nadal mieszkający w dziczy, z misją sprawdzenia, jak się mają i czego potrzebują ludzie. Jak łatwo się domyślić, ta relacja okaże się nie tylko pouczająca, ale też zbawienna dla nich obu, jednak to, jak do tego dojdzie, odkryjcie sam_, bo to ogromna przyjemność. Ja chciałabym wam opowiedzieć o Pandze, jaką dzięki nim poznałam.
Na początek małe wyznanie. Otóż książki Becky Chambers to moje pierwsze zetknięcie z solarpunkiem jako gatunkiem literackim. Jestem jedną z tych osób, którym łatwiej wyobrazić sobie koniec świata niż koniec kapitalizmu (za Fredricem Jamesonem lub Slavojem Žižkiem, wybierzcie sobie), co też ma odzwierciedlenie w moich wyborach czytelniczych – ma być ponuro, bo ma być PRAWDZIWIE, zmienią się technologie, ale nie zmieni się człowiek i koniec końców zawsze wybierze źle. Stąd lektura pierwszych kilkudziesięciu stron Psalmu dla zbudowanych w dziczy była dla mnie trudnym doświadczeniem, bo świat na jego kartach był tak piękny, dobry i optymistyczny, że kompletnie nie potrafiłam się w nim odnaleźć. A potem wsiąkłam. Nie bez powodu mówi się o solarpunku nie tylko w kategorii twórczości, ale też aktywizmu. Mnich i robot to nie Utopia, lecz manifest (ukryty w świetnej literaturze, nie martwcie się). Wizja świata po kapitalizmie, który moglibyśmy mieć, gdybyśmy przestali się upierać, że bycie osobą, obywatelem jest najwyższą formą istnienia. Wrócę jeszcze do tego wątku.
Społeczność Pangan jest niemal doskonała – a w każdym razie tak dobra, jak tylko może być. Widzimy to już na początku opowieści, gdy Dex, mnisi mieszkający w Mieście, wiedzeni nieokreśloną jeszcze tęsknotą, postanawiają zmienić powołanie i zostać herbacianymi mnichami, czyli osobą podróżującą po wioskach i oferującą potrzebującym herbatę, rozmowę i pocieszenie. Nikt nie kwestionuje ich wyboru, nawet gdy jedynym podanym przez nich powodem tej decyzji jest to, że po prostu czują taką potrzebę, jak również tego, że nie chcą być czeladnikami, ale pragną nauczyć się wszystkiego sami. Zostają wyekwipowani w wóz mieszkalny i elektryczny rower do jego ciągnięcia, a mieszkańcy Klasztoru wyprawiają im imprezę pożegnalną. To był moment mojego pierwszego zachwytu, takie „aha, czyli tak wygląda prawdziwe wsparcie i prawdziwy szacunek dla czyjejś indywidualności – jakie to proste, a jednak w moim świecie zupełnie nieoczywiste”. I nie martwcie się, nie dotyczy to tylko mnichów, ale wszystkich Pangan, również tych, którzy odstają od większości na przykład tym, że radykalnie odrzucili technologiczne zdobycze i postanowili żyć na uboczu, przez nikogo nie niepokojeni. Nikt nie kwestionuje ich prawa do tego i nie wkracza na ich tereny bez zaproszenia – choć oznacza to odcięcie od przepięknego kawałka natury. Tak samo jak nikt nie wchodzi do dziczy, pozostawionej wszystkim innym istotom – i robotom.
Panga to też ostoja równości, właściwie w każdym jej wymiarze. Nie ma lepszych i gorszych zajęć, tych mniej i bardziej wartościowych czy potrzebnych. Sztuka i kultura są równie cenne co rzemiosło czy rolnictwo. To społeczeństwo, w którym nie ma biedy i głodu, a jeśli ktoś nie pracuje (a raczej nie daje nic innym, bo walutę zastąpił bilans tego, co się robi dla innych i co inni robią dla ciebie), to jest to powód, by się o taką osobę zatroszczyć, dowiedzieć się, co się stało, pomóc jej. Działanie na rzecz wspólnoty, dzielenie się, jest dla Pangan czymś tak naturalnym, że brak tej możliwości – na przykład podzielenia się z Mszaczkiem posiłkiem – powoduje wręcz dyskomfort i odbiera Dex radość z jedzenia. I wreszcie, Panga to miejsce, w którym technologia jest obecna, ale nie przytłacza, nie dominuje i nie definiuje relacji międzyludzkich, ani nie jest oparta na wyzysku i niszczeniu natury. Przeciwnie, stara się do niej upodobnić, i o tym już naprawdę za chwilę.
Bo – nim zajmę się drugą ogromną społecznością Pangi, jaką są roboty – nie mogę nie napisać o smutku, którego, wydawałoby się, w tak pięknym świecie powinno być niewiele. A jednak jest i mogę się domyślać, skąd pochodzi. Ta nieokreślona tęsknota, sprawiająca, że Dex wyruszają w swoją podróż, która, gdyby nie Mszaczek, mogła się skończyć zupełnie inaczej, jest nie tylko ich udziałem, choć to oni właśnie ją ucieleśniają. Panga to świat, któremu udało się zawrócić tuż znad katastrofy, którego ludzie omal nie zabili, niszcząc przy okazji również siebie. Teraz bardzo boją się go ponownie uszkodzić – stąd tak ściśle trzymają się wytyczonych ścieżek, tych dosłownych, ale też postępowania, tak bardzo boją się wkroczyć do prawdziwej i metaforycznej dziczy. Jest im dobrze i żyją dobrze, ale gdzieś w tym wszystkim bardzo dużo jest strachu i poczucia winy za to, co zrobiły wcześniejsze pokolenia. I choć nie ma w tym nic złego, to jednak czegoś brakuje. Śmiałości, spontaniczności, nieoczekiwanych zachwytów. Brakuje… robotów.
Bo to właśnie roboty, które lepiej poznajemy w Modlitwie za nieśmiałe korony drzew (nie zaspoileruję wam znaczenia tego tytułu, to jeden z najbardziej wzruszających momentów książki), są najbliżej zachwytu życiem niebędącym udziałem ani stworzeniem człowieka. Zamieszkawszy w dziczy, obserwują. Niektóre tak bardzo fascynują się drzewami, że potrafią przez lata patrzeć, jak rośnie jedno z nich, inne poświęciły się śledzeniu przyrody nieożywionej, na przykład procesu powstawania stalaktytów i stalagmitów. Ich bliskość z naturą podkreślają ich imiona, nadawane od pierwszej rzeczy, jaką zobaczyły po przebudzeniu. Ano właśnie – chcąc jak najbardziej zbliżyć się do naturalnego cyklu życia, pozwalają się sobie psuć i „umierać” (choć roboty z pewnością nie użyłyby tego słowa) i z części zepsutych robotów budują kolejne, które pamiętają swoje poprzednie wcielenia. Słowem, tworzą siebie na nowo, jako nową formę istnienia, tak bliską temu, co obserwują w życiu, jak to tylko możliwe, i tak daleką od bycia konstruktami, jak tylko się da. I jako tacy, z uważnością, radują się wszelkim bytem.
Mszaczka nie ograniczają konwenanse. Nie widzi nic złego w poświęcaniu uwagi psu, zamiast ludziom, choć to oni powitali go z wielką pompą i nie mogą się doczekać rozmowy z nim. Potrafi nagle zatrzymać się w drodze i długo kontemplować jakąś roślinę czy korony drzew. Nie robi na nim wrażenia informacja, że po dotarciu do Miasta weźmie udział w wielkim wydarzeniu na swoją cześć i że pragną go poznać najważniejsi ludzie nauki. Bardziej entuzjazmuje się, gdy odkrywa, że może usiąść na krześle – bo nigdy wcześniej tego nie robiło, tak jak nigdy wcześniej nie spotkało psa. Wszystko, co nowe, budzi w nim zachwyt i ciekawość. Niesamowity jest ten kontrast między nim a Dex, którzy przecież mają odwagę zapuścić się w miejsca, w które ludzie rzadko się zapuszczają, a jednocześnie boją się zejść ze ścieżki i wkroczyć do lasu, bo uważają, że w ten sposób zaburzą naturalny porządek rzeczy – choć najwyraźniej nie zaburza go obecność tysięcy robotów w dziczy. Niezwykła jest rzeczywistość, w której roboty są bliżej natury oraz dziecięcej ciekawości i spontaniczności niż ludzie, mimo że ci drudzy robią wszak wszystko, by żyć z nią w zgodzie.
Nie ukrywam, że to właśnie ów świat i kontrasty między postrzeganiem go przez ludzi i roboty urzekły mnie najbardziej w powieściach Chambers, jednak znalazłam w nich (i wy też z pewnością znajdziecie) dużo więcej. Cudowne postacie, mnóstwo uroczych, zabawnych momentów, sporo rozważań nad sensem istnienia i relacjami oraz pięknych rozmyślań, nad którymi będziecie chcieli się zatrzymać. To wolna, spokojna, a może raczej – emanująca spokojem lektura z gatunku tych, które sprawiają, że uśmiechamy się wewnętrznie do siebie.
Jeśli miałabym coś zarzucić tym książkom, to tylko to, że są zbyt krótkie. Becky Chambers wykreowała wspaniały świat i postacie, z którymi pokochałam przebywać i bardzo bym chciała zostać z nimi dłużej. Duża w tym zasługa również świetnego tłumaczenia Anny Krochmal i Roberta Kędzierskiego, a także przepięknego, starannego wydania z cudownymi okładkami – aż chce się położyć te książki obok łóżka i wracać do nich w trudniejszych momentach (co z pewnością będę robić). Przepiękna, przemądra, przewspaniała lektura. Koniecznie przeczytajcie!
Becky Chambers, Psalm dla zbudowanych w dziczy, Modlitwa za nieśmiałe korony drzew, tłum. Anna Krochmal i Robert Kędzierski, Wydawnictwo Insignis 2024. Serdecznie dziękuję wydawnictwu za udostępnienie egzemplarzy do recenzji.
(ona/jej) Fotografka amatorka, jedna druga whosomowej sekcji wspinaczkowej. Zakochana w Ekspansji i prelegowaniu na konwentach. Zachłanna życia, nowych miejsc, ludzi i wrażeń. Eksblogerka, eksdziennikarka radiowa, eksaktywistka społeczna. Od jakiegoś czasu uczy się spełniać marzenia i bardzo jej się to podoba.