Gdybym zrecenzowała Biedne istoty bezpośrednio po seansie, z pewnością napisałabym tekst pełen zachwytów. Yorgos Lanthimos wie, jak oczarować publiczność: od znakomicie dobranej obsady1, po spektakularną audiowizualną konstrukcję przedziwnego świata, w którym rozgrywa się filmowa opowieść. Poszczególne sceny i dialogi osiągają wręcz mistrzostwo, aż ma ochotę się je wyciąć i oprawić w ramkę. Nie wiem, która przypadła mi do gustu bardziej: uśmiechnięta Bella na tle fajerwerków, która już szykuje się na przygodę, czy też późniejsza scena taneczna. O bogowie, ta scena taneczna… Walka wyzwolenia i hipokryzji, naturalności i dekadencji, wiktorianizmu i nowoczesności, wszystko ujęte w jednej choreografii. Chciałabym na to patrzeć przez wieczność. Chciałabym się nauczyć tak tańczyć jak Emma Stone.
1 Ulubienicą krytyków – przynajmniej z tego, co widziałam – została Emma Stone, ale moje serduszko podbił przezabawny Mark Ruffalo.
Jest jeszcze fabuła, którą właściwie znamy już z wielu innych opowieści, czy to dziewiętnastowiecznych, czy stylizowanych na tę epokę. Historia powstałej w wyniku naukowego eksperymentu Belli, która wyrywa się spod skrzydeł swego stwórcy, starszego naukowca God(wina) Baxtera, i jedzie odkrywać świat w towarzystwie zepsutego kochanka Duncana, nie jest ani zbyt oryginalna, ani zbyt realistyczna. Trochę Frankensteina, trochę freak show, trochę Alicji w Krainie Czarów (ale w wersji 18+) i mamy gotową mieszankę z pogranicza nostalgii i dziwności. Tego rodzaju teksty mają olbrzymi potencjał rozrywkowy i filozoficzny; osobliwość zawsze jest atrakcyjna, zwłaszcza gdy jest podana w sposób, który już znamy, a pod płaszczem fantastyki można ukryć koncepcje filozoficzne, które przyprawiłyby bardziej „uznane” gatunki i konwencje o zawrót głowy. Bardzo łatwo jednak jest taką opowieść spieprzyć. Odrobina przesady w jedną lub drugą stronę może wytrącić publiczność z zawieszenia niewiary, zmienić film w karykaturę albo festiwal obrzydliwości. Być może największym osiągnięciem Lanthimosa w Biednych istotach jest to, że w żadną z tych pułapek nie wpadł. Przez cały film utrzymuje widzów w stanie rozbawienia i oszołomienia, który zachwyca i skłania do snucia własnych interpretacji2. Echa tych zachwytów widać w recenzjach oraz w licznych nagrodach, które obraz uzyskał: od Złotych Globów, przez Złotego Lwa z Wenecji, aż po Women Film Critics Circle.
2 Te interpretacje, które wymyśliliśmy z Rinem po seansie… Nieironicznie uważam, że były lepsze od samego filmu. Mąż widział w tym coś w rodzaju Świata Zofii, tylko w bardziej odjechanej stylistyce: co się stanie, gdy weźmiemy tabula rasa i skonfrontujemy ją z różnymi filozofiami? Ja się bardziej uczepiłam odczytań meta – nie mogłam się powstrzymać od poczucia, że zmiana sposobu filmowania (od bardzo staroświeckich ujęć w czerni-bieli, poprzez nadal staroświeckie, ale już kolorowe sekwencje, aż po zupełnie nowocześnie nakręconą końcówkę) musi coś znaczyć, więc próbowałam nakładać na historię Belli historię nowoczesnego Zachodu… Co nie było bardzo udane, ale nadal myślę, że jest w tej interpretacji jakiś potencjał. Ale odczytanie Rina jest bez wątpienia bliższe samej treści.
Gdybym napisała tę recenzję tuż po seansie, cóż – też bym dołączyła do tego chóru.
Tak się jednak złożyło, że odłożyłam pisanie o dzień, potem dwa, potem jeszcze kilka (wiecie, takie codzienne życie, praca, uczelnia i tak dalej)… i w tym czasie zaczęłam o Biednych istotach całkiem intensywnie myśleć.
Niestety, im więcej się o filmie Lanthimosa MYŚLI, tym gorzej. Dla filmu. I dla widzki w sumie też.
Długie myślenie o Biednych istotach prowadzi na przykład do takiej konkluzji: okej, fajnie, że Bella ucieka z domu pełnego kłamstw i ograniczeń. Fajnie, że odkrywa siebie, swoją cielesność i intelektualny potencjał… Ale do licha, czy w tego rodzaju opowieściach motywacją zawsze musi być SEKS? Może to tylko mój pech, że ostatnio cały czas natrafiam na historie o kobiecej emancypacji poprzez erotykę, ale uwierzcie mi – mogłabym napisać o tym własny artykuł na TV Tropes (najwyrazistsze przykłady: Wędrówka Intan Paramadithy, nowy album Janelle Monáe i cała twórczość muzyczna Kiki Rockwell). Rozumiem, że to rewolucja seksualna 2.0, emancypacja, przejmowanie cielesnych pragnień na własność, wyrywanie ich z patriarchatu. Być może to reakcja na globalny backlash konserwatyzmu. A może chodzi tu bardziej o kolektywną chęć odzyskania kobiecej seksualności po #MeToo i szoku, jakim mimo wszystko było powiedzenie trudnej prawdy o wszechobecnej kulturze gwałtu na głos… Sądząc po wielu recenzjach, Biedne istoty właśnie tak przechodzą do historii kina: jako głos w sprawie kobiecej niezależności, seksualności, emancypacji.
Jako grzeczna feministka nie powinnam mieć z tym problemu, ale jednak trochę mam. Po pierwsze: ciężko mówić o odzyskiwaniu głosu przez kobiety, gdy w sumie jedyną kobietą współtworzącą historię jest odtwórczyni głównej roli (będąca zarazem jedną z czterech producentów filmu). Film wyreżyserował facet, scenariusz napisał inny facet, na podstawie książki jeszcze innego faceta. Niby nie powinno to filmu dyskredytować – jak dobry, to dobry, po co marudzić na to, kto go stworzył? Ale gdy zestawi się to z – nie ma co ukrywać – mocno erotyczną treścią, można się zacząć zastanawiać, czy aby nie ma w tym trochę elementu spełniania przez autorów (gramatyczny rodzaj jest tu ważny) własnych fantazji.
Po drugie: po prostu mam tego tropu dość. Szczerze wierzę, że ludzie potrafią mieć też inne motywacje niż popęd seksualny. A choć w obrazie Lathinmosa pojawiają się wątki intelektualnego rozwoju Belli (przyjaźń z Marthą i Harrym na statku wycieczkowym czy też ostateczna decyzja bohaterki o pójściu na medycynę), to jednak to właśnie jej popęd jest przedstawiony jako motor działania. Liczba motywów, wątków i scen erotycznych, ich proporcja do wzmianek o intelekcie czy ciekawości świata… Tak jakby cały charakter i dusza bohaterki gnieździły się w jej łechtaczce3. Nie wiem, jak wy się na to zapatrujecie, ale mi to śmierdzi bardzo ordynarnie pojmowanym Freudem.
3 W kontekście fabuły filmu jest to niesamowicie ironiczna konkluzja, kto widział_, ten wie.
Ano właśnie, skoro już o Freudzie mowa… W rozmowach z osobami, które towarzyszyły mi na seansie (pozdrawiam Ewę, Anię i Rina!), często przewijał się jeden wątek: skoro mamy osobę o ciele dorosłego człowieka i – dosłownie – mózgu dziecka, to czy przypadkiem zainteresowanie erotyczne taką osobą nie jest nieco… pedofilskie? A przynajmniej niezbyt etyczne? I jak traktować przedstawienie olbrzymiego apetytu seksualnego bohaterki z umysłem dziecka – jako niesmaczną fantazję, przekroczenie tabu, odważną decyzję reżyserską (nikt nie zagłosował na ostatnią opcję, dorzuciłam ją jako przeciwwagę)?
Osobiście nie czułam się takim przedstawieniem Belli specjalnie zszokowana, chyba właśnie dlatego, że wciąż mam świeżo w pamięci hipotezy Freuda odnośnie do dziecięcej seksualności. W związku z tym nawet jak myślę o filmie teraz, na chłodno, ten jego aspekt wydaje mi się zaskakująco… sensowny, jeśli Freud miał rację na temat dziecięcej seksualności, a z tego, co wiem, trochę miał4, choć oczywiście trochę też przestrzelił. Możemy jednak założyć, że przedstawienie bohaterki zgodne z freudowszczyzną jest spójne z neowiktoriańską otoczką fabuły, ostatecznie te dwa zestawy kulturowych hieroglifów idą ze sobą w parze. Podążając tym tropem rozumowania, nie można też do końca obwiniać pretendentów do serca i łoża Belli (kochanka Duncana i narzeczonego Maxa, który jest uroczą postacią, ale w sumie przez swoją bierność tak niewiele wnosi, że wspominam o nim dopiero teraz) za ich pożądanie. Nawet jeśli wiedzą o tym, jak działa mózg Belli, nadal widzą dorosłe i bardzo chętne ciało, a każdy z nich radzi sobie z tą pokusą… na swój sposób. Czy to poprzez sublimację, jak Max – Freud by to pochwalił – czy to poprzez zawłaszczenie, jak Duncan – co Freud też by chyba pochwalił, ale równocześnie śmiałby się z tego, jak bardzo Duncan był nie-gotów na kobietę, która go prześcignie bezwstydnością.
4 Doprecyzowując: dziecięcia seksualność to fakt, który potwierdza wiele badań. Natomiast ja nie umiem do końca powiedzieć, na ile pomysły Freuda w temacie współgrają z dzisiejszą wiedzą psychiatryczną o tym zjawisku, bo na pisaninie staruszka z Austrii znam się lepiej niż na psychiatrii. Taki przywilej, albo też klątwa (zależy jak na to spojrzeć), kulturoznawców.
Pytanie brzmi, czy naprawdę potrzebujemy kolejnego dzieła kultury, które tak bardzo siedzi w tym nurcie nawet nie klasyki, a pierwocin psychoanalizy? Zwłaszcza jeśli chodzi o dzieło, które chyba aspirowało do zabrania jakiegoś głosu we współczesnej debacie społecznej. Choć może nie aspirowało, może to tylko publiczność się za bardzo w nim zakochała i chce to jakoś zracjonalizować.
Nie ukrywam, przemyślenia te zabiły nieco mój zachwyt nad filmem. A można by jeszcze to kontynuować: wyłowić kolejne sprzeczności i kontrowersyjne pomysły zawarte w samym filmie (o matko, wątek prostytucji w Paryżu to taki materiał na gównoburzę), albo pójść o krok dalej i porównać film z książką. Czego akurat sama nie zrobiłam, ale dostaję raporty z pola walki od osoby, która w to poszła (pozdrawiam i dzięki za twój wysiłek!). Ja jednak chcę zachować choć szczątek zachwytu z dnia seansu i dlatego postanawiam, a zarazem uprzedzam: Biedne istoty to nie jest film, na temat którego się dobrze myśli. Przeżyjcie go. Zachwyćcie się, jeśli jesteście podatni na zachwyty by Yorgos Lanthimos, i na tym poprzestańcie. Tak będzie dużo milej.
Biedne istoty, reż. Yorgos Lanthimos, 2023.

Tłumaczka i doktorantka nauk humanistycznych. Kocha gonitwy za ulotnymi ideami w lesie kultury i wiedzy. Rezultaty łowów przedstawia między innymi na blogu „dziewiętnaście czwartych” (stąd pseudonim na Whosome) oraz w audycji „dancing in dystopia” w Radiu Kapitał. Lubi spędzać czas z bliskimi, robić staromodne zdjęcia, śpiewać i tańczyć z wachlarzami. Stara się być porządną osobą.