Legend of Korra (LOK), powstały kilka lat po Avatar: The Last Airbender (ATLA) serial opowiadający o nastoletnich władcach żywiołów, wielu nie zachwycił.
Uwaga na spoilery.
My jednak Korrę polubiliśmy o wiele bardziej od jej pierwowzoru. Jasne, nie jest to animacja idealna, ale przyjrzyjmy się jej z punktu widzenia osoby, która dostrzega w niej dużo dobrego. Słowem wstępu: ATLA skupia się na Avatarze Aangu – dwunastoletnim chłopcu z ludu powietrza, szkolonym na mnicha. Aang, krótko po tym, jak powiedziano mu, że jest Avatarem – władcą wszystkich czterech żywiołów, który odradza się i ma dostęp do wspomnień swoich poprzednich wcieleń – zamarzł ze strachu po środku oceanu na 100 lat, a teraz musi nauczyć się jak pełnić swoją rolę i zakończyć wielką wojnę, rozpętaną przez królestwo władców ognia. To przed tą odpowiedzialnością uciekł, ale sto lat później, gdy władcy ognia objęli we władanie cały świat i dokonali ludobójstwa południowego ludu wody oraz ludu powietrza, z którego pochodzi Aang, nie może już więcej uciekać. Razem z nowymi przyjaciółmi, czyli rodzeństwem Katarą i Sokką oraz – później – niewidomą ziemiowładczynią Toph, podejmuje ostateczną walkę o świat.
Jest to zdecydowanie mądra animacja, z której można wyciągnąć wiele dobrego, choć można jej i sporo zarzucić. Zwłaszcza w kwestiach rasowych warto wsłuchać się w głosy azjatyckich i inuickich widzów – ponieważ choć ludy w ATLA i LOK są inspirowane właśnie różnymi azjatyckimi oraz inuickimi ludami, to za samą historię odpowiadają biali Amerykanie i tu niestety nie obyło się bez kontrowersyjnych i nie zawsze trafionych podejść do reprezentacji. Ale to nie analiza ATLA jest centrum tego eseju. Tu i tam będziemy się do tego serialu odnosić, jednak skupmy się na Korrze.
Zdziwiło nas niezmiernie, kiedy dowiedzieliśmy się, że LOK jest mniej lubiana niż ATLA, kiedy nam spodobała się zdecydowanie bardziej, bo więcej ciekawej i ciekawie poprowadzonej historii tu widzieliśmy. Dlaczego więc miała taki, a nie inny odbiór? Tego nie wiemy, ale możemy opowiedzieć wam o tym, dlaczego sami cenimy Legend of Korra bardziej niż pierwszą historię z tego świata.
Zacznijmy od tego, że Korra zawiera wiele elementów, które nam osobiście bardziej odpowiadają w serialach. Pierwszym i może najważniejszym z nich jest to, że historie w tym serialu opowiadają o czasach pokoju i jego załamaniach, ale nie całkowitym zerwaniu, kiedy Korra próbuje ten pokój utrzymać – podczas gdy w ATLA mieliśmy historię osnutą wokół końca stuletniej, wyniszczającej narody wojny. To ostatnie jest po prostu męczące, ale też jedzie bardziej na wysokim C – choć i tu i tu stawką bywa cały świat, działania jednostek nie są aż tak istotne, jak długo Aang pokona Władcę Ludu Ognia, Ozaia. W Legend of Korra oczywiście działania Korry i jej przyjaciół są ważne, ale centrum jest Korra i jej ludzkie zmagania z byciem Avatarem – których kulminacją jest jej choroba w czwartym sezonie i załamanie psychiczne, z którego długo nie jest w stanie wyjść. Istotne jest nie tylko to, co Korra robi, ale jaka jest, jej przyjaźnie i dorastanie. Nic dziwnego więc, że drugim najważniejszym elementem całej układanki jest opowieść o dążeniu do balansu – Korra z każdą serią coraz bardziej do niego dąży i razem z nią do balansu dociera świat przedstawiony. W ATLA centrum jest świat, w LOK centrum jest Avatar i jej ludzka natura.
I tak jak każda osoba oczywiście będzie mieć inne podejście i potrzeby, jeśli chodzi o fikcję, tak dla nas całościowo Legend of Korra ma o wiele ciekawszą historię do opowiedzenia niż wygranie wojny w ATLA, bo nas po prostu bardziej interesuje ten pierwiastek ludzki, który nie jest sprowadzany do archetypiczności. Oczywiście także na końcu LOK mamy podjęty temat wojny domowej, ale tam, gdzie w ATLA mamy już umocowany dobrze ród tyranicznych władców, tam Korra zdąża do niedoprowadzenia do uzyskania przez Kuvirę podobnej władzy nad jednym tylko – nawet jeśli zajmującym największy kontynent – ludem ziemi. A na końcu Kuvira sama dostrzega punkt widzenia Korry. Jej ambicje, choć wynikały z dobrych zamiarów, wyrosły ponad nie i ewoluowały w złe cele. Na końcu jednak dochodzi do pokojowego porozumienia i metalowładczyni dobrowolnie oddaje się w ręce sprawiedliwości.
Inną kwestią jest to, że w Legend of Korra każda seria porusza inny temat, ale też każda kolejna odnosi się do tego, co wydarzyło się w poprzedniej części. Serial zresztą miał problemy z finansowaniem i dostaniem kolejnych sezonów, co widać i w dużej ilości nieruchomych kadrów i mieszaniu technik, ale także w mniej płynnie połączonej fabule, ale dla nas ostatecznie nie jest to wielkim problemem w czerpaniu przyjemności z oglądania Korry. Bardzo podoba nam się to, że śledzimy tu rozwój bohaterki i świata, by na koniec Korra zrozumiała, że każde z jej adwersarzy miało dobro świata na myśli, ale zabrakło im zbalansowania w środkach, jakimi działali i celach, do jakich dążyli właśnie. Nie ma tu jednego wielkiego złola, nie ma czarno-białej narracji, nawet jeśli taką mogłaby pozornie być opowieść o Ravie i Vatu, to nią zdecydowanie nie jest. Jej przekazem jest wręcz to, że nawet w największym dobrze są zalążki zła, a w największym źle – zalążki dobra. Choć więc są źli ludzie, których zło nieraz korumpuje, w większości pozostają w tym źle luddzcy, a nie przerysowanie wręcz archetypiczni. Nie ma tu aż tak jednoznacznego podziału na dobro i zło jak w ATLA z Aangiem i Ozaiem na skrajnych końcach tego spektrum.
Co prawda bardzo nie podobało nam się w Legend of Korra nazywanie sposobu działania Zahira anarchizmem, bo to to koło anarchizmu nie stało, a umacnia tylko fałszywy libkowy obraz tego, jak anarchizm się pokazuje – jako dążenie do bezcelowego chaosu a nie kolektywne działanie na rzecz dobra ogółu społeczeństwa zamiast garstki najbogatszych ludzi na świecie, jakim tak naprawdę jest. Ale Zahir także jest cały czas ludzki, a w następnej serii pomaga nawet Korrze.
Oczywiście można lubić narracje skupione wokół czarno-białego podziału świata, a i te mogą pokazać całkiem ciekawe lekcje etyczne, moralne, czy stanowić najzwyczajniej w świecie dobrą rozrywkę. Sami jednak wolimy bardziej złożone w swoim przekazie historie. A paradoksalnie LOK, choć ma krótsze serie niż ATLA (co też wolimy bardziej, bo pozwala to na skondensowanie historii), to właśnie LOK bije ATLA na głowę pod tym kątem. Oczywiście w ATLA jest sporo złożonego przekazu (tu np. bardzo podoba nam się wątek Katary, która chce mścić swoją matkę, od czego Aang jej nie odwodzi, mimo że trudno zrozumieć mu jej podejście), ale to są bardziej wątki drugoplanowe, poboczne, podczas gdy w Legend of Korra to sama Korra jest już mniej prostolinijna niż Aang.
Aang jest wesołym chłopcem pełnym życia, choć oczywiście także mającym wewnętrzne rozterki i przeżywającym żałobę po całym swoim ludzie. Jednak jego natura pasuje do jego pierwszego narodowościowego żywiołu – powietrza. Jest w nim lekkość, radość życia i pewność wiatru. To dobra, ale też prosta konstrukcja charakterologiczna. Korra z kolei, choć pochodzi z ludu wody, ma ognistą naturę. Jest uparta, pewna siebie i nieraz działa pochopnie, co prowadzi ją do wielu momentów zagrożenia życia i utraty zdrowia. Dzięki temu także wiele się uczy, ale od początku mamy w Korrze ten powracający brak balansu. Dziewczyna, choć szybko opanowuje władanie trzema z czterech elementów, ma problem z opanowaniem władania powietrzem – nawet ucząc się pod okiem syna Aanga, mistrza Tenzina. Dopiero gdy umiejętność władania pozostałymi elementami zostaje jej (tymczasowo) odebrana, udaje jej się odblokować ją tym żywiołem, który przez szesnaście lat stawiał jej opór.
Nie potrafi też sama wejść do świata duchów, choć Avatar jest mostem między światem ludzi i światem duchów właśnie. Korra jednak sama potrzebuje przewodniczki, która pokaże jej drogę do niego, zanim sama nabędzie tę umiejętność. Od początku mamy więc opowieść o Avatarze zmagającej się z poczuciem nieadekwatności i niedopasowania do swojej roli. Korra wie, że jest Avatarem i nie ma co do tego żadnych wątpliwości, ale jednocześnie czuje, że jest Avatarem nieudanym, która zawodzi tylko ludy, które ma prowadzić ku zbalansowanej przyszłości. Nie potrafi też – aż do końca pierwszego sezonu, kiedy to duch Aanga oddaje jej władanie żywiołami innymi niż powietrze – połączyć się ze swoimi poprzednimi wcieleniami.
Nie dziwi więc, że kiedy pod koniec trzeciego sezonu, po tym, jak grupa ekstremistów próbowała ją uśmiercić, traci władanie w nogach i połączenie ze swoimi poprzednimi wcieleniami, załamuje się. To jednoznaczna konsekwencja jej wcześniejszych zmagań mentalnych. Władzę w nogach odzyskuje po kilku miesiącach terapii, a choć dość szybko pozbywa się też resztek trucizny z organizmu, aż do końca czwartego sezonu zmaga się z niepełnosprawnością psychiczną. Pod koniec Korra odzyskuje spokój ducha, ale nie odzyskuje połączenia z poprzednimi wcieleniami. Jakkolwiek Zahir mówi jej, że może wszystko – a więc możemy domyślać się, że także odzyskać to bardzo ważne dla niej połączenie – Korra jest ostatnim i pierwszym Avatarem. Tworzy swoje ścieżki na nowo, jedynie ze wsparciem żywych i duchów ze świata duchów. To jednak ciekawe, że w Legend of Korra śledzimy historię Avatar – postaci mającej być najpotężniejszą osobą na planecie, którą to brzemię przygniata i do którego ma poczucie, że nie dorasta, ponieważ długo nie potrafi tego, co Avatar umieć powinna. Wystawiona na świecznik, popychana przez świat do odważnych czynów, jakie powinny być dla Avatar codziennością, niejednokrotnie zawodzi, a jej dokonania są często umniejszane i niedoceniane. Więc tak, nie dziwi, że w pewnym momencie Korra nie wytrzymuje ogromu cierpienia, jakie ją dotknęło, a którego zapewne by nie doświadczyła, gdyby była ot, zwykłą wodowładczynią, albo niewładającą żywiołami mieszkanką południowego ludu wody. Historia o tym, jakie brzemię nakładamy na siebie sami i jakie nakładają na nas społeczności, w których jesteśmy, ale i z którymi nasze społeczności pomagają nam sobie poradzić, jest nam zdecydowanie bliższa niż historie o jednostkach mających pokonać zagrożenie dla całego świata.
Jest też kilka drobniejszych elementów, które bardzo przypadły nam do gustu w Legend of Korra. Z takich nie aż tak zupełniw drobnych będzie wątek pierwszego w ogóle Avatara – to była bardzo ciekawa historia, a do tego twórcy, pomimo wspomnianych już problemów z finansowaniem, postanowili pobawić się tu stylistyką animacji. I tak jak w LOK ogólnie mamy w miarę nowoczesny styl animowania, tak w tym odcinku twórcy sięgają po stylistykę kojarzącą się z dalekowschodnim malarstwem, by oddać historyczność tego elementu narracji. Zastanawiamy się, czy cała ta historia była wymyślona już podczas tworzenia ATLA, czy powstała dopiero na potrzeby Legend of Korra, ale tak naprawdę nie czujemy bardzo dużej potrzeby spójności między tymi narracjami. Bardziej liczy się dla nas wewnętrzna spójność, do której taki wątek – pierwszego Avatara, gdy Korra jest ostatnią i nową pierwszą Avatar, pasuje i ma sens.
Zresztą, jeśli chodzi o tę spójność między ATLA i LOK, często zarzuca się właśnie, że świat Legend of Korra jest za bardzo technologicznie rozwinięty względem świata, który widzimy w ATLA. Ale nam to – ponownie – nie przeszkadza. Po pierwsze: rozwój technologiczny nie jest wszędzie równomierny, a po drugie: to jest tylko dekoracja, która ma służyć opowiedzeniu konkretnej historii. Do LOK lepiej pasowała dekoracja bliżej współczesności, do ATLA mniej, ale też nie zapominajmy, że i w ATLA istniały zaawansowane technologie, statki powietrzne itp. Tutaj, jeśli do czegoś można się tak konkretniej przyczepić, to raczej powierzchowna azjatyckość Capitol City przyklejona do miasta wyjętego wprost z kultury Zachodu. Ale to też jest głęboki temat, w który nie chcemy wchodzić bez porządnego researchu i to zdecydowanie temat na osobny esej.
Do czego jeszcze się przyczepimy, to do kariery Toph. Rebeliancka dziewczyna i mistrzyni ziemiowładania oraz wynalazczyni metalowładania zostaje policjantką? Serio? Tu ponownie, jak przy wątku Zahira i jego „anarchistów” z Czerwonego Lotosu, wychodzi libkowość twórców Legend of Korra. Toph spokojnie mogła w tym nowym wspaniałym świecie Aanga zostać nauczycielką metalowładania i ziemiowładania i byłoby dobrze. Ale niestety sam świat przedstawiony jest oparty o libkowe elementy – jedną z pozytywnych bohaterek jest milionerka Asami Sato. Asami nie sposób nie kochać, podobnie nawet lubimy Varrika – kolejnego bogacza-wynalazcę, jednak widać tu wyraźnie tworzenie świata, w którym nawet jak bogacz coś kombinuje, to – poza jednym wyjątkiem – ma jednak serce po dobrej stronie. A nawet ten jeden wypadek – ojca Asami – na koniec uzyskuje wybaczenie i rozumie swoje błędy. I przy całej naszej miłości do LOK, to nam jednak zgrzyta i zgrzytać nie przestanie.
Wracając jednak jeszcze na koniec do tego, co w Legend of Korra lubimy, świetnie było też obserwować pokolenie dzieci Aanga i jego przyjaciół jako już dorosłych osób. To pokolenie, gdy Aang i Sokka nie żyją, ale za to wciąż żywa jest Katara i Zuko, tworzy ciekawe połączenie ze światem znanym z ATLA i pokazuje inne, mniej czarno-białe spojrzenie na poprzedniego Avatara i jego przyjaciół. Mamy tu więc trzy pokolenia (a nawet cztery, bo są jeszcze dzieci Tenzina i jego żony, które technicznie stanowią to samo pokolenie co Korra i jej przyjaciele, ale jednak są wyraźnie młodsze i stanowią osobną grupę postaci), do których może odnieść się Korra i które budują bogate tło tego świata i jej przyszywaną rodzinę.
Istotny był też dla nas fakt, że mamy do czynienia z historią o starszych nastolatkach, prawie dorosłych, a w ostatnim sezonie już po prostu dorosłych postaciach. Oczywiście nie ma nic złego w animacjach o dzieciach czy młodszej młodzieży, ale, jeśli chodzi o ATLA i Legend of Korra, to była to różnica, która dla nas zadziałała tylko na plus. Sprawiło to też między innymi, że odnieśliśmy wrażenie, że jest tu mniej takiego irytująco niezręcznego romansowania niż w ATLA. To znaczy mamy tu kilka istotnych wątków miłosnych i zawirowań między czwórką głównych bohaterów, ale mniej nas to wszystko irytowało, a nawet śledziliśmy te wątki z zainteresowaniem. A czasami z rozbawieniem, ale nie z irytacją. Zresztą bardzo ucieszyło nas to, że na koniec dostajemy Korrasami – związek Kory i Asami jako endgame, choć na ekranie jedynie lekko zaznaczony bez jednoznacznego potwierdzenia w kadrze. Został on jednak potwierdzony przez twórców jako oficjalny związek i był lekkim przetarciem szlaków dla kolejnych queerowych romansów w animacjach dla młodszych widzów.
Podsumowując, Legend of Korra jest niezwykle ciekawą animacją z interesującym przekazem, niechęci do której zupełnie nie rozumiemy.