Dzień nastania nocy Samanthy Shannon to potężny prequel Zakonu drzewa pomarańczy – jednej z moich ulubionych powieści, o której obszernie rozpisałam się kiedyś w tym miejscu: KLIK. Jego akcja rozgrywa się pięćset lat wcześniej. Poznajemy losy kilkorga bohaterek i bohaterów, którzy muszą zmierzyć się z rujnującym ich świat budzącym się złem – choć ono wcale budzić się nie powinno, bo straszliwy Bezimienny pozostanie uwięziony w czeluści tak długo, jak w Inys na tronie będzie zasiadać królowa. A przecież zasiada.
Skala zniszczenia, której doświadcza świat w tej powieści, mocno mnie zaskoczyła. Być może w Zakonie była wzmianka o tym, że kilka wieków wcześniej zło próbowało się przebudzić – jest to nawet całkiem prawdopodobne – jednak chyba nie po to pokazuje się w jednej powieści ogromny kryzys, by potem w powieści rozgrywającej się wcześniej pokazać… kryzys znacznie większy? Ludność całego kontynentu zostaje zdziesiątkowana; miasta zostają zmiecione z powierzchni ziemi… poziom pokazywanego mimochodem gore mnie zaskoczył i trochę zniechęcił, nie lubię takiej eskalacji, szczególnie gdy się jej nie spodziewam – a po prequelu spodziewałam się właśnie historii bardziej minimalistycznej niż to, co dostarczył Zakon drzewa pomarańczy, opowieści wciśniętej gdzieś między historyczne zapiski, czegoś, co buduje przyszłość już nam znaną, ale zrobi to subtelnie. Dzień nastania nocy takie elementy owszem, zawiera, ale na pierwszy plan wybija się coś innego.
Bardzo chciałam zakochać się w tej powieści, ale niestety mi się to nie udało. Mając ciągle w pamięci fenomenalny Zakon drzewa pomarańczy, nastawiłam się być może za bardzo na coś, co będzie tym samym pod względem tonu i światotworzenia, ale zaskoczy mnie treścią – niestety jednak Dzień nastania nocy jest również tak treścią zbliżony do pierwszej powieści, że lektura mnie nudziła i zajęła o wiele więcej czasu, niż miałam zamiar jej poświęcić. Momentami miałam wrażenie, że autorka balansuje na krawędzi autoplagiatu, tak podobne do tego, co znam z Zakonu, były niektóre opisy i pomysły – nie pomagał również fakt, że powtarzały się nazwiska wielu postaci, co pewnie miało budować ciągłość, ale budowało głównie poczucie, że w tym świecie nic się nie zmienia.
Ponownie mamy do czynienia z kilkoma perspektywami z różnych stron świata powieści. Dzień nastania nocy opowiada przede wszystkim o Glorian, księżniczce Inys, dalekiej przodkini Sabran, panującej w czasie akcji Zakonu drzewa pomarańczy. Kilkunastoletnia następczyni tronu mierzy się z presją – czeka ją małżeństwo i spełnienie podstawowego obowiązku, czyli urodzenie kolejnej członkini dynastii, bo to właśnie dynastia królowych jest zabezpieczeniem przed powrotem Bezimiennego. Nawet mocniej niż w Zakonie wybrzmiewa tu motyw cielesnej autonomii, ale cóż z tego, że Glorian się buntuje, skoro dobrze wiemy, że urodzi, a potem Sabran urodzi, i potem tak jeszcze długo. To jest chyba największy problem prequeli – nie są w stanie zaskoczyć ani wejść w naprawdę mocną grę z ważnym motywem, kiedy został on już wcześniej/później wykorzystany. Wiedza, jak się wątek zakończy, sprawia, że wydaje się on w zasadzie zbędny. Po co znów opowiadać nam o królowych Inys? Wszystko już o nich wiemy.
Na drugim końcu świata dobiegająca trzydziestki Dumai, wychowana i mieszkająca w świątyni wysoko w górach, musi oczywiście opuścić dom, zmierzyć się z poważnym wyzwaniem, bo dopada ją los, oraz wejść w relację ze smokiem (oczywiście). Wątek wschodni nużył mnie chyba najbardziej – jest w nim sporo dworskiej polityki, bardzo dużo odwiedzania różnych miejsc, szukania różnych rzeczy i osób w zasadzie po nic.
Wracamy również, oczywiście, do Zakonu. Dowiadujemy się znacznie więcej o jego strukturze i organizacji, ale nie ma tu większej rewolucji. Bardzo fajnie wypadają dwie główne bohaterki tego wątku, Esbar i Tunuva, obie w średnim wieku, pozostające w nieidealnej, ale bardzo czułej relacji, muszące stawić czoła temu, że po kilku stuleciach spokoju pojawia się wreszcie to, do czego Zakon został powołany, i trzeba się wziąć do roboty. Też w tym wątku najlepiej została wykorzystana możliwość zbudowania pewnych fundamentów pod to, co już znamy z Zakonu drzewa pomarańczy – struktura organizacji w tym momencie skręca w kierunku tego, co znamy z pierwszej powieści, i są to rzeczy niewielkie, ale jednak znaczące i rzucające swego rodzaju pomost między obiema książkami.
Wątki Inys i Zakonu splata – ponownie, podobnie jak było w Zakonie – jeden wątek męski, historia Wulfa. I to czytało mi się chyba najlepiej. Wulf to młody mężczyzna w służbie ojca Glorian, króla północnego państwa Hróth o kulturze przypominającej wczesnośredniowieczną Skandynawię; jest członkiem drużyny złożonej z wojowników i wojowniczek, która wykonuje różne misje, ale kształtują się też w jej ramach różnorodne relacje, przyjazne i wrogie, oparte na zaufaniu i skrajnej nieufności. Bo też Wulf to postać trochę dziwna, o niejasnym pochodzeniu, człowiek zaskakująco odporny na chłód i choroby. Plotka głosi, że jego dwaj przybrani ojcowie znaleźli go na skraju lasu zamieszkiwanego przez słynną wiedźmę. Wulf jest też poniekąd dworzaninem – w dzieciństwie był towarzyszem zabaw małej Glorian, odnajduje się więc też całkiem dobrze w królewskim pałacu. Sama osobowość Wulfa nie jest może zarysowana w jakiś olśniewający sposób – jest taki trochę przeźroczysty – ale sam jego wątek wydawał mi się najświeższy i najciekawszy.
Ogólnie Dzień nastania nocy pod wszystkimi względami wypada słabiej niż Zakon drzewa pomarańczy, choć muszę tu podkreślić, że poprzeczkę zawiesiłam mu bardzo wysoko, bo Zakon wyjątkowo mocno do mnie trafił. Być może bez tego bagażu czytałoby mi się tę powieść znacznie lepiej – zawiera przecież tak wiele elementów, które wcześniej mnie zachwyciły, po prostu już je znałam. Być może wpływ na odbiór miał też przekład; Zakon zachwycał mnie także językowo, natomiast Dzień nastania nocy jest poprawny, ale wydawał mi się w wielu miejscach pisany zbyt archaicznym językiem, stylem nieco napuszonym i rozwlekłym. Przyznaję jednak, że nie porównywałam z oryginałem i nie bardzo mam ochotę się tym zajmować. Może to autorka nieco podwyższyła rejestr, pisząc powieść osadzoną w przeszłości swojego uniwersum.
Ciągle jednak nie zaprzeczę, że Dzień nastania nocy to potężna, epicka, barwna powieść, w której bardzo dużo się dzieje, która ma świetne bohaterki i bohaterów z różnorodnymi, solidnie budowanymi relacjami. W tej warstwie – postaci i ich procesów – Samantha Shannon nie zawodzi, jeśli więc to jest to, co jest dla was w fantastyce szczególnie cenne, myślę, że się nie rozczarujecie. Przyjaźń Glorian i Wulfa, miłość Tunuvy i Esbar, oscylująca między niechęcią i fascynacją relacja Dumai i Nikei; przemiany, które zachodzą pod wpływem doświadczeń w Dumai, Glorian czy Siyu – to przez całe potężne 1200 stron obserwowałam z takim samym, niemałym zainteresowaniem. Muszę też oddać autorce sprawiedliwość, że doskonale sobie radzi na takim ogromnym obszarze – cztery duże wątki, ogromna liczba stron, a konstrukcji i tempu nie mogę niczego zarzucić.
Pozostawiła mnie ta lektura z pewnym zmęczeniem – z przyjemnością teraz przeczytam coś krótkiego – a zarazem niedosytem, bo mam poczucie, że autorka wcale nie powiedziała wielu nowych rzeczy o swoim świecie, że ciągle jest tam bardzo dużo białych plam. Za bardzo skupiła się na budowaniu ciągłości świata, wpadając w pułapkę powtórzeń, a za mało oddała się eksplorowaniu obszarów – i geograficznych, i tematycznych – które w Zakonie się nie znalazły. Uzmysłowiło mi to, jak bardzo trudnym zadaniem musiało być pisanie tej książki, by jednocześnie trafić w ton poprzedniej powieści, która odniosła ogromny sukces, i powiedzieć coś nowego; nakarmić tęsknotę i nostalgię, a zarazem zachwycić oryginalnością. Niestety nie całkiem się to udało, ale nie jestem w tej chwili pewna, czy w ogóle to miało prawo się udać. Mam nadzieję, że następna powieść Samanthy Shannon będzie pod tym względem odważniejsza.
Samantha Shannon, Dzień nastania nocy, tłum. Kamila Regel, SQN 2023. Serdecznie dziękuję wydawcy za podarowanie mi egzemplarza wraz z zestawem pięknych i pachnących prezentów! Chwaliłam się nimi tutaj: KLIK.
(ona) kulturoznawczyni, redaktorka i tłumaczka, fanka fandomu. Lubi polską i niepolską fantastykę, szynszyle, psy, rośliny doniczkowe, kawę i sprawiedliwość społeczną.