Ilekroć ktoś, choćby bardzo subtelnie, zapyta w zasięgu mojego wzroku i słuchu o dobrą fantastykę, polecam Zakon drzewa pomarańczy Samanthy Shannon. Mam ku temu sporo powodów. Oto one.
Zakon drzewa pomarańczy to obszerna, bo w polskim wydaniu licząca ponad 1100 stron, powieść fantasy autorstwa młodej, ale bardzo aktywnej brytyjskiej autorki Samanthy Shannon. Ukazała się nakładem wydawnictwa SQN w 2019 roku, a więc już jakiś czas temu. Dwa grube żółte grzbiety mogły wam się rzucić w oczy w księgarniach.
Gdy myślimy o klasycznym fantasy, wyobraźnia podsuwa nam magiczną nibylandię, quasi-średniowieczne kultury, rycerzy i księżniczki, wojny, potwory, siły zła i misje, których celem jest uratowanie świata – a które to misje, tak po tolkienowsku, spadają na barki tych, którzy nie bardzo czują się na siłach, by cokolwiek ratować. Samantha Shannon sięgnęła po wszystkie te elementy, jednak na tym nie poprzestała. Zmiksowała je z szeroką wiedzą o naszym świecie i jego historii oraz swoją językową pasją, tworząc z puzzli obraz na tyle znajomy, by czuć się w nim komfortowo, i na tyle nowy, by się nim zachłysnąć.
Wydarzenia śledzimy oczami czwórki głównych bohaterów. Ead jest dwórką królowej Sabran, władczyni królowiectwa Inys, największego imperium zachodniej części świata. Sabran jest najcenniejszą osobą na świecie, gdyż – jak powszechnie się wierzy – jeśli jej ród kiedyś wygaśnie, powróci Bezimienny – straszliwe zło skute i uwięzione w głębi oceanu, władające ogniem i armią smoków i potworów. Wszyscy myślą, że Ead jest po prostu protegowaną cenionego ambasadora, jednak kryje się w niej o wiele więcej – na początek wystarczy wiedzieć, że przebywa na dworze, by ukradkiem królową chronić. Co też bardzo czynnie robi, bo coraz częściej pojawiają się zamachowcy czyhający na życie władczyni. Po drugiej stronie wielkiego oceanu nastoletnia Tané w przeddzień najważniejszego wydarzenia jej życia ma się dowiedzieć, czy po latach szkolenia ma szansę zostać elitarną morską strażniczką dosiadającą wodnego smoka; kierowana ambicją i egoizmem, popełnia jedno z największych przestępstw w swoim kraju: pomaga nielegalnemu przybyszowi z Zachodu w ukryciu się. Ostra izolacja uchroniła Wschód przed straszliwą zarazą i, mimo upływu wielu lat, jego mieszkańcy nie zamierzają z niej rezygnować. Również na Wschodzie Enclays Roos, wkraczający już w podeszły wiek anatom i alchemik, cierpi na wygnaniu. Obiecał kiedyś królowej Sabran stworzenie eliksiru nieśmiertelności, gdy jednak okazało się to niemożliwe, rozgniewana królowa doprowadziła do tego, że schronienie znalazł dopiero w mikroskopijnej kolonii na drugim końcu znanego świata. Pojawienie się obcokrajowca również jego życie wywraca do góry nogami. Loth zaś, przyjaciel Ead i Sabran, arystokrata i dziedzic jednego z największych księstw Zachodu, zostaje w pilnym trybie wysłany z misją dyplomatyczną, która równa się wyrokowi śmierci. Tylko dlaczego królowa nic o tym nie wiedziała?
To punkt wyjścia. Cztery punkty widzenia, dwie – a czasami trzy – strony świata. Tysiąc stron, na których nie ma ani chwili nudy. Mamy smoki i piratów, królową, która wcale nie chce przedłużać swojego rodu, kultystów pradawnego zła, szpieginię szczerze zaangażowaną w losy szpiegowanych, mnóstwo złych decyzji i kilka dobrych… Jednak choć fabuła jest bardzo mocną stroną tej powieści, chciałabym się skupić na innych jej walorach.
Zakon drzewa pomarańczy to przykład dopracowanego światotworzenia. I nie chodzi tylko o szczegółową mapę, obowiązkowy element tego typu powieści, ale rozpisanie tysiącletniej historii dwóch kontynentów w taki sposób, że jest ona wiarygodna i niejasna zarazem. Każda z bohaterek i bohaterów pochodzi z innego miejsca i innej kultury. Jednak nie różnice etniczne są istotne, lecz wychodzące na pierwszy plan przekonania. Różnice doktrynalne. Jedno wiemy na pewno – tysiąc lat temu doszło do wydarzeń, które uformowały świat, jaki teraz znamy. Co jednak dokładnie się wydarzyło, które z postaci zasługują na obdarzenie kultem, a które nie, kto zna prawdę, kto jest heretykiem? Nie ma płonących stosów, lecz kiedy mowa o realnym wpływie dawnych wydarzeń na bliską przyszłość, kwestie te stają się palące, a ich rozstrzygnięcie – priorytetowe. Samantha Shannon stworzyła religię bez mistycyzmu, opartą na faktach i zawodnej ludzkiej pamięci (oraz szczypcie manipulacji). Religię, jak się szybko dowiadujemy, w zasadzie sztuczną – doskonale wiadomo, kto i kiedy ją zapoczątkował, nie przeszkadza to jednak w trafianiu do serc wyznawców i kształtowaniu ich życiowych postaw oraz sposobów reagowania na stające przed nimi przeszkody. Jest wszechobecna i wywiera prawdziwy wpływ na cały ten świat.
Dominacji tej mocno racjonalnej religii, a w zasadzie systemu etycznego z kultem jednostek z przeszłości, towarzyszą magia i alchemia. Tutaj również udało się autorce znaleźć złoty środek, dając obu systemom wygodne nisze, co pozwala im równocześnie pozostawać w ukryciu i funkcjonować, bo są kluczowymi elementami (meta)fizyki tego świata, a zarazem stanowią wiedzę tajemną i budzą lęk. Nie da się rozplątać kłębowiska wiary i faktów, nauki i uprzedzeń, gdy poszukiwania podpowiedzi w przeszłości wskazują na scenariusz przyszłości wymykający się poukładanej, wpojonej, budzącej zaufanie i pewność wizji rzeczywistości.
Krótko mówiąc, bohaterowie zaczynają odkrywać, że podstawy ich wiedzy o świecie się kruszą. A zbliża się koniec świata. Niefortunne.
Dla mnie jako kulturoznawczyni wnikanie w tę warstwę powieści było chyba najciekawsze. Ale nie to mnie do niej przyciągnęło. Bo jest jeszcze warstwa społeczna.
Jak pisałam niedawno w zbiorowym artykule o naszych ulubionych queerowych wątkach, mocną stroną Zakonu drzewa pomarańczy jest feminizm autorki i feministyczne fundamenty stworzonego przez nią świata. Jeśli przyjrzymy się pokrewnej literaturze, czyli tzw. wysokiemu fantasy, to bardzo często… nie wchodzi ono w dialog z elementami świata, które wydają nam się oczywiste w tym gatunku. To oczywiste, że na czele kraju stoi król. To oczywiste, że arystokratki są dwórkami, a arystokraci rycerzami. To oczywiste, że królowa wyjdzie za mąż. To oczywiste, że struktura władzy będzie hierarchiczna i ci na dole będą mieć ograniczone możliwości decyzyjne. To oczywiste, że syn będzie dziedziczyć, a córka musi znaleźć odpowiedniego męża. To oczywiste, że osoby głęboko religijne będą szły w zaparte wbrew faktom. To oczywiste, że głównemu bohaterowi się upiecze. To oczywiste, że główni bohaterowie zostaną nagrodzeni rękami swoich wybranek. To oczywiste, że ratujący świat bohater na końcu zostanie sam. To oczywiste, że…
Wiele takich oczywistości to schematy wpojone nam przez patriarchalną / judeochrześcijańską / konserwatywną kulturę (oraz literaturę oczywiście), w której się wychowałyśmy i w której funkcjonujemy. Nie całkiem da się od tego uciec. Jednak właśnie od tego mamy fantastykę, by pokazywać inne możliwości.
W świecie powieści Samanthy Shannon nie ma pojęcia grzechu. Nie ma czynów, które są uznawane za występki przeciwko ideom arbitralnie uznanym za święte. Nie ma świętych ksiąg sprzed wieków, które mówią, co wolno, a czego nie. Są, oczywiście, zbrodnie i przestępstwa oraz system kar, są nawet różne wizje zaświatów. Są negatywnie oceniane czyny przeciwko Cnotom, które są czczone w imperium – na przykład przyjaźni i sprawiedliwości. To nie problem, że arystokratka zwiąże się z kobietą. Problemem jest, jeśli zrobi to za plecami męża, któremu w imię cnoty przyjaźni przysięgała wierność. Problemem jest, jeśli ten związek stanie na drodze zapewnienia sukcesji, jeśli przysięgła urodzić dzieci. Problemem jest, jeśli robiąc to, kogoś skrzywdzi. Problemem jest, jeśli taki związek nie zostanie zatwierdzony w świątyni, kiedy jest z jakiegoś powodu ukrywany. To z pozoru mała zmiana, ale sprawia, że cały ten świat, ze swoimi wierzeniami, sporami o przeszłość, interpretacjami i uświęcaniem różnych elementów przeszłości, pozostaje racjonalny. Każdy konflikt o te interpretacje i doktryny jest rozwiązywalny. Nikt nikogo nie morduje za wiarę, choć zdarza się nieufność i działania oceniane przez innych jako prowokujące czy obraźliwe. Na przykład to, co dla Wschodu jest podstawą wizji świata i społeczeństw, czyli kult wodnych smoków i życie z nimi w pełnej szacunku symbiozie, dla Zachodu jest zdradą, bo smoki to słudzy Bezimiennego i największe zło, źródło chorób i śmierci w męczarniach. Konflikt wynikający z niezrozumienia, słabych kontaktów między kulturami, panicznego strachu przed kolejną inwazją i rujnującą cały kontynent wojną. Konflikt, który da się rozwiązać, gdy pozna się innych i obdarzy się ich zainteresowaniem.
Zakon drzewa pomarańczy jest pod wieloma względami świeżym powiewem. Nie ma wśród jego bohaterów przemocy opartej na uprzedzeniach względem płci, orientacji, etniczności – a wiemy, że pod tymi względami bohaterowie bardzo się różnią. Nie umniejsza to dramatyzmowi ich losów i ogromowi kryzysów, z którymi muszą się zmierzyć. Ich problemy wynikają z niepewności i niewiedzy, syndromu oszusta, poczucia winy, paskudnych charakterów, żalu za czymś, co zostało im odebrane. Okazuje się nagle, że jest tu bardzo dużo możliwości. Nie są to oczywiście społeczeństwa oparte na równości – mamy wszakże feudalizm, i to we wszystkich opisanych kulturach. Zawsze jest królowa lub król i ich otoczenie, zawsze jest arystokracja, zawsze są też ludzie bardzo biedni i walczący każdego dnia o przetrwanie – niektórzy z bohaterów z takich środowisk pochodzą. Samantha Shannon nie opisuje lewicowej utopii w estetyce fantasylandu, zmieniła zaledwie jedną rzecz u podstaw tego świata. W efekcie wlała w niego różnorodność, jakiej nie widziałam jeszcze w fantastyce, i mogła przedstawić relacje między bohaterami oparte na innych czynnikach, niż można by się spodziewać.
W tym świecie, tak zmyślnie skonstruowanym i tak dokładnie wyrysowanym, akcja pędzi bez chwili na oddech, bo zbliża się to, czego wszyscy się boją. (I znów – spodziewalibyśmy się zapewne, że osią problemu będzie to, że część w tę nadciągającą apokalipsę wierzy, a część nie, jak się dzieje w prawdziwym świecie w przypadku zmian klimatycznych czy szczepionek – nie jest tak jednak). Plejada barwnych bohaterek i bohaterów porusza niebo i ziemię, by się ratować. Każdy musi z czegoś zrezygnować i każdy musi przekroczyć swoje granice, czasami wielokrotnie i traumatycznie. Zrewidować swoje położenie, dokonać trudnego wyboru, zwalczyć w sobie poczucie, że jest się niewystarczającą, wybaczyć krzywdy, wybaczyć sobie, że się krzywdziło i próbować to naprawić, zamiast poddać się zgorzknieniu, zaryzykować odrzucenie, skierować swoje otoczenie na trudniejszą, ale ostatecznie rozsądniejszą ścieżkę, zrezygnować z poczucia bezpieczeństwa i wygody na rzecz autentyczności. Bogaty, pełen szczegółów obraz, w którym niczego nie brakuje.
Nie chcę zdradzać zbyt wiele fabuły, stąd tyle ogólników. Ogólnie też wspomnę o zakończeniu, z jednej strony oczywistym, z drugiej – nietypowym i otwartym. Nie obraziłabym się za dodatkowe kilkadziesiąt stron domykania wątków, ale cały Zakon drzewa pomarańczy mówi jasno, że historia się nie kończy, tylko powtarza się i rymuje, i zawsze jest jakiś dalszy ciąg, więc w zasadzie mogłaby się urwać w dowolnym momencie. Zawsze pozostanie trochę niedosytu i wielka przestrzeń dla własnych pomysłów, co może się wydarzyć dalej.
Zakon drzewa pomarańczy to więc powieść o zmianie i rewidowaniu swojej wiedzy. Tym momencie, kiedy nagle okazuje się, że to, co wiesz, na czym budowałaś swoją wizję świata, a nawet całą swoją tożsamość, jest tylko jedną z interpretacji, luźno związaną z rzeczywistością. I o tym, jak z tego punktu iść dalej, nie gubiąc siebie i nie krzywdząc innych. Wydaje mi się to ogromnie ważną myślą także poza fantasylandami.
(ona) kulturoznawczyni, redaktorka i tłumaczka, fanka fandomu. Lubi polską i niepolską fantastykę, szynszyle, psy, rośliny doniczkowe, kawę i sprawiedliwość społeczną.