Logo Whosome pojawiło się na okładce niezwykłej książki: oto Echidna Agnieszki Szmatoły, fantastyczna nowość od wydawnictwa Mięta idealna na jesień.
Marika Echidnas jest, jak wskazuje jej nazwisko, echidną: kobietą-wężem, a raczej istotą, która może przybierać obie te formy wedle woli. Mitologiczna Echidna była matką wielu potworów – dwugłowych i trzygłowych psów, smoków, hydr i sfinksów. W powieści Agnieszki Szmatoły jest natomiast… nieśmiertelną boginką mieszkającą w niedużym amerykańskim miasteczku i pracującą jako policjantka*.
Echidna jest ni to serią opowiadań, ni to powieścią złożoną z rozdziałów prezentujących luźno powiązane ze sobą epizody kręcące się wokół kolejnych spraw, które próbują rozwiązać bohaterowie, jak w proceduralu. Osią fabuły jest Marika Echidnas, jej kariera – nadająca sens temu etapowi jej bardzo, bardzo długiego życia – i tęsknota za kimś, kto odszedł. Dramatyzmu tej tęsknocie dodaje fakt, że Marika pamięta osobę, za którą tęskni, nie ma jednak w pamięci pożegnania – ani nawet pomysłu, dlaczego do niego doszło, dlaczego pewnego dnia została sama. Taka jest cena jej nieśmiertelności: zawsze gdy, co kilkadziesiąt lat, zmienia skórę, płaci za to jednym wspomnieniem. A że los nie jest łaskawy, zazwyczaj nie zapomina tego, co jadła na śniadanie, lecz coś istotnego: twarz matki, swoje siostry, partnerów. Ostatnim razem zapomniała, dlaczego odszedł Sōami. Teraz boi się, że następna zmiana skóry, do której już się zbliża, odbierze jej całą pamięć o ukochanym, który był dla niej niezwykle ważny, wokół którego jej istnienie owijało się niczym wąż.
Warstwa emocji, uczuć, rozterek, tęsknoty, poszukiwań, odzyskiwania siebie, uniezależniania się – to wielka i ważna część tej powieści oraz bardzo mocny jej aspekt. Sprzyjają temu solidnie napisane postacie na drugim i trzecim planie. W sielskim nadmorskim miasteczku Springfield w Stanach Zjednoczonych Marika Echidnas nie jest jedyną magiczną istotą; jest coś w powietrzu tego miejsca, co przyciąga jak magnes syreny, kelpie, fae i pradawne duchy. Wokół Mariki spotykamy więc całą plejadę bohaterów – od całkiem zwyczajnych, jak jej partner w pracy, ujmujący Jordan, przez jej przyjaciółkę, prowadzącą kawiarnię fae Fey czy projektantkę ubrań selkie Itę, aż po pradawnego genius loci miasteczka, sympatycznego Gianniego, ekspolicjanta, który słynie ze swoich wyśmienitych wypieków. Wspomnieć też muszę o całej grupie przebojowych, wszystkowiedzących staruszek (choć za „panny” w odniesieniu do nich miałam ochotę przyłożyć autorce kalendarzem). Niektóre postacie pojawiają się i znikają (pozostawiając pewien niedosyt, ale może jeszcze będą okazje się spotkać?), inne dostają sporo miejsca na wybrzmienie swoich historii, co tworzy barwną i różnorodną mozaikę w tle historii Mariki, a nieraz też mocno się z tą historią przecinającą.
Od książek Mileny Wójtowicz i jej „nienormatywnych” postaci nieludzkich żyjących wśród nas mam w głowie mocne połączenie motywu różnorodności gatunkowej społeczności z queerowością. Tym, co się w Echidnie mocno rzuca w oczy, jest przywiązanie autorki do szeroko rozumianej różnorodności właśnie. Mamy więc różnorodność zarówno gatunkową – wspomnianą koegzystencję w miasteczku ludzi i selkie, kelpie, fae… – jak i na innych poziomach. Marika jest biseksualna nie w swoich deklaracjach, lecz w biografii, preferencjach, wyborach i związkach. W tle pojawia się wiele różnorodnych par i relacji – zarówno szczęśliwe heteroseksualne pary, jak wszelkie inne konfiguracje. Ogromnie ważne dla bohaterów są sieci wsparcia, rodzina z wyboru (siłą rzeczy dla nieśmiertelnej echidny jedyna, jaką może mieć) i społeczność gotowa do udzielenia wsparcia, kiedy któraś z jej osób członkowskich tego potrzebuje. W Springfield każda osoba, bez względu na to, skąd pochodzi, jakie ma dodatkowe zdolności i jakich form gramatycznych używa, jest mile widziana i włączona do społeczności, pod warunkiem że nikogo nie krzywdzi. Może zachęcę was dodatkowo informacją, że jedna z pobocznych postaci, Robin, używa dukaizmów (form „onu”), mamy też fenomenalny rozdział o smoku kolekcjonującym martwe imiona. Gdybyście mieli przeczytać tylko fragment Echidny, to niech będą to właśnie Martwe imiona.
Życie w Springfield toczy się powoli, a problemy, z którymi musi się mierzyć miejscowa policja, często są drobne – jak nagłe zaginięcie płaszcza czy bielizny. Rozwiązania tych kryminalnych zagadek nie zawsze były dla mnie satysfakcjonujące, ale całość jest w tym aspekcie – bardzo spokojnej narracji o drobnych zaburzeniach spokoju – całkiem spójna. Chociaż… mimo że Echidna jest świetną przedstawicielką nurtu cozy, czyli literatury przytulnej i otulającej, to momentami może to wprowadzać w błąd i usypiać czujność. Wraz z zagęszczaniem się akcji robi się nieco ponuro, pojawia się sporo ofiar i towarzyszący ich nagłemu zniknięciu spory ładunek emocjonalny. Tragedie, śmierci, porwania i przemoc pozostają tragediami, śmiercią, porwaniami i przemocą, nawet kiedy zostają opisane w miękki, skupiony na emocjach i impresjach, empatyczny sposób. Jeśli więc macie wyczulenie na takie tematy, to miejcie się na baczności.
Poza tą warstwą, momentami wręcz (emocjonalnie) okrutną, Echidna jest lekturą bardzo jesienną – nastrojową, podszytą październikowym chłodem, nostalgią i tęsknotą za czymś nie do końca określonym, poczuciem samotności i smutkiem, przemijania, ale też świadomością, że ciepło i wsparcie są na wyciągnięcie ręki. Echidna to jesienne zwolnienie tempa i pragnienie znalezienia ukojenia, subtelność suchych liści na piasku i kawa z lukrecją (albo karmelem, jak kto woli).
Autorka sięgnęła do różnorodnych źródeł i po nieoczywiste motywy mitologiczne (przypomina trochę tym głębokim researchem i szukaniem nieoczywistości podejście autorki Necroveta, choć poza tym są to książki bardzo różne). Mocna jest w Echidnie warstwa psychologiczna; nie przytłacza osoby czytającej uczuciami bohaterów, choć jest tych uczuć naprawdę dużo i są one nieraz bardzo skomplikowane. Bohaterowie spotykają się i rozchodzą, wspierają się i cierpią, tęsknią za sobą i przeżywają ostateczne pożegnania – nie ma w tym ani jednej fałszywej nuty. Jest też sporo tajemnic do odkrycia, a niektóre motywy – jak wcześniejsze życie Mariki i jej tęsknota – wymagają poskładania podczas lektury jak puzzle.
Muszę też wspomnieć o bardzo dopracowanym języku: bohaterowie mają swoje zróżnicowane style wypowiedzi, a narracja i opisy bywają zachwycająco zmysłowe – Echidna pełna jest kolorów, faktur, dźwięków i poezji.
Mimo mocnych nieraz obrazów to ciągle powieść cozy – nieunikająca trudnych tematów i nietraktująca osoby czytającej protekcjonalnie, ale właśnie niosąca, w ostatecznym rozrachunku, poczucie ciepła, wsparcia i odzyskiwania mocy, odbudowywania siebie nawet po bardzo trudnych doświadczeniach. Jeśli więc szukacie czegoś, co idealnie pasuje do jesiennej atmosfery – myślę, że Echidna sprawdzi się idealnie.
Agnieszka Szmatoła, Echidna, wydawnictwo Mięta, 2023. Dziękuję wydawnictwu za dostarczenie egzemplarzy książki
* Jedna rzecz kładzie się dla mnie cieniem na Echidnie; wrzucam tę część do przypisu, bo to bardzo subiektywne odczucie i nie chcę go używać do przekonywania kogokolwiek, czy powinien po książkę sięgnąć albo nie. Nie potrafiłam wydobyć z siebie prawdziwego entuzjazmu do lektury, mimo że tak wiele elementów Echidny bardzo mi się podoba, z powodu umieszczenia w sercu fabuły wątku policyjnego. Podobnie jak policjantka Yaz w Doctor Who, tak policjantka Marika w Echidnie miga lampką niespójności i ignorowania rzeczywistości. Autorka oczywiście nie wymyśliła tego wyidealizowanego obrazu policji, ale rzuca się on w oczy szczególnie mocno, postawiony obok dużej inkluzywności i wrażliwości obecnej w całej książce i przenikającego ją „otulającego” tonu.
Mamy rok 2023, zarówno w USA, jak i w Polsce i wielu innych miejscach na świecie zmagamy się z policją, która nie staje po stronie słabszych – dla mnie podstawowe skojarzenie z polską policją to „tęczowa noc”, kiedy aresztowano bezprawnie wiele osób, w tym niejedną moją znajomą. Obraz policjantów jako opiekunów i strażników najsłabszych członków społeczności, którzy podają chusteczkę, by otrzeć łzę, ściągają kotka z drzewa, a w przerwach od wypełniania dokumentacji popijają kawę i jedzą pączki jest… nieprzekonujący.
Marika, nieśmiertelna pół- czy ćwierćbogini, w każdym razie istota nieludzka i nieśmiertelna, zmaga się z poczuciem bezsensu, ciągłą stratą, i odkrywa, że chce pomagać słabszym, więc wstępuje do policji – amerykańskiej policji. W prawdziwym świecie ta instytucja budzi w wielu ludziach grozę, zwłaszcza w tych pochodzących z różnych grup mniejszościowych. Nie mogłam znieść tych uroczych policjantów, marudnego, ale w głębi duszy wspaniałego komendanta, dobrotliwego Gianniego, który wprawdzie już policję porzucił, ale ciągle wspiera jej działania. Posterunek policji jest sercem powieści i sercem miasteczka, policjanci są strażnikami dobrostanu mieszkańców, gotowymi wesprzeć ich w każdym problemie, traktują poważnie każdy, nawet drobny problem. Urocze staruszki wpadają na komendę z pączkami i na pogaduszki.
Szkoda, że Marika nie została prywatną detektywką albo detektywką-amatorką działającą zza kawiarnianej lady. No… dosłownie cokolwiek innego również mogłoby tu działać, a nie podkręcałoby wyidealizowanego, przecukrzonego obrazu policji, który jest chyba najbardziej fantastycznym aspektem tej powieści.
(ona) kulturoznawczyni, redaktorka i tłumaczka, fanka fandomu. Lubi polską i niepolską fantastykę, szynszyle, psy, rośliny doniczkowe, kawę i sprawiedliwość społeczną.