Ostatnio zostałem żeglarzem i wypłynąłem moją łupinką na Sea of Thieves, a dziś przychodzę do was, aby opowiedzieć o moich wrażeniach…
Muszę przyznać, że jeśli chodzi o gry, to jestem dość wybredny, szczególnie pod kątem immersji. Oczywiście akceptuję fakt, że tabelki, cyferki i pewne uproszczenia w wielu tytułach są potrzebne, ale ja jednak ponad zbalansowanie przedkładam pewnego rodzaju realistyczność (nie mylić z realizmem!). Gdy chcę pograć w średniowieczną siekaninę, to bardziej interesuje mnie wpychanie się w strefę zgniotu niż pozycja w rankingu i punkty w tabeli. Jeżeli chcę pobiegać na frontach drugiej wojny, to lubię czuć, że biorę udział w prawdziwej bitwie, gdzie dużo się dzieje, a nie tylko przejmujemy kolejne punkty. Stąd też mam pewną awersję do gier multiplayer i raczej w ich kwestii pozostaję przy kilku wyselekcjonowanych tytułach. Zresztą podobnie jest z MMORPG, od których odbiłem się kilkukrotnie, a szczególnie boleśnie od ESO, no bo jak tu być bohaterem i przeżywać przygody, skoro cały świat to jedynie scenografia, po której biegają dziesiątki generycznych herosów podobnych do mnie? Oczywiście nie neguję, że ktoś może czerpać z tego typu rozgrywki dobre doświadczenia, ale moja potrzeba immersji jest w takich sytuacjach rozbijana i nie mam ochoty dalej grać.
Natomiast ostatnio dostałem na urodziny grę, która może nie jest super świeża, bo miała premierę w 2018 roku, ale sądzę, że zasługuje na uwagę, gdyż wprowadziła do mojego świata gier komputerowych bryzę świeżości, spokoju, ciekawych interakcji i romantycznych dalekomorskich wypraw pachnących karaibską egzotycznością. Mówię tu oczywiście o Sea of Thieves.
Wyobraźcie sobie dużą mapę, z wieloma wyspami, a wy pośrodku niej. Zaraz podniesiecie kotwicę, w żagle wpadnie ożywczy wiatr, a wasz slup będzie odważnie ciął lazurowe spienione fale Morza Złodziei, które czeka z całym swoim dobrodziejstwem. Oferuje zabójczo niebezpieczne zagrożenia, ale i niezapomniane widoki. Pływają po nim zarówno pacyfistycznie nastawieni żeglarze, podobni do was, jak i zaprawione w bojach wilki morskie, które wyglądają łatwego łupu. Przygód do odkrycia jest bez liku i tylko od gracza oraz przewrotnego losu zależy, na co trafi podczas kolejnego rejsu.
Sea of Thieves to bardzo prosty w swoich założeniach, ale moim zdaniem niesamowicie satysfakcjonujący sandbox, w którym przeżywa się morskie przygody. Najistotniejsze w grze jest oczywiście poruszanie się statkiem. Możemy pływać samemu, niewielką łajbką, a możemy robić to z naszymi przyjaciółmi na nieco większych jednostkach. Dość istotnym aspektem jest, jak przystało na spragnionych skarbów piratów, zdobywanie złota, co możemy uskuteczniać na kilka sposobów, współpracując z różnymi kompaniami handlowymi, które oferują nam wielorakie misje, najczęściej polegające na dostarczaniu różnych przedmiotów w odpowiednie miejsca, i chociaż może brzmieć to nudno, tak zaręczam, że dzięki zróżnicowaniu sposobów ich pozyskiwania nie jest to monotonne poszukiwanie itemków rodem z Gothica 3. Raz trzeba rozwiązać zagadkę, czasem rozprawić się z grupą szkieletów, a niekiedy musimy zanurkować w morskie odmęty i przy okazji zarabiania złota podziwiać zapierające dech w piersiach widoki podwodnych raf oraz towarzyszących im ruin.
Przyznać muszę, że osobiście nie jestem mistrzem zagadek i orientowania się w przestrzeni, ale co do zasady nie czuję frustracji, gdy przeczesuję kolejną wyspę w poszukiwaniu zakopanego skarbu. Szczególnie że moment, gdy po długich poszukiwaniach w końcu wbijam łopatę w ziemię i słyszę upragnione stuknięcie o drewno, jest naprawdę wspaniały i satysfakcjonujący.
Brak nudy w Sea of Thieves to również zasługa graczy, gdyż podczas naszych rejsów spotykać możemy także inne jednostki, należące do nieznanych nam osób. U mnie wiąże się to z niepokojem zmieszanym z ciekawością. Zazwyczaj jednak moja potrzeba spotkania drugiego człowieka pośród omnipotentnych sił przyrody bierze górę i podpływając, tylko trzymam kciuki, abym przez lunetę nie dojrzał pirackiej bandery na maszcie.
Z tym jest różnie. Niektórzy są bardzo przyjaźni, co owocuje wymianą uprzejmości, pozdrowieniami i życzeniem sobie szczęścia na tych nieprzewidywalnych wodach, a czasem nawet wymianą niektórych drogocennych materiałów. Bardzo lubię takie spotkania, bo jednak wychodzę z założenia, że ciekawiej jest ze sobą pogadać, zbić piątkę i popłynąć w swoją stronę z uśmiechem na ustach. Są oczywiście też tacy, którzy rzucają się na innych bez pardonu, za cel obierając sobie sianie pożogi i zniszczenia. Tutaj muszę przyznać, że czasami mnie to męczy, szczególnie jeśli płynę z pustą ładownią, a mój oponent nie potrafi uszanować mojego pacyfizmu i będzie mnie zabijał, mimo że widzi mój brak zainteresowania walką. To jednak margines i muszę przyznać, że spotkania z piratami często owocowały emocjonującymi pościgami, które miło wspominam i przez ten pryzmat rozumiem sens takiego stylu rozgrywki. Czasem trzeba przerwać spokojną żeglugę, postrzelać do siebie z armat i pogonić się na otwartych wodach, żeby w końcu któreś z nas spoczęło na dnie, a drugie odpłynęło, dumne z siebie i bogatsze o luksusowe dobra.
Zagrożenie czyha też pod wodą. Oprócz zwykłych rekinów, podczas żeglugi możemy spotkać megalodona, a nawet samego krakena. Z tym pierwszym nigdy jeszcze nie związałem się prawdziwą walką, gdyż jest to – jak na mój gust – zbyt szybki i zwinny przeciwnik, ale wielkiej ośmiornicy miałem okazję dać się we znaki. Była to jedna z najbardziej emocjonujących potyczek w moim growym życiu i nie zapomnę jej nigdy. Na szczęście udało mi się pokonać tego potwora i jestem z tego faktu bardzo zadowolony.
Dużym atutem gry jest jej oprawa. Grafika to, powiedziałbym, coś lekko w stylu Fortnite’a. Wysepki, okręty płynące gdzieś na skraju horyzontu i fale uderzające o kadłub naszego statku wyglądają obłędnie i naprawdę jest na czym zawiesić oko. No a wschód bądź zachód słońca na morzu to prawdziwa poezja. Warto wydać te kilkadziesiąt złotych, aby móc z tym obcować. Muzyka natomiast czasami lekko zaciąga w stronę Piratów z Karaibów, ale nie są to motywy przewodnie. Tutaj też jest bardzo przyjemnie i nie ma się do czego przyczepić.
Jednym z większych atutów w moich oczach jest możliwość siedzenia… wiem, to dziwnie brzmi, ale gra umożliwia nam usadawianie się na klifach, na burtach statków czy na stołkach w nabrzeżnych tawernach. Ktoś powiedziałby, że to nic szczególnego, ale ja naprawdę to doceniam, bo to ważny element immersji. Podobnie jest z możliwością machania innym graczom czy raczenia się grogiem albo wspólnych tańców do muzyki, którą również można grać za pomocą czterech różnych instrumentów. Lubię takie roleplayowe smaczki, bo pamiętam, jak za dzieciaka wysiadywałem całymi godzinami w gothicowych karczmach, udając, że mój bezimienny wcale nie chce być poszukiwaczem przygód, tylko woli osiąść w portowym mieście Khorinis.
Całość składa się na naprawdę ciekawy tytuł. Sterowanie jest proste, ale satysfakcjonujące. Widoki piękne i nostalgiczne. Nikt nie narzuca modelu rozgrywki i jeśli się chce, to można po prostu łowić sobie ryby, a potem je smażyć i sprzedawać, co jest chyba moim ulubionym zajęciem, szczególnie po dniu pełnym pracy. W ogóle Sea of Thieves to świetny tytuł, żeby się wyciszyć, wyluzować i odpocząć.
Zawsze miałem za złe twórcom gier, gdy widziałem jakieś statki, którymi nie dało się wypłynąć w morze, tylko smętnie stały w porcie. Sea of Thieves realizuje moje marzenia o dalekich wyprawach i daje wspaniałe poczucie wolności. Polecam każdemu, a szczególnie fanom Piratów z Karaibów, bo tak, w świecie gry można spotkać Jacka oraz inne postacie, które kojarzymy z filmu.
(on/jego)
Zawodowo animator społeczno-kulturalny. Duchem gracz: stołowy oraz komputerowy; wielbiciel mrocznych nurtów w fantastyce; wannabe literaturoznawca i antropolog kultury; pasjonat historii; łucznik w stanie spoczynku; wampirolog; neoromantyk; twórca kina niezależnego; drobny youtuber; badacz, pogromca i koneser teorii spiskowych; pisarz na etapie szuflady; były redaktor czasopisma „Równość”; posłaniec Zewnętrznych Bogów.