W obecnych trudnych czasach zdecydowana większość spośród ponad setki konwentów, które odbywały się co roku w całym kraju w minionej epoce, zawiesiła działalność. Niektóre obiecują powrót latem. Nieliczne odbywają się w formie internetowej. Wyrosło też kilka nowych imprez, zrodzonych do sieci. Jedną z nich – pierwszą w Polsce – jest Konline.
Konline organizuje warszawskie stowarzyszenie Avangarda. Pierwsza edycja odbyła się przed rokiem, w pierwszych tygodniach lockdownu. Niestety nie wzięłam w niej udziału, nie pamiętam już dlaczego – wiosna 2020 nie zapisała mi się zbyt mocno w pamięci. W tym roku jednak, jak tylko się dowiedziałam, że Konline znów się odbędzie, postanowiłam w nim uczestniczyć i była to doskonała decyzja.
Od piątku do niedzieli (5–7 marca) co godzinę zaglądałam do magicznej tabelki albo kanału na Discordzie, by sprawdzić, czy któryś z punktów programu o zbliżającej się godzinie nie brzmi interesująco. Zazwyczaj któryś owszem, brzmiał. Kliknięcie później byłam w wirtualnej sali, gdzie zazwyczaj na czacie już coś się zaczynało dziać, a prelegent właśnie robił obowiązkowy seansik spirytystyczny, czyli pytał, czy go widać i słychać. Czasami, słuchając prelekcji, patrzyłam pilnie w ekran. Czasami sprzątałam kuchnię, piekłam ciasto albo bawiłam się z psem. W codziennych, weekendowych aktywnościach towarzyszyły mi pełne entuzjazmu głosy pisarek i prelegentek. Każda chwila tych dni stawała się specjalna.
Zaczęło się w piątek od prelekcji Magdy „Cathii” Kozłowskiej, najbardziej uśmiechniętej osoby polskiego fandomu, o książkach towarzyszących serialowi Supernatural. Moja sympatia do tego serialu dawno minęła, po żadne książki sięgać nie zamierzam – ale bardzo chciałam zobaczyć prelegentkę chociaż na ekranie i wysłuchałam jej literackiego przeglądu z uśmiechem. Następnie popełniłam błąd, wchodząc na prelekcję na temat, którym się trochę zajmuję – „sekcja zwłok książki” okazała się dla mnie nudna nie do wytrzymania, więc jakoś w połowie poszłam na psacer. Wróciłam na punkt programu słynnego nauczyciela Przemka Staronia o wartości popkultury w edukacji. Jakkolwiek sama prelekcja mnie nie porwała – nie jestem wielką fanką Josepha Campbella, a prelegent owszem, poza tym nie mówił dla mnie nic odkrywczego – to bardzo się cieszę, że ktoś wreszcie zdołał ściągnąć tego wielkiego popkulturowego geeka na fandomową imprezę. Oby nie po raz ostatni, bo to prelegent o ogromnym entuzjazmie, doświadczeniu i zaraźliwej pasji, taki trochę nasz fantastyczny ambasador w wielkim poważnym świecie. Po małej przerwie – w której koniecznie powinnam była posłuchać Joanny Piotrowskiej mówiącej o czarnych dziurach, ale wtedy tego nie wiedziałam – zaczęła się prelekcja kolejnej superosoby reprezentującej fantastów w poważnym świecie, czyli Staszka Krawczyka, który krótko (za krótko!) opowiedział o tym, gdzie w historii literatury możemy szukać źródeł science fiction. Jednak dzięki temu, że mówił tak krótko, trafiłam na panel dyskusyjny z udziałem Petera Wattsa, Magdaleny Kucenty, Krystyny Chodorowskiej i Wojciecha Orlińskiego o science fiction, wyobraźni i nauce – który był po prostu rewelacyjny, bo nie dość, że intrygujący pod względem treści, to jeszcze w całości poprowadzony w bardzo przyjaznej atmosferze pasji do nauki i ciekawości, co przyniesie przyszłość. Zdaje się, że został nagrany, więc jeśli kiedyś się na niego natkniecie, gorąco polecam.
Konwentową sobotę zaczęłam wczesnym popołudniem spotkaniem z Mileną Wójtowicz – moim najnowszym odkryciem w polskiej fantastyce (nawet ostatnio napisałam notkę o dwóch jej książkach w ramach #FajnaPolskaFantastyka). Autorka okazała się być uśmiechniętą, zabawną i mądrą osobą, dokładnie tak ją sobie wyobrażałam. Po dwugodzinnej przerwie dotarłam na panel Hardej Hordy, czyli grupy fantastycznych polskich pisarek, którą tym razem reprezentowały Krystyna Chodorowska, Anna Hrycyszyn, Agnieszka Hałas, Milena Wójtowicz oraz Aleksandra Janusz. Bardzo wam polecam takie panele – często pojawiają się na konwentach z różnym składem osobowym autorek – bo Harda Horda to w tej chwili najciekawsze zjawisko (a raczej konstelacja zjawisk) w polskiej fantastyce. Godzinę później posłuchałam spotkania z Krystyną Chodorowską, która jest po prostu zachwycającą osobą o ogromnej wiedzy i masie ciekawych rzeczy do powiedzenia. A już zupełnie wieczorem posłuchałam panelu o fanzinach.
Niedzielę rozpoczęłam od spotkania z kolejną hordową pisarką – Anną Hrycyszyn, przesympatyczną, utalentowaną i zbyt skromną pisarką (przeczytajcie jej opowiadania o detektywie Fiksie!). Następnie… udałam się na spotkanie z gościnią z Australii, pisarką Gillian Polack, która opowiadała o współczesnej australijskiej… kuchni. To było wspaniałe! Kultura kulinarna wiele mówi o kulturze w ogóle; w przypadku Australii również to widać w postaci intrygującego zderzenia tradycji wywiedzionych z brytyjskich czasów kolonialnych i elementów związanych ze specyficzną przyrodą – oraz bliskością Azji Południowo-Wschodniej. Nie miałam pojęcia o wielu rzeczach, o których mówiła Gillian – np. o tym, że wiele australijskich roślin i zwierząt ma nazwy nadane ze względu na podobieństwo do gatunków europejskich, choć tak naprawdę mało je przypominają, albo że w ogóle jest to kontynent tak bardzo przyrodniczo bogaty. Ciągle jednak nie mam zupełnie ochoty go odwiedzić… Następnie znów wpadłam w ciąg spotkań autorskich – najpierw miniwarsztaty kreatywne z Anną Hrycyszyn, następnie spotkanie z Magdaleną Kucenty, podczas którego więcej było o pisaniu do gier (autorka pracuje dla CD Projektu) niż o jej debiutanckiej powieści, choć o niej, oczywiście, też – chyba warto po nią sięgnąć. Po przerwie na porzucanie piłeczki poszłam posłuchać wykładu Petera Wattsa o… potrzebach przyszłości (nic nie poradzę, że strasznie lubię tego pisarza! zwłaszcza słuchać), na którym dowiedziałam się, że będzie z jego udziałem jeszcze jeden, nieplanowany punkt programu – dyskusjo-turniej ze wspomnianą astrofizyczką Joanną Piotrowską, której wykładu o czarnych dziurach nie posłuchałam. Ogromnie żałuję, bo okazała się absolutnie rewelacyjną, mądrą, błyskotliwą osobą. I podczas dyskusji odwiedzał ją pies! Watts i Piotrowska niby mieli się spierać, ale tak naprawdę głównie zachwycali się nauką i było to przepiękne. A potem… potem było już tylko uroczyste zakończenie konwentu, pełne hermetycznych żarcików i wyczuwanej ze wszystkich stron tęsknoty za spotkaniem twarzą w twarz.
Czy konwent online może zastąpić prawdziwy? A gdzie tam – ale Konline nie całkiem próbował. Wziął z konwentów to, co się dało, dołożył to, co trzeba było i stworzył nową formułę imprezy internetowej, która nie ginęła w zalewie powiadomień. Nie była hermetyczna, nie była chaotyczna, nie była nudna; nie dodawała poczucia osamotnienia, nie dokładała wyrzutów sumienia, że znowu weekend spędza się z nosem w ekranie. Pozwoliła na spotkania z innymi fanami i fankami na tyle, na ile było to możliwe. Miało się poczucie, że uczestniczy się w czymś grupowym, że nie jest się tylko widzką, ale uczestniczką. Nie miałam wątpliwości, że ktoś tylko poustawiał ludzi w tabelce, a później kliknął START, ale że ciągle, w każdym momencie, grupa osób strzeże całej tej machiny i z życzliwością i troską przygląda się, czy wszyscy dobrze się bawią. Niczego od nich nie potrzebowałam, ale czułam się zaopiekowana, poinformowana, pokierowana; wiedziałam, że gdybym chciała – mogłabym się zaangażować bardziej, podyskutować na Discordzie, wejść na kanały głosowe, pobawić się w symulacje konwentowych sleeproomów i korytarzy czy wreszcie po prostu włączyć kamerkę i mikrofon i porozmawiać z prelegentem. Nie chciałam – na zwykłych konwentach też rzadko się udzielam (chyba że akurat coś sama prowadzę…) – ale widziałam, jakie mam możliwości i nie były one małe.
Tęsknię za konwentami. Może niekoniecznie za organizacją – w tym temacie chyba się naprawdę wypaliłam. Ale za włóczeniem się w tłumie kolorowych postaci, za zwiedzaniem obcych miast, za kupowaniem zupełnie niepotrzebnych drobiazgów na stoiskach, za przypadkowymi spotkaniami z osobami, z którymi cała moja relacja sprowadza się nieraz właśnie do przypadkowych spotkań na konwentach. Przede wszystkim tęsknię za tym oderwaniem się od świata, funkcjonowaniem na zupełnie innych, świątecznych, karnawałowych zasadach w konwentowym mikroświecie. Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś będzie to możliwe, bo nigdzie się tak nie odpoczywa i brak tych okazji mocno odczuwam. Tymczasem – zachęcam was, byście dali szansę konwentom online. A jak czujecie powiew nostalgii, myśląc o konwentach, to przypomnijcie sobie swój ulubiony, wejdźcie na jego stronę i wesprzyjcie organizatorów – czy to wpłatą na zrzutkę, czy to dobrym słowem. To osoby, które czerpały siłę z organizowania dla was takich wydarzeń – możecie sobie wyobrazić, jak im teraz ciężko i jak za wami tęsknią.
Za nieco ponad miesiąc odbędzie się kolejna czysto wirtualna impreza – Focon. Angażujemy się w nią nieco, więc będzie nam bardzo miło, jeśli polubicie ich profile i weźmiecie udział w imprezie. My tam będziemy na pewno!
(ona) kulturoznawczyni, redaktorka i tłumaczka, fanka fandomu. Lubi polską i niepolską fantastykę, szynszyle, psy, rośliny doniczkowe, kawę i sprawiedliwość społeczną.