Za nami drugi, wyczekiwany z drżeniem sezon Good Omens – fabularnie wyjeżdżający poza to, co znane nam już było z książki. Co nam się spodobała kontynuacji tej historii? Przeczytajcie!
Kasia: O. MÓJ. BOŻE! Co to był za sezon! Co tam się nawyrabiało. Bardzo się cieszę, że będziemy mogli o tym pogadać i… podać sobie chusteczki? Od kilku dni mogłabym gadać tylko o tym, jak fantastyczny, zabawny, ciepły, nostalgiczny był ten sezon. Jak Tennant i Sheen zagrali (mogłabym się zachwycać bez końca ich warsztatem, talentem i wzajemną dynamiką na planie). Jak błyszczał drugi plan. Mam wrażenie, że bardzo skupiono się na końcówce, która była rozdzierająca, ale należy docenić cały sezon. Na przykład to, jaki był po prostu ładny wizualnie (niektóre kadry są tak piękne!), jak grał motywami, przeróżnymi. Właściwie każdy odcinek miał zupełnie inną atmosferę i zestaw nawiązań (do horrorów, literatury dziewiętnastowiecznej, śledztw dziennikarskich).
Jestem absolutnie zachwycona, jak kameralny jest ten sezon. Bo wiecie, kiedy nie mamy Armagedonu za pięć minut, Antychrysta, łowców wiedźm, przepowiedni, Jeźdźców Apokalipsy i tego nagromadzenia wszystkiego, to można się skupić na przeszłości, teraźniejszości i przyszłości, i przemyśleć wiele spraw, zadając pytania ponadczasowe i uniwersalne. Oczywiście pytania o rzeczy uniwersalne to znak rozpoznawczy Good Omens, po prostu w tym sezonie jest na to więcej przestrzeni. Jest w jakiś sposób bardziej prywatny.
Osobiście nie miałam zbyt dużo obaw w stosunku do tego sezonu. Fakt, nie jest już adaptacją książki, ale to mnie nie niepokoiło z bardzo prostego powodu: Gaiman współtworzył te postaci, adaptacja książki była wręcz bezbłędna, wiedziałam więc, że mimo że nie ma już tego szkieletu, to doskonale zna te postaci, wie, gdzie je prowadzi, czuje klimat opowieści, którą współtworzył i że nie straci tego. Także zupełnie mu zaufałam i ufam nadal.
Ania: Na żaden inny serial nie czekałam w tym roku tak jak na kontynuację Good Omens (na drugim miejscu, bardzo blisko pierwszego, plasował się Heartstopper). Przede wszystkim nie mogłam doczekać się, kiedy znów zobaczę Tennanta i Sheena razem na ekranie (nie wiem, jak to się stało, ale Michael Sheen złapał z Tennantem jeszcze większą więź niż zrobiły to Catherine Tate i Olivia Colman), ale też byłam bardzo ciekawa, jak Gaiman udźwignie ciąg dalszy, bo pierwowzór książkowy już mu się skończył. Widziałam, że niektórzy w internecie zarzucają mu, że poczuł się zbyt swobodnie z postaciami Crowley’a i Azirafala i że mało w sequelu ducha Terry’ego Pratchetta, ale cóż – po pierwsze było to nieuniknione, a po drugie, jeśli ktoś ogląda uważnie (po raz drugi, trzeci, pięćdziesiąty ósmy… liczę to tylko teoretycznie…) z pewnością wyłapie liczne nawiązania do Świata Dysku. Nie wierzę, że Pratchett nie byłby zadowolony z kierunku, w którym skręcił serial. Bo o ile pierwszy sezon to typowa przygodówka, w której bohaterowie ścigają się z czasem, aby ocalić świat, tak drugi jest wyraźnym romansem na wielu poziomach. I o ile relacje romantyczne między bohaterami mogą wydawać się odmienne, dynamika postaci pozostaje ta sama.
I nie umiem o tym nie wspomnieć, ale Good Omens pokazał też bardzo ważną rzecz: PISARZE TO URODZENI KŁAMCY. Nie wierzę, że można łgać w żywe oczy o tym, jak pluszowy, uroczy i bezpieczny emocjonalnie będzie ten sezon, a potem PRZYWALIĆ W SERCA FANÓW ROZŻARZONYM POGRZEBACZEM. Wirtuozeria gry pomiędzy Tennantem a Sheenem w ostatniej scenie to coś, co trudno pojąć rozumem. Wszystkie uczucia się w nich kłębiące są widoczne jak na dłoni, a jednak drgają pod powierzchnią. Poza tym nie mogłam pozbyć się wrażenia, że obecność Dereka Jacobiego w jakiejkolwiek produkcji gwarantuje kłopoty dla postaci odgrywanych przez Davida Tennanta. Całe szczęście, że dostaniemy trzeci sezon, a nasze cierpienie jest zaledwie pomostem, przez który musimy wszyscy przejść. To, że jest to pomost ze spróchniałego drewna, kolebiący się nad przepaścią pełną ognia z dna piekieł, to inna sprawa.
Odstawiając na bok wszystkie dręczące mnie uczucia, muszę powiedzieć, że odcinki, które do nich wiodą, są pełne humoru, wybitnych postaci (anioł Muriel, który w trzecim sezonie zapewne odegra znaczącą rolę) i tego, za czym przepadam najbardziej, oglądając losy Azirafala i Crowley’a – retrospekcji pogłębiających ich relację na przestrzeni wieków. Moją ulubioną pozostaje ta z Hiobem, bo nie tylko jest wzruszająca (mina Azirafala orientującego się, co stało się z kozami), nie tylko zawiera ponadprzeciętną ilość członków rodziny Davison-Tennant, ale jeszcze dotyka kwestii ontologicznych. To prawdopodobnie pierwszy raz, kiedy Crowley i Azirafal spotykają się po upadku Crowley’a i pierwszy raz, kiedy dyskutują o zasadności boskich planów. Najwspanialsze jest to, że momentalnie pojawia się pomiędzy nimi wzajemne zrozumienie i współpraca.
Jeszcze jedną kwestią, zupełnie na marginesie, jest niezwykle cieszący mnie fakt, że Gaiman rozumie fanów. Rozumie ich potrzeby i marzenia, bo sam jest fanem. I kolejna rzecz, którą mogą mu zarzucić recenzenci – że sezon drugi Good Omens przypomina właściwie jeden z fanfików publikowanych na AO3 – w mojej opinii jest odzewem na oczekiwania widzów (wcale nie napisałam fanfiction o Crowley’u sprzed upadku stwarzającym kosmos. Wcale też nie piszczałam na pierwszej scenie. Ani-ani).
Idźcie i oglądajcie ten serial wszyscy. Wypłakane oczy i złamane serca to niewiele w porównaniu ze wspaniałościami, które na was czekają.
DemonBiblioteczny: Nie jestem pewne, czy na jakikolwiek serial czekałom w tym roku tak bardzo jak na drugi sezon Good Omens. Chyba nawet zbliżający się wielkimi krokami Loki nie napawał mnie taką ekscytacją (a moja miłość do Bóstwa Psot jest głęboka i nieskończona). Przyznaję również bez skrępowania, że obejrzałom drugi sezon dwa razy i nie zawaham się tego uczynić ponownie.
Szczerze powiedziawszy, niewiele pamiętam z pierwszego oglądania. Było przy tym tyle emocji (głównie śmiechu i rozczulenia), że warstwa fabularna jakoś umknęła mi z głowy. Za drugim razem mogłom lepiej docenić coś poza graniem z moimi uczuciami. Bardzo cieszę, że zdecydowano się uderzyć w spokojniejsze tony. Pierwszy sezon postawił przed bohaterami bardzo poważne zadanie – koniec świata to nie byle co. Trudno byłoby to przebić, a próby mogłyby się skończyć niepotrzebną sztampą.
Podobnie jak osoby wypowiadające się przede mną, uważam, że kameralność drugiego sezonu zrobiła wiele dobrego dla serialu. Mogliśmy lepiej poznać bohaterów, bardzo podobał mi się rozwój relacji Azirafala i kłamstwa oraz to, co było wspomniane przez Kasię – nawiązania do innych gatunków. Szczególnie serduszko skradła mi scena wkroczenia demonów na ulice Londynu – aż poczułom lekką nostalgię do starych horrorów.
Podobnie jak fani mam złamane serce przez finał, ale mam szczerą nadzieję, że sezon trzeci mi je poskleja. Odrobinę pomogło, że Sheen przeżywa to razem z nami i że Gaiman cierpliwie odpowiada na liczne pytania i skargi osób, które już obejrzały serial. Ogólnie podoba mi się atmosfera w fandomie – to, że wypłynęło mnóstwo teorii, pojawiają się kolejne fanfiki, fanarty i headcanony. Miło jest być tego częścią.
Podsumowując – kto nie widział, niech ogląda. Naprawdę warto. Ja już nie mogę się doczekać, gdy wrócę do serialu po raz trzeci i być może dostrzegę w nim nawet jeszcze więcej niż ostatnio.
Rademede: Nie wiem jak dawno temu był pierwszy sezon Good Omens, ale przyznam się, że zupełnie zapomniałam, co się działo w pierwszym, a mimo to koniec sezonu złamał mi serduszko. Duet Sheen-Tennant jest cudowny, relacja ich postaci jest widoczna jak na dłoni. Bardzo podobały mi się sceny w Edynburgu na Victoria Street, bo miałam okazję całkiem niedawno tam być i miałam takie: „Ej, wiem, gdzie to jest, byłam tam!” jak Azirafal parkował samochód. Podobnie jak przedmówcom bardzo podobała mi się kameralność sezonu i bliższe przedstawienie relacji Azirafala z Crowley’em. Ot, dwóch przyjaciół żyje sobie zwyczajnie po Armagednonie, któremu zapobiegli.
Dawno nie widziałam równie zabawnej fandomowej sceny jak ta, w której Azirafal próbuje przekonać właściciela sąsiedniego sklepu do przyjścia na spotkanie, oferując mu zabytkowy numer Doctor Who Magazine i tłumacząc zawiłości jego wydania, w momencie gdy obok stoi Crowley. Po prostu cudowne. Dodatkowo w tym momencie w tle da się usłyszeć hamulce TARDIS.
Natomiast co mi się nie podobało, to… rozwiązanie historii Gabriela. Po prostu nie czuję jego zakochania się w Belzebub. Może jakby dostali cały odcinek na przedstawienie tej historii, to by była bardziej wiarygodna? Nie usatysfakcjonowała mnie retrospekcja ich związku, wydawało mi się, że do krótkiego wyjaśnienia chciano włożyć duży ładunek emocjonalny i w moim odczuciu wyszło to sztucznie. Azirafal i Crowley są więcej niż przyjaciółmi? Jasne, kupuję bez problemu, widać to po nich i nie mam wątpliwości, że się kochają. Ale Belzebub i Gabriel według mnie takiej chemii nie mają, przez co cały wątek Gabriela się sypie.
Wikszy: Zacznę od tego, że od jakiegoś tygodnia próbuję się pozbierać po ostatnim odcinku. Widzę, że niektórzy porównują to zakończenie do Our Flag Means Death i to całkiem dobre porównanie. Podobne obrażenia emocjonalne. Ale koniec końców drugi sezon Good Omens podobał mi się bardziej niż pierwszy. Być może dlatego, że pierwszy to jedynie ekranizacja jednej z moich ulubionych książek. Bardzo dobra ekranizacja, ale chyba nie da się przełożyć humoru i charakterystycznego języka z powieści Pratchetta i Gaimana na ekran. Drugi sezon dał mi coś nowego i skupił się bardziej na dwójce najlepszych bohaterów. Podobała mi się też mniejsza stawka – tym razem nie ratujemy świata przed Armagedonem, a po prostu próbujemy wydedukować, skąd u licha w księgarni Azirafala pojawił się archanioł z amnezją.
Drugi sezon to właściwie piękna mieszanka historii detektywistycznej i romansu. Uwielbiam wątek z Niną i Maggie, i szczerze łatwiej było mi uwierzyć w ich relację niż w związek Belzebuba i Gabriela. Relacja archanioła i księcia piekieł wydawała mi się zbyt pośpieszna. Ale to może dlatego, że dwaj główni bohaterowie nie mogą się spiknąć od sześciu tysięcy lat. Wiecie, mogę mieć nieco spaczoną perspektywę. Skoro już o Azirafalu i Crowley’u mówimy, to ich wątek został poprowadzony mistrzowsko. Z przyjemnością oglądało mi się ich wspólne interakcje w różnych okresach historycznych czy kłótnie godne starego małżeństwa. Zakończenie tego sezonu było może przygnębiające, ale pasujące do charakterów i historii obu bohaterów. Nie chodziło o to, który z nich miał rację, a który się mylił. To świetna queerowa historia miłosna, której bohaterowie nie są wepchnięci w oklepane, nieco homofobiczne schematy. Mam tylko nadzieję, że doczekamy się trzeciego sezonu albo innego zamknięcia tej historii. To by było na tyle ode mnie, lecę robić kolejny rewatch.
ET: Czekałam na ten sezon. Pierwszy dołączył do całkiem niewielkiej grupy filmów i seriali, które oglądam na pocieszenie, tak że wiele sobie obiecywałam po kolejnym… i niestety nie dołączę do entuzjastycznych głosów powyżej. Moja lista zarzutów jest długa, a najpoważniejszy z nich to nuda. Po dwóch naprawdę fajnych pierwszych odcinkach sezon ostro zapikował w dół i niestety tam pozostał. Co zawiodło? Przede wszystkim konstrukcja. Właściwie przez połowę czasu oglądamy retrospekcje, które w zamierzeniu mają nam przybliżyć głównych bohaterów i ich wzajemną relację, i same w sobie są raczej w porządku (choć naprawdę nie widzę sensu w poświęcaniu niemal całego odcinka zombie-nazistom), kłopot w tym, że zabierają czas opowieściom z teraźniejszości, w efekcie czego te ostatnie są dość… żadne, a na dodatek nie wystarcza czasu na porządne zakończenie (na rozwinięcie w sumie też), więc dostajemy rozwiązanie zagadki losu Gabriela dosłownie upchnięte w kilkuminutowej retrospekcji (znowu!). Z dwóch (a właściwie trzech – patrz zagadka losu Gabriela) wątków romantycznych najlepiej – choć nie znaczy to, że dobrze – wypadł ten Niny i Maggie – może dlatego, że poświęcono mu najwięcej czasu. Którego ewidentnie zabrakło dla pozostałych, znowuż upchniętych w końcówce ostatniego odcinka. Tak, wiem, relację Crowley’a i Azirafala obserwujemy niemal przez cały sezon, natomiast to, jak jeden z nich zdaje sobie sprawę z jej istoty i postanawia ją nazwać, znowuż wciśnięte jest w końcówkę, bez sensownego, a przede wszystkim zgodnego z charakterem Crowley’a, podprowadzenia.
Ostatnie sceny, które tak wiele osób doprowadziły do łez, u mnie spowodowały co najwyżej zgrzytanie zębami ze złości. Przez cały pierwszy sezon i spory kawałek drugiego (historia Hioba, no błagam!) oglądaliśmy Niebo jako skostniałą instytucję, która niewiele ma wspólnego z dobrem. I nagle Azirafal, ten najlepszy, najczulszy, najwspanialszy, najwrażliwszy anioł we wszechświecie postanawia do niej wrócić i reformować ją od środka? To jest tak okropne i bezsensowne, że brak mi słów.
Żeby być uczciwą, przyznam, że było w tym sezonie sporo naprawdę fajnych momentów. I tych zabawnych – jak z niebieską jaszczurką – i poruszających – jak z perspektywą ubogich – i intrygujących – jak początki perypetii Gabriela. Niestety były to tylko momenty, które nie ułożyły się we wciągającą czy chociażby sensowną całość. Chciałabym napisać, że czekam na kolejny sezon, ale, szczerze mówiąc, nie czekam. A o drugim wolałabym zapomnieć.
Pryvian: Na wstępie muszę zaznaczyć, że jestem wielką fanką Neila Gaimana, jego opowieści, sposobu patrzenia na otaczającą nas rzeczywistość i jej komentowania, a przede wszystkim tego, ile empatii kryje się w jego dziełach. I to wszystko właśnie dostałam w drugim sezonie Good Omens – który natychmiast w moim prywatnym rankingu przebija ten pierwszy.
Oczywiście nie mówię, że pierwszy był zły. Nigdy, przenigdy! Był wspaniały, tak samo jak wspaniała jest książka, która należy do kanonu moich najukochańszych lektur wszech czasów. Ale bardzo się cieszę, że po tym pierwszym akcie nadszedł drugi, w którym stawki były z pozoru mniejsze, bo przecież walczymy o pojedyncze osoby, nie o całą planetę, ale o wiele bardziej osobiste. Bliższe domowi.
Jestem absolutnie zauroczona pierwszą sceną, tą pierwszą rozmową między Azirafalem i Crowley’em – i to jak ona doskonale odbija scenę finałową. Bo to Crowley jest tym, który od początku zadaje pytania, których nie powinien, który występuje przed szereg, który jest indywidualistą w środowisku, gdzie indywidualizm nie ma racji bytu, i niejako uczy tego Azirafala przez te wszystkie wieki… Żeby i tak zderzyć się pod koniec ze ścianą tej słodkiej, kochanej naiwności, że „ja zmienię system od wewnątrz”, mimo że widać, że to nie jest system, który można jeszcze naprawić, a jedynie taki, który by trzeba rozwalić, pochować, zasypać wapnem i ewentualnie budować od nowa. I moim zdaniem to ma absolutny sens, że Nina i Maggie odbywają tę rozmowę o związkach/słuchaniu się nawzajem właśnie z Crowleyem – bo on jako demon ma o wiele większą szansę, żeby zrozumieć. Bo to demony – nawet jeśli „nienawidzą” ludzkości i dążą do jej zniszczenia – są bardziej ludzkie, obdarzone większym zrozumieniem uczuć, bo po prostu muszą, żeby wodzić na pokuszenie i inne takie. A Azirafal jako anioł, choćby nie wiem jak uwielbiał ludzkość, to wciąż się od niej dość dystansuje – bo jest zbyt dobry, żeby być człowiekiem. Jego zrozumienie ludzkości jest wciąż powierzchowne, przefiltrowane przez jego anielską naturę i literaturę, ale nie życie samo w sobie – i to widać zarówno w edynburskim wątku z Morag, jak i przy jego rozmowie z Maggie o czynszu (która to rozmowa i tak jest absolutną uroczością).
Cały ten sezon jest jednym wielkim lustrem. Niebo jest niczym więcej jak tylko odbiciem Piekła, jedna bezduszna korporacja przeciw drugiej, historia Gabriela i Belzebuba odzwierciedla historię Azirafala i Crowley’a (choć na sporym przyśpieszeniu), a scena pocałunku między naszym aniołem i diabłem jest tak naprawdę przedłużeniem tego, co robili przez cały sezon, próbując doprowadzić do tego, aby Nina i Maggie się zeszły. No bo co robią śmiertelnicy w książkach i filmach, gdy wyznają sobie miłość i próbują o siebie nawzajem walczyć? Niezliczone są te epickie sceny pocałunków. I być może Crowley uznał, że to jest właśnie ostatnia szansa – skoro słowa nic nie dają, to zachowajmy się jak śmiertelnicy, odrzućmy całkowicie naszą anielskość/demoniczność i po prostu spróbujmy być „nami”, a nie „aniołem i demonem”. To też według mnie jest lekcja, która płynie z całego sezonu: człowieczeństwo również jest konstruktem – i jak każdego konstruktu społecznego, także jego uczymy się całe życie. Dzięki temu też wiemy, jak lepiej wyrażać swoje emocje, odnajdować się w różnych sytuacjach, empatyzować z innymi czy, jak Nina, uczymy się dawać sobie czas na odpoczynek, zasklepienie ran, przeżycie żalu.
O czym myślę, że warto pamiętać, to to, że wciąż nie znamy końca tej historii. Kurtyna opadła, jasne, ale akt trzeci się pojawi, prędzej czy później, w tej czy innej formie. I jestem przekonana, że będzie zachwycający.
A wy oglądaliście Good Omens? Zachęcamy do podzielenia się swoimi opiniami w grupie Polifonia Fantastyczna i na naszym Facebooku.

Wspólny profil redakcji Whosome.pl. Podpisujemy nim zbiorcze teksty, tłumaczenia, analizy i dyskusje.