One Piece to światowy fenomen. Tysiące rozdziałów, rzesze fanów, miliony kupionych egzemplarzy i adaptacja w postaci anime. Netflix postanowił dokonać niemożliwego i nakręcić live action z tego, co wydawało się dotychczas nieprzekładalne. Tak oto powstała aktorska adaptacja One Piece. Swoimi wrażeniami po jej obejrzeniu dzieli się z wami nasza redakcja oraz gościnnie An i Lynx.
Perła: Najpierw z tą niezwykłą historią zapoznała się moja siostra. Wiele anime poznałam przez nią. Po Dragon Ball szukała jakiegoś innego tytułu, który by ją wciągnął – padło na One Piece. Ja dosiadałam się na niektóre odcinki, czasem zostawałam trochę dłużej. Miałam nawet ulubione postacie – gadającego renifera-lekarza Choppera i ściganą listem gończym Robin, panią archeolog, za którą jest jedna z największych nagród. Szalenie spodobał mi się też świat przedstawiony – był przemyślany, pomysłowy i szalony, po prostu porywający. Było czuć ducha przygody, pogoni za marzeniami i przyjaźni. Niejednokrotnie roniłam łzy, bo Eiichiro Oda, autor One Piece, jest mistrzem tragicznych przeszłości. Do dziś pamiętam, jakie ogromne wrażenie wywarła na mnie scena, w której Robin, po życiu pełnym cierpienia i ucieczki, decyduje z zapłakaną twarzą, że chce żyć. Później sama próbowałam oglądać od początku, ale dotrwałam tylko do pojawienia się Usoppa, czyli nie za daleko. One Piece zniknęło z mojego życia na długie lata, co jakiś czas jednak o sobie przypominając. Byłam nawet w kinie na najnowszym filmie (polecam zobaczyć dla piosenek, bo niektóre są fenomenalne).
Pojawienie się wersji live action skłoniło mnie do powrotu. Któregoś dnia przechadzałam się po bibliotece i stwierdziłam, że sięgnę po mangę. Zaczęłam zatem czytać, a wkrótce zasiadłam do oglądania wersji aktorskiej. Jak wypada ona na tle oryginału? Mam parę zastrzeżeń, ale w ogólnym rozrachunku jest to moim zdaniem adaptacja udana. Nasi bohaterowie nieco różnią się od swoich odpowiedników z mangi i anime, ale nadal są sympatyczną gromadką różnych ludzi, którzy świetnie się uzupełniają i z czasem zaczynają tworzyć rodzinę. Zacznijmy od Luffy’ego, dla którego aktor został dobrany fantastycznie i czuć od niego tę pozytywną, nieco chaotyczną energię. Zoro był trochę za poważny. Porzucono jego komediowość, która była przecież zawsze ważnym elementem tej postaci – ciągłe drzemki i gubienie się. W Nami zabrakło krycia się za uśmiechem i przyjmowania pewnej pozy. Usopp został oddany wiernie. Szkoda jedynie, że nie pojawiła się jego załoga. Sanjiego trochę stonowali. Zawsze był bardziej bezczelny i wyszczekany. Podobało mi się, że więcej czasu antenowego dostał Koby, bo to jedna z moich ulubionych postaci, a w oryginale nie był tak istotny, przynajmniej nie na początku.
Pewne elementy zostały pominięte, a inne dodane – najbardziej chyba żałuję tego, że wyrzucono niektóre postacie i że rola innych została ograniczona. Różnie odbieram zresztą te wszystkie decyzje, ale rozumiem, że było to nieuniknione. Przykładowo, dziadek Luffy’ego w mandze i anime pojawia się znacznie później. Jako wiceadmirał nie zajmowałby się raczej takimi płotkami, które dopiero zaczynają, ale przyznam, że ostatecznie takie osobiste powiązanie nadało całości dodatkowej dramaturgii. Jego sceny z Zeffem były zresztą bardzo miłym dodatkiem i było czuć między nimi chemię. Nie dziwię się, że fandom od razu to podłapał i powstała nowa para, która wcześniej nie była nawet rozważana, a przynajmniej ja na nic takiego wcześniej nie natrafiłam. Innym wyborem, który uważam za udany, jest przyjaźń Nami i Kai. Podobało mi się, że zostało to rozwinięte, bo kobiecych przyjaźni nigdy za wiele. Pomysłowym rozwiązaniem było też umieszczenie walki z Kuro wewnątrz posiadłości. Mam słabość do bitwy na wybrzeżu, bo czuć tam większą stawkę, potrzebę ratowania wioski, ale tu też dostaliśmy ciekawe emocje – ciągłe poczucie zagrożenia i napięcia.
Twórcy wykorzystali wiedzę na temat dalszej fabuły w oryginale i powiązali całą opowieść w bardziej ścisły i spójny sposób, dostarczając też wieloletnim fanom paru mrugnięć okiem. Myślę, że właśnie przez to już teraz pojawił się dziadek Luffy’ego, a Arlong został wprowadzony nieco wcześniej i napadł na Baratie, podczas gdy w mandze i anime zrobił to Don Krieg. Moim zdaniem to bardzo dobry zabieg, który sprawia, że od razu na początku mamy poczucie większej ciągłości, choć brakuje mi tych bardziej oddalonych od głównego nurtu przygód, takich jak wizyta na wyspie Gaimona czy samotne perypetie Buggy’ego na morzu.
Ogólnie, mimo drobnych zastrzeżeń, odbieram aktorską adaptację raczej pozytywnie. Aktorzy zostali świetnie dobrani, twórcy nie bali się tego charakterystycznego dla oryginału szaleństwa, sceny walki wypadły dynamicznie i po prostu było czuć ten zew przygody. Czekam na drugi sezon i jestem bardzo ciekawa, jak twórcy poradzą sobie z przedstawieniem mojego kochanego gadającego renifera-lekarza Choppera. Trochę się tego obawiam, ale staram się być dobrej myśli.
Kajman: Na początku warto zaznaczyć, że serial oglądałem z pozycji osoby nieznającej wcześniej materiału źródłowego. Dotychczas seriale lub filmy live action oparte na znanych mangach nie miały dobrej passy, wystarczy wspomnieć nieudane adaptacje Death Note’a czy Fullmetal Alchemist: Brotherhood. Netflixowy One Piece wypadł na szczęście o niebo lepiej, choć z drobnymi błędami.
Zacznijmy od pozytywów. Najbardziej interesująco w całym serialu wypada według mnie rozgrywanie napięcia na linii stereotypowych złych piratów i dobrych żołnierzy marynarki wojennej. Podział zostaje na samym początku oddany dosyć klarownie, poprzez pokazanie sceny egzekucji Gold Rogera, w której rzekomo triumfują sprawiedliwość i „siły dobra”. Jednakże później serial rozmontowuje ten stereotyp za sprawą dwóch postaci: głównego bohatera Luffy’ego (Iñaki Godoy) oraz jego przyjaciela Koby’ego (Morgan Davies). Pierwszy z nich podkreśla na każdym kroku, jak ważne jest dla niego bycie dobrym piratem, dbanie o swoją załogę, pomaganie innym osiągać ich marzenia. Drugi jest kadetem marynarki wojennej i za jego sprawą obserwować możemy tę organizację od środka – okazuje się, że nie jest ona kryształowo czysta.
Luffy jest interesującą postacią nie tylko dlatego, że rozmontowuje już i tak wahającą się opozycję: morderczy i bezwzględni piraci – łaskawi i miłosierni stróże prawa. Gra on tutaj również rolę elementu chaosu, którego nikt z dorosłych i poważnych korsarzy nie traktuje poważnie. Luffy z dziecięcą naiwnością i marzeniem stania się królem piratów to postać, którą łatwo zlekceważyć, jednak mimo nikłych szans na wygraną to zwykle on i jego załoga wychodzą cało ze starć. Jego energia i pasja są rozbrajające i ostatecznie zapewniają mu przyjaźń bądź sympatię wielu postaci.
Warto tu docenić również kreację pozostałych postaci, szczególnie załogi Luffy’ego. Poznajemy przeszłość każdego jej członka i członkini, są to postacie z krwi i kości, z własnymi marzeniami, celami i słabościami. Wraz z rozwojem historii przeszłość w jakiś sposób nawiedza każdą osobę z załogi, w tym również głównego bohatera. Bardzo interesujące jest śledzenie rozwoju poszczególnych postaci i wpływu, jaki wywiera na nich Luffy – często bowiem staje się on czynnikiem wywołującym przemianę, bez którego inni bohaterowie zupełnie by się zagubili. Przeczy to aurze dziecinności oraz naiwności, która zdaje się otaczać głównego bohatera na początku serialu.
Niestety, czasami One Piece dopada bolączka wielu współczesnych produkcji fantasy (Koło czasu, Władca Pierścieni: Pierścienie Władzy, netflixowy Wiedźmin), nie tylko adaptacji live action mang. Mowa tu o zjawisku nazwanym uncanny valley, czyli poczuciu pewnej plastikowości i sztuczności wytworzonego świata – ulice są niekiedy zbyt czyste jak na pirackie miasta, niektóre ubrania wyglądają jak wyciągnięte prosto z garderoby, jest tu za mało brudu, oznak starzenia się ludzi czy zużycia przedmiotów. Oczywiście nie chodzi o to, by pokazywać w serialu wyłącznie piratów z zębami wypadającymi od szkorbutu, którzy pływają na przegniłych łajbach. Czasami jednak brakuje tu właśnie czegoś takiego, pierwiastka brudu i zużycia – z pewnością uwiarygodniłoby to ten świat. Konstruując wyobrażony świat, nawiązujący w swojej warstwie estetycznej do pirackiego imaginarium, warto byłoby zadbać o ten aspekt scenografii i kostiumów. Nie jest to jednak według mnie na tyle duża wada, by przekreślać cały serial bądź odbierać dużą część przyjemności z oglądania go.
Ostatecznie więc One Piece wypada całkiem pozytywnie – sceny walki są ciekawe, w pomysłowy sposób wykorzystano w nich moc Luffy’ego, postaci są zarysowane w znakomity sposób. Osoby tworzące serial zostawiły sobie też dużo furtek do kolejnych sezonów – wątków do rozwinięcia, postaci do przedstawienia, pomniejszych zahaczek. Nie pozostaje nic innego jak tylko czekać na kolejną odsłonę serii.
An: Do One Piece podchodziłam jak do jeża. Wcale nie z powodu kreski ani z powodu tego, jak wizualnie przedstawione są postaci żeńskie – ale z powodu liczby odcinków. I im bardziej poznawałam powody, dla których anime i manga powinny mi się podobać, tym bardziej mnie ta liczba odcinków przerażała. Ale trwałam w uporze… a potem zaczęłam słyszeć dobre rzeczy o aktorskiej adaptacji i zdecydowałam się zaryzykować. Było warto.
Aktorskie One Piece dało mi wiele radości, bardzo czystej radości, dokładniej takiej, jakiej oczekuję od przygodowej opowieści o piratach. Tej radości, którą ma w sobie główny bohater serii – i tak, gra aktorska Iñakiego Godoy ma tu olbrzymią zasługę, aktor emanuje pozytywną energią i pewnością siebie, która idealnie pasuje do Luffy’ego. Luffy (przynajmniej w tej wersji) to ktoś, za kim chce się w tę podróż wyruszyć, a jego wizja tego, czym powinni być piraci, pasuje do tego, czego my, odbiorcy historii o piratach, poszukujemy najchętniej – opowieści o wolności i poszukiwaniu przygód. Takich piratów sprzedano nam w dzieciństwie i takich piratów chcemy oglądać, a One Piece takich piratów nam daje… a do tego dokłada jeszcze mnóstwo absolutnie szalonego, nieskrępowanego i pięknego światotwórstwa.
Aktorski serial to szalone światotwórstwo oddaje znakomicie, łącząc jego absurdalne elementy (moce Diabelskich Owoców, dziwny wygląd i kostiumy niektórych postaci, ryboludzie, ślimako-telefony, piętrzące się anachronizmy…) z takim realizmem, jakiego wymaga forma live action, w spójną całość. Twórcy serialu nie próbowali iść w „mroczną” estetykę, ale też przyłożyli wielką wagę do szczegółów, pokazując je tak, że mnie jako widzce łatwo było ten świat w takiej wersji kupić, uwierzyć, że żyją w nim ludzie, którzy wyglądają jak ludzie – i równocześnie mają kreskówkowe moce. Nie sądziłam, że kreskówkowość One Piece da się przełożyć na serial aktorski – a jednak się udało. Wyszła z bardzo unikalna na tle współczesnych seriali estetyka.
Kolejną rzeczą, na którą zwróciłam uwagę, jest świetna choreografia walk. Tutaj też twórcy serialu dobrze przełożyli to, jak dynamiczne i absurdalne potrafią być anime. Nakręcenie sceny walki w forcie marines wymagało kilku dni – tam dzieje się równolegle kilka rzeczy na kilku planach i koordynacja tego, co robią bohaterowie faktycznie musiała zająć dużo czasu. Warto to docenić – podobnie jak to, że sami aktorzy grający główne role nie używają dublerów.
Wracając do aktorów, jak już napisałam, Iñaki Godoy skradł moje serce, ale reszta obsady też jest fenomenalna. Te postaci żyją, są wiarygodne i ciekawe. Jestem ciekawa, co będzie dalej się z nimi działo. Chcę towarzyszyć im w przygodzie.
Jestem ciekawa wielu postaci i wątków o których wiem, że się pojawią. Jak zostaną rozwiązane wizualnie? Jak aktorsko? Jestem też ciekawa, jak zostaną rozwiązane wątki queerowe, które pojawiają się w materiale źródłowym i o których słyszałam… ciekawe rzeczy (w skrócie: z tego co wiem, wątki są niedoskonałe i problematyczne, ale interesujące, a Eiichiro Oda, nawet jeśli niekoniecznie umie queerowe postaci przedstawić bez zgrzytów, stoi po ich stronie).
To, co mnie martwi, to to, że Netflix jest Netflixem – w każdej chwili może uznać, że serial nie ma odpowiedniej oglądalności. Podobnie może się okazać, że w którymś momencie twórcy serialu nie podołają ogromowi materiału źródłowego (oczywiście, już teraz idą na skróty, bo inaczej się nie dało), albo że obecni scenarzyści i reżyserzy, którzy są fanami mangi i anime i chcą oddać ich ducha, zostaną zastąpieni. Jednym słowem – boję się, że fabuła w którymś momencie się wywali. To zawsze jest ryzyko, ale na razie przynajmniej na kolejny sezon możemy czekać z niecierpliwością. A mnie gdzieś po drodze czeka jednak tych kilkaset (przy dobrych wiatrach i wycięciu fillerów) z tysiąca odcinków anime. To było nieuniknione, a aktorski serial tylko przypieczętował mój los. Nawet nie jestem na to zła. Jeśli anime ma mi dać tę samą radość, co live action – jestem za.
Lynx: Live action One Piece zdecydowanie żyje własnym życiem. Pozostaje blisko oryginału, ale nie boi się płynąć własnym szlakiem. W serii jest dość sporo zmian i nie jest to niczym złym. W końcu nikt nie miałby ochoty na kolejny odgrzewany kotlet. Z oryginałem łączy mnie nostalgiczna więź. A ponieważ jestem osobą, która już jak coś lubi, to dba o każdy szczególik, większość zmian nie uszła mojej uwadze. Ciężko mi było przez to oglądać tę nową wersję, bo co chwilę zapalały mi się w głowie myśli: „coś tu jest nie tak”, „czegoś brakuje”. Musiałam odsuwać je na bok, by czerpać radość z oglądania. Niektórych scen czy postaci brakowało mi bardziej, innych mniej.
Na pewno brakowało mi historii pieska Shushu, wizyty na wyspie Gaimona, hipnotyzera Jango czy załogi Usoppa. Rozumiem, że niektóre rzeczy pominięto by zmieścić się w 8 odcinkach. Niektóre zmiany wydały mi się nieco niepotrzebne, np. uśmiercenie Merry’ego czy to, że Nojiko nie wiedziała o planie Nami. Dużo dodatkowych scen dano marynarce (zwycięstwo dla fanów Koby’ego).
Bohaterowie nie są tacy sami jak ich mangowi odpowiednicy. Zachowane są ich kluczowe cechy, ale czuć, że jest to ktoś inny. Załoga Słomkowych, a także inne postacie w mojej głowie, są niejako starymi przyjaciółmi. Wydaje mi się, że lepiej oglądałoby mi się tę adaptację bez takiego przywiązania do oryginału. Najbardziej różniącą się dla mnie interpretacją charakteru jest bez dwóch zdań Nami. Nie uważam, by źle się ją oglądało, ale nie jest to ta kryjąca się za fasadą uśmiechu złodziejka specjalizująca się w okradaniu piratów z pierwszych tomów One Piece. Zoro natomiast został wykreowany na dużo groźniejszego i bardziej poważnego gościa. Tymczasem w mandze powodem, dla którego Zoro został łowcą piratów, było to, że wypłynął na morze w poszukiwaniu kogoś, a potem nie umiał znaleźć drogi powrotnej do swojej wioski i musiał jakoś wiązać koniec z końcem. Sanji jest grzeczniejszy, w mandze cały czas nazywa wszystko „gównianym”. Luffy ma w moim odczuciu mniej szaleństwa w oczach. U Usoppa brakowało mi pokazania jego przywiązania do wioski, w której się wychował.
Jednak najtrudniej oglądało mi się sceny z Rudowłosym Shanksem. Dlaczego? Powód jest prosty, jestem tak przywiązana do tej postaci, jego głosu z anime (Ikeda Shuuichi), że za każdym razem, gdy się pojawiał grający go aktor, miałam wrażenie, że oglądam jakiegoś oszusta (bez urazy dla pana Petera Gadiota, na pewno się starał). Zdaję sobie sprawę, że to dosyć głupi powód. Mogę też na pewno napisać, że live action nie wywołał u mnie też tyle emocji co pierwowzór.
Mimo tych moich narzekań, cieszę się, że ta adaptacja ma swoją autonomię. Obawiam się nieco, że będzie chęć wprowadzenia romansów na pokładzie w następnych sezonach, ale poczekamy, zobaczymy. Seans oceniam pozytywnie, pośmiałam się. Cieszę się też dlatego, że wersja aktorska dała mi pretekst do powtórki początków przygód Słomkowych.
dziewiętnastka: Do One Piece zasiadłam, nie znając oryginalnej mangi ani adaptacji anime. Co więcej, wyznam wam coś: mam coś w rodzaju mentalnej alergii na historie o piratach. Nie lubię, nudzę się, serio NIE MOGĘ. Nawet pierwsi Piraci z Karaibów byli dla mnie co najwyżej okej (dwójkę i trójkę ledwo obejrzałam). Krótko mówiąc – kiepska sytuacja do zakochania się w serialu.
Ale i tak się udało.
Od razu pokochałam te wszystkie niby schematyczne, ale jednak pełne życia postaci. Nie znam ich z oryginału, ale wersja serialowa przekonała mnie totalnie… Do tego stopnia, że z mężem przegadałam więcej niż jeden wieczór na temat Bardzo Poważnego Dylematu: kogo tu polubić bardziej – cynicznego emo boya Zoro czy uroczego (ej, w mandze serio jest creepem?) kucharza Sanjiego? Obaj trafiają w różne archetypy moich postaci do cichego uwielbiania, wybór jest bardzo ciężki. Amy Pond… ekhm, Nami też bardzo polubiłam, a nawet Usopp, choć kłamstwo ma we krwi i w imieniu, ostatecznie okazał się sympatyczną postacią. Zwykle taki ktoś by mnie w serialu irytował, Jacob Gibson jednak trzyma swoją postać w ryzach i nie daje jej popaść w zbytni krindż. Skoro już mowa o aktorach, chciałabym zaznaczyć, że od ponad roku trzymam kciuki za rozwój kariery Iñakiego Godoya, odtwórcy roli Luffy’ego. Poznałam go, pracując nad The Imperfects (anulowanego po pierwszym sezonie, jak to zwykle bywa na Netflixie), gdzie grał jedną z trzech głównych postaci i zrobił to po prostu najlepiej. Sukces One Piece na pewno mu pomoże w dalszej karierze, co bardzo mnie cieszy.
Zaskakująco mało mam za to do napisania o fabule. Prawdę mówiąc, średnio mnie ona interesuje. To znaczy, jestem bardzo ciekawa, co (i kto) jeszcze spotka naszą załogę, ale nie mam jakiejś wewnętrznej presji typu: „och, muszę się dowiedzieć, czy Luffy znajdzie One Piece”. Zwłaszcza że – w sumie to raczej zaleta – pierwszy sezon nie zakończył się cliffhangerem. Wręcz przeciwnie, wszystko zostało ładnie wykończone i nawet w miarę trzyma się kupy. Co do świata, w którym nasi bohaterowie się poruszają… Jest totalnie odjechany, totalnie odrealniony… Sama nie wiem, co mi bardziej podnosi brwi, ślimakofony czy te płonące plakaty z nagrodami za każdego pokazanego pirata. Co ważne jednak, tego świata nie czuć plastikiem. Zawieszenie niewiary zadziałało u mnie w stu procentach i nawet ten cały marynarski żargon mi nie przeszkadza.
O efektach specjalnych i stronie wizualnej napisały już osoby wyżej, a ja bym chciała jeszcze zwrócić uwagę na muzykę, za którą odpowiada znany z Netflixowego Wiedźmina duet Sonya Belousova i Giona Ostinelli. Na początku muzyka wydawała mi się dosyć schematyczna, takie tam orkiestralne pitu pitu spod znaku „ahoj przygodo”. Pierwsze przełamanie przyszło z wątkiem cyrkowych piratów – to naturalne, że w tym miejscu pojawiły się cyrkowe momenty. Im dalej jednak w serial, tym tych przełamań było więcej. Uroczy motyw Usoppa na ukulele, który według kompozytorów potem ma się rozwinąć w wersję na dwunastostrunową (sic!) gitarę. Flamenco Dracule Mihawka, za które odpowiada polski gitarzysta Marcin. Jazzik w Baratie. No i na samym końcu AURORA z śpiewanym singlem, który zwieńcza story arc Nami. Ile w to włożono pracy, pomyślunku, i jak to działa! Jestem naprawdę zachwycona.
No i tyle. Bring me the horiz… the second season 🙂
A jakie są wasze wrażenia po aktorskiej wersji One Piece? Znaliście już wcześniej mangę albo anime? Jak na ich tle wypada live action? Podzielcie się koniecznie swoją opinią!
Wspólny profil redakcji Whosome.pl. Podpisujemy nim zbiorcze teksty, tłumaczenia, analizy i dyskusje.