Anndycja przygląda się Szczęściu Mikołajka – historii o narodzinach Mikołajka, fikcyjnego chłopca, którego pokochały dzieci na całym świecie i życiu jego twórców.
W książkach są takie pierwsze zdania, które trudno zapomnieć. Zaczynając od klasyków w stylu „Jest prawdą powszechnie znaną, że samotnemu a bogatemu mężczyźnie brak do szczęścia tylko żony”, przez „Wszystkie szczęśliwe rodziny są do siebie podobne; każda nieszczęśliwa rodzina jest nieszczęśliwa na swój sposób”, do „Dzień był piękny. Jak wszystkie do tej pory. Upłynęło ich aż siedem, a przy tym nikt jeszcze nie wymyślił deszczu.” Po nich poznaje się wielką, niezapomnianą literaturę. Kiedy więc usłyszałam „Hurra! Nareszcie go mamy!”, nie stanowiło dla mnie wielkiej zagadki, że mowa o tej historyjce o telewizorze, w której tragarz niemal go upuszcza, a Tata doprowadza do białej gorączki zazdrosnego pana Blédurta…
No dobra, mowa o Mikołajku. Ale równie dobrze mogłabym napisać: mowa o moim dzieciństwie. Bo książki o paryskim chłopcu, nakreślonym kilkoma cienkimi liniami przez Jeana Jacquesa Sempé’go towarzyszyły mi przez lata szkolne, aż do końca liceum, kiedy, nieco zawstydzona, kupowałam opasłe tomiszcze pełne nigdy wcześniej niepublikowanych historyjek. O René Goscinnym myślałam jako o „panu od Mikołajka” jeszcze nim poznałam Asteriksa. Kiedy usiłowałam uczyć się francuskiego, jednym z głównych powodów (obok tego, by oglądać Notre Dame de Paris w oryginale i nie musieć śledzić napisów) było to, bym mogła czytać opowiastki o Mikołajku i wiedzieć, ile zaginęło w tłumaczeniu (karkołomne wyzwanie, zwłaszcza, że wszyscy czytelnicy doskonale znają sposób pisania tych książeczek, pełen fang w nos i słownych dowcipów). Spoiler alert: francuskiego nigdy nie opanowałam. Mikołajka zaś czytam do dziś.
Rozczarowana poprzednimi adaptacjami opowieści o francuskim rozrabiace, nieufnie sięgałam po najnowszą produkcję – Szczęście Mikołajka. Spodziewałam się kolejnej skleconej z przypadkowych historii fabuły, podanej tym razem w rysunkowej formie. Po cichu żałowałam, że od początku nie użyto tego sposobu (bo co jak co, ale bez kreski Sempégo Mikołaj, Alcest, Euzebiusz, Gotfryd i inni po prostu nie istnieją) i że wykorzystuje się go teraz, kiedy ekranizacje zdążyły obrzydnąć fanom Mikołajka. A jednak dostałam zaskakująco dorosłą opowieść.
Mówią, że sukces ma wielu ojców. Mikołajkowi wystarczyli dwaj – René Goscinny i Jean Jaques Sempé, którzy obdarowali go charakterem i nadali mu twarz. I to o nich, a nie o ich fikcyjnym synu jest ten film. Uważam za krzywdzące, że polscy dystrybutorzy (i zapewne nie tylko oni…) reklamowali go jako film dla dzieci, z góry zakładając, że jako animacja nadaje się wyłącznie dla najmłodszych widzów. A to historia znajomości dwóch wybitnych twórców, ich przyjaźni i współpracy, w pewnych momentach przeplatana najbardziej znanymi przygodami małego chłopca. Zresztą jest i on – wychodzi z rysunków i spomiędzy linijek tekstu, siadając na ramionach swych demiurgów, domagając się wyjaśnień, co sprawiło, że zdecydowali się o nim pisać.
Jego pytania pomagają wytłumaczyć kim byli jego twórcy i odkrywają ich życiorysy. Goscinny opowiada swemu niesfornemu pisarskiemu dziecku o Argentynie w latach trzydziestych, nazistowskiej Francji i Nowym Jorku, w którym „był umówiony na spotkanie z Waltem Disneyem, tylko Disney o tym nie wiedział”. Sempé przypomina sobie własne dzieciństwo, pozbawione troski, bezpieczeństwa i czułości, w którym uciekał do szkoły, by tylko uwolnić się od własnej rodziny. Obie te życiowe historie są przeraźliwie smutne i podczas oglądania filmu miałam wątpliwości – czy to dobry pomysł, by konfrontować je ze światem Mikołajka, pełnym babć przywożących prezenty, kochających, choć czasem surowych rodziców i szkolnych wygłupów? Lecz uważny widz zrozumie, dlaczego twórcy zdecydowali się stworzyć właśnie takiego bohatera. Mikołaj, jego koledzy i środowisko są szansą na to, by na powrót wymyślić sobie dzieciństwo, za którym się tęskniło. Mały fikcyjny chłopiec ma prawdziwe szczęście, że opiekują się nim i czuwają nad nim ludzie, którzy poznali smak smutku i osamotnienia i którzy nie dopuszczą tych uczuć do niego. Nawet moment przedwczesnej, nagłej śmierci Goscinnego skłania jego współpracownika i przyjaciela do rozważań – jak przekazać tę wiadomość Mikołajkowi, postaci aż nazbyt prawdziwej?
To również opowieść o przemijaniu, z którego zaczynamy zdawać sobie sprawę kiedy wyrośniemy ze wspinania się po drzewach i wakacyjnych kolonii. W jednym z ostatnich dialogów Mikołaja i Sempégo pojawia się ta obawa – „Czy ja też kiedyś umrę?” pyta przejęty Mikołaj. Sempé zapewnia go, że nie, co więcej pozwoli swym twórcom na nieśmiertelność. To ostatni, lecz jakże istotny powód powołania literackiego dziecka na świat: kwestia dziedzictwa, choćby i tylko – lub aż – kulturowego.
Szczęście Mikołajka jest zbudowane na bardzo dorosłych emocjach, co żywo kontrastuje z jego formą – nareszcie Mikołajek doczekał się animacji bazującej na kresce Sempégo. Chwyta mnie to za serce tym bardziej, dlatego że czuję się, jakbym po raz setny przeglądała swoje wymięte od upływu czasu i miłości książeczki. Co więcej, gdy rysunkowy Jean Jacques szkicuje Mikołajka, pokrywa tylko fragment kolorowymi farbami. Gdy postacie „wychodzą” z kadru, tracą kolor i niemal oczekuje się, że wyskoczą z ekranu, jak filmowy Mikołaj, prosząc, by ktoś dał im życie. Jest to przeurocze dbanie o detal (a detali dla fanów Goscinnego i Sempégo jest tutaj mnóstwo. Moim ulubionym jest ten, kiedy Mikołaj na chwilę zamienia się w walecznego małego Gala w uskrzydlonym hełmie, kiedy myśli o nim René.) Tak strasznie chciałabym, żeby ktoś kiedyś zdecydował się na serial animowany w tej odsłonie.
Nie tego spodziewałam się po Szczęściu Mikołajka. Miałam się śmiać (i śmiałam się, zwłaszcza przy mrocznej wizji zesłania na galery za wagarowanie), miało mi być lekko na duchu i puchato. Zamiast tego dostałam silne wzruszenia, nostalgię i tęsknotę za tymi czasami, kiedy moim największym problemem było odrobienie lekcji na poniedziałek. To nie jest dobry film dla dzieci. To film dla ich rodziców, tych wychowanych na Mikołajku, którzy obecnie bardziej identyfikują się z Rosołem niż z Mikołajem, tych, którzy wiedzą, że dzieciństwo już nie wróci i którzy bardzo chcieliby w ten powrót uwierzyć.
Autorka bloga Anndycja, nauczycielka angielskiego, bibliotekarka, pisarka fanfiction, a przede wszystkim fanka. Gdyby mogła być zwierzątkiem, byłaby fenkiem. Regularnie pozwala, żeby popkultura łamała jej serce i przywracała do życia. Lubi filmy Disneya i horrory o duchach, literaturę dziecięcą i reportaże true crime. Miłośniczka brytyjskich seriali, teatru, herbaty, kotków i Neila Gaimana. W Doctor Who wkręciła się dość późno – w 2011 roku – ale wystarczająco wcześnie, by napisać o nim pracę magisterską. Od tamtej chwili większość czasu spędza w TARDIS. Najchętniej z Dziesiątym Doktorem.