Akcenty języka angielskiego to zjawisko bardzo szerokie, niejedną osobę przyprawiające o zawrót głowy. Twórców anglosaskich produkcji najwyraźniej też, więc je wyparli i zamienili na własne.
To może radykalne stwierdzenie, ale też dobry pretekst, by zacząć od przykładu. Oglądacie anglojęzyczny, zwłaszcza amerykański serial. Pojawia się osoba polskiego pochodzenia mówiąca po angielsku. Ma dziwaczny akcent, który brzmi dokładnie tak samo jak ten u osób grających anglojęzycznych Rosjan. I w ogóle nie przypomina sposobu, w jaki Polacy1 – czy to nasi znajomi, czy może my sami – mówią po angielsku. O leksyce i gramatyce to już w ogóle nie wspominając.
Słyszymy ostre [r], dokładnie takie, jakiego oduczaliśmy się na pierwszej lekcji angielskiego w szkole. Nie słyszymy za to typowego polskiego mylenia krótkich i długich głosek (do najbardziej spektakularnych przykładów takich pomyłek należą odwrotnie lub identycznie wymawiane „sheet” i „shit” czy „beach” i „bitch”). Nie słyszymy nienaturalnego przedobrzenia wszystkich shwa i innych niepolskich głosek, czyli wszystkich [ej] i innych koślawych samogłosek. Nie słyszymy th wymawianego jako [f] lub [t] – w przypływie producenckiej ambicji pojawi się wymowa [z], ale zdecydowanie rzadziej Słyszymy melodię zdania niby anglosaską, a przecież Polacy wręcz mistrzowsko kradną ją z rodzimego języka – nawet ci, którzy wyrobią sobie już prawidłową wymowę, z melodią muszą jeszcze długo walczyć. I oczywiście w tych wszystkich naszych językowych niedoskonałościach nie ma absolutnie nic złego – to po prostu zupełnie naturalny objaw nie bycia rodzimym użytkownikiem angielskiego, w jakiejkolwiek jego odmianie. Nie świadczy to ani o poziomie języka, ani o komunikatywności – osoby mówiące z obcym akcentem często posługują się nienaganną gramatyką i wymawiają słowa zrozumiale. Często zdarza się jednak, że przez Anglosasów traktowane są protekcjonalnie – i niestety podobnie często, mniej lub bardziej świadomie, odbija się to w produkcjach serialowych.
Nie zliczę, ile razy słyszałam karykaturalne, wyolbrzymione obce akcenty w anglojęzycznych filmach i serialach. Prościej by wymienić te, w których przedstawione są one realistycznie – zwykle wtedy wynika to z faktu, że sami aktorzy pochodzą z danego lub sąsiedniego kraju (przykładem niech będzie rewelacyjny Goran Vijśnić w Santa Clarita Diet). Zdarza się to oczywiście niezwykle rzadko, więc dziś zajmijmy się raczej smutną standardową praktyką.
A jaka jest ta praktyka? Akcenty przerysowane, grające na jednej cesze, która w Ameryce kojarzy się z daną nacją. Dla krajów Europy Wschodniej jest to właśnie ostre [r] czy [z] zamiast [ð] i [θ] (dźwięczne i bezdźwięczne th), dla osób pochodzących z państw DACH-u gardłowe wymowy, ostre [r] czy charakterystyczna niemiecka melodia zdania, dla osób z regionów francuskojęzycznych – charakterystyczne [i] i [r], znów także typowa melodia. Melodia jest też bardzo podkreślana w wymowie osób pochodzących z Azji Południowej – to charakterystyczny „hinduski” akcent Apu z Simpsonów. Nie wiem, czy macie tak samo, ale ja, pisząc ten tekst, dosłownie słyszę te przerysowane akcenty – da się je zidentyfikować niemal od razu po pierwszym usłyszeniu, nawet jeśli w rzeczywistości to rzadko jest taka oczywista klasyfikacja.
Na tym też całe to uproszczenie polega – aby widzowie (i twórcy) mogli szybko zidentyfikować pochodzenie danej postaci. Pojawia się zasadnicze pytanie: po co? Skoro dążymy do popkultury inkluzywnej i zróżnicowanej, to chyba nie musimy pokazywać czyjegoś pochodzenia karykaturalnie uwydatnionym akcentem? Zwłaszcza że jest to kwestia, która rzadko działa w dwie strony: o ile akcenty obcokrajowców zwykle są bardzo widoczne, to różnice między akcentami osób z państw anglojęzycznych, szczególnie pochodzących z różnych rejonów danego kraju, są ukazane już naturalnie. Różnice są wychwytywalne dla rodzimych użytkowników, a czasem nawet części obcokrajowców, ale umówmy się, kto w Europie rozróżni akcent Maine od Missouri albo Nowego Jorku od New Jersey? Oczywiście zdarzają się i karykaturalne przedstawienia, ale zazwyczaj w kontekstach silnie komediowych. Zwykle jednak normalna konwersacja podszyta jest naturalnym akcentem, który co rusz zostaje skomentowany, często zresztą wraz z uwagą, „że przecież słychać, że jesteś stąd i stąd”. A że usłyszą to tylko Amerykanie… Taka jest właśnie globalność amerykańskiej popkultury.
Bywa to zresztą zupełnie stereotypowe: akcenty obcokrajowców, nie dość, że przerysowane, to często nie odpowiadają w ogóle rzeczywistym akcentom. Pomijam już zupełnie klasyczne mylenie akcentów polskiego i rosyjskiego, to jest absolutny standard i sama jestem autentycznie zdziwiona, kiedy ktoś przedstawia prawdziwy polski akcent albo w ogóle polglish. Najbardziej spektakularny przykład takiego niedopasowania pochodzi ze wspomnianego już wcześniej Santa Clarita Diet, chociaż kierunek jest odwrotny – to rodzimy użytkownik języka angielskiego (Stephen Full) ma powiedzieć jedno słowo po serbsku. Tym słowem jest jego własne imię, Janko. Przypomnę też, że na planie serialu znajdował się rodzimy użytkownik chorwackiego, Vijśnić, który również grał tam Serba. Co więcej, Janko jest pracownikiem postaci Vijśnića, Dobrivoje Poplovića, i aktorzy dzielą wiele scen. W jednym z odcinków Poplović ma nawet cały pełen złości monolog o tym, że wymawianie serbskich nazwisk nie jest wcale takie trudne. Tymczasem Janko, cały na biało, wymawia swoje imię… zgadliście, przez [dż].
To zresztą nie koniec akcentowych grzeszków na mojej liście. Obcokrajowcy mówią często z angielską składnią, poprawnie gramatycznie i używając naprawdę zaawansowanych słów, których większość Anglosasów prawie nigdy nie używa. Znają wszystkie idiomy i powiedzonka, a we właściwy rejestr2 trafiają idealnie. O ile nie są tym rzadkim przypadkiem, że znają tylko pojedyncze słowa („yes”, „no”, „thank you” i jakieś jedno abstrakcyjnie niespodziewane, jak „warehouse”, „inside” czy „culprit”) i polegają na jakimś tłumaczu, to zwykle są to osoby, które według kontekstu mieszkają w kraju anglojęzycznym już kilkanaście-kilkadzieścia lat, ale nadal mówią z tak silnym akcentem, jakby dopiero uczyli się angielskiego kilka dni. Zawsze mnie to zastanawia: czy twórcom takich postaci nigdy nie przyszło do głowy, że to trochę dziwne, żeby osoba, która przebywa w tzw. kąpieli językowej3, przez tak długi czas naprawdę nie wyciągnęła z tego żadnej lekcji? Załóżmy nawet w ich obronie, że zaczęła się uczyć angielskiego dopiero po emigracji. Skąd nałapałaby więc złej wymowy? Kiedy Polak usłyszy [ł], to wymawia [ł], nie zacznie nagle wymawiać tego [w], jak w amerykańskich serialach… Może oczywiście nie radzić sobie z głoskami, których nie ma w jego rodzimym języku, albo mieć problem z takimi słowami, które różnią się długością głosek – wspomniane wcześniej pary minimalne4 sheet : shit i beach : bitch zostały naprawdę świetnie ograne przez Abuelitę (Rita Moreno) w One Day at a Time. Abuelita zresztą ma dokładnie taki akcent, jak powinna: zauważalny, nawet dość silny, ale jej problemy właśnie opierają się na tych głoskach, które nie występują w hiszpańskim. Takie przykłady mogłabym jednak wyliczyć na palcach jednej ręki – zwykle na akcenty trudno jest po prostu nie narzekać.
Moim „faworytem” jednak, jeśli chodzi o idiotyczność w przerysowanych akcentach, są wtrącenia słów w lokalnych językach. Co ważne, przeważnie nie są to słowa zaawansowane, specjalistyczne, których osoba mówiąca w sumie płynnie po angielsku mogłaby nie znać. Są to słowa, które mają odbiorcy ułatwić identyfikację rodzimego języka obcokrajowca. Usłyszymy więc: oui, nein, da, ale raczej nie der Beschleuniger, diakryza czy kotiteollisuus. Słówka te wtrącane są w zupełnie losowych momentach, bez jakiegoś większego uzasadnienia, poza tym, żeby zwiększyć czytelność obcego akcentu nawet dla osób zupełnie ich nieznających. Jednym z najbardziej irytujących przykładów tego zjawiska była dla mnie maniera księcia Alberta w Victorii, który nie dość, że mówił z bardzo (bardzo) silnym niemieckim akcentem fonetycznie, to jeszcze co rusz wtrącał ja, nein i Mein Gott… i oczywiście nic więcej
Wszystkie te problemy sprowadzają się więc generalnie do jednego zjawiska: chęci wyrazistego przedstawienia postaci, a zwłaszcza jej pochodzenia, za pomocą wymowy. Ogromnie ubolewam nad tym, że wielu twórców seriali (ale i zapewne aktorów, aktorek, osób aktorskich) uważa, że wobec tego trzeba to przedstawiać tak stereotypowo, aby zapewnić maksymalną czytelność. Ale czy jest ona rzeczywiście warta tej ceny? Ja uważam, że nie. Jeśli chcemy uwydatnić akcenty tak, żeby były czytelne dla wszystkich odbiorców, powinniśmy w pierwszej kolejności postawić na uwydatnienie akcentów angielskich: poza Teksasem i Arizoną, Nowym Jorkiem i Australią oraz akcentami brytyjskimi, większość jest dla nienatywnych użytkowników angielskiego po prostu bardzo trudno rozróżnialna. Jeśli chcemy ułatwić odbiór treści, to właśnie należałoby te akcenty uwydatnić albo po prostu porzucić te akcentowe docinki, przy okazji stawiając na akcenty naturalne, rzeczywiste.
I są oczywiście seriale, które to robią. Za przykład niech posłuży fenomenalna gra akcentami w Orphan Black. Tatiana Maslany sięgała po różne wariacje, akcenty i maniery językowe, tworząc kolejne postaci: Sarę Manning, Alison Hendrix, Cosimę Niehaus, Katję Obinger i tak dalej. Aktorka miała przyznać, że ćwiczyła akcenty, słuchając obcokrajowców w taksówkach i naśladując później ich wymowę. Tak właśnie to powinno wyglądać! Zresztą wcielająca się w rolę Delphine Cormier Evelyne Brochu również świetnie poradziła sobie z francuskim akcentem – chociaż może to jeden z tych przypadków własnego doświadczenia językowego, bo, jak głosi IMDB, sama pochodzi z Quebecu. Równie fantastycznie naturalne są akcenty w netflixowej produkcji Never Have I Ever, choć i tu można podejrzewać pewne autentyczne doświadczenia językowe osób aktorskich.
Te naturalne przedstawienia pozostają jednak nadal w mniejszości i właściwie trudno mi przypomnieć sobie jakiekolwiek inne przykłady, choć z pewnością jeszcze jakieś są. Nie jest to jednak nadal mainstream. I z jednej strony to naprawdę fajnie, że dążymy do różnorodności w serialach, a nawet podkreślania jej. Z drugiej – trochę to puste, jeśli pokazujemy ją w sposób przerysowany, stereotypowy i często po prostu zupełnie niezgodny z prawdą. Granica między wyrazistością i czytelnością a naturalnością może być naprawdę bardzo płynna i staram się zachować wyrozumiałość wobec serialowych twórców, chociaż w tym tekście wylałam swoje chyba wszystkie akcentowe żale. Ale trzeba przyznać: to, co się dzieje w większości produkcji, to nie jest dobra droga. Nie możemy pokazywać różnorodności poprzez uproszczenia i stereotypy, bo to zwyczajnie je utrwali, zamiast rozwiązywać. Coraz częściej domagamy się inkluzywności w popkulturze, zwłaszcza wobec mniejszości oraz dyskryminowanych społeczności. To doskonały pretekst, by domagać się również inkluzywności językowej. Bo język to ogromnie ważny składnik kultury. Jest osią dla całej komunikacji, a nawet wręcz determinuje nasze spojrzenie na świat. Nie lekceważmy go.
1 W uproszczeniu; bardziej poprawnie i precyzyjnie (a także rozwlekle) byłoby: „rodzimi użytkownicy języka polskiego, dla których język angielski nie jest językiem ojczystym”. Umówmy się, że w tym tekście Polacy będą zawsze kryli za sobą takie znaczenie, zaoszczędzę nam tym trochę czasu.
2 W dużym skrócie: poziom formalności/potoczności języka.
3 Całkowitym zanurzeniu w danym (obcym języku), bez większej możliwości porozumiewania się w jakimkolwiek innym.
4 Para minimalna to para słów, które różnią się tylko jedną głoską (nie literą!). W ten sposób w językoznawstwie stwierdzamy, że istnieją różne głoski – bo istnieją słowa, które różnią się tylko nimi.

Fennistka i redaktorka. Herbaciara i kociara wiecznie zakopana w stosach książek, które planuje przeczytać, ale tylko ciągle słucha piosenek których nikt nie zna. Z Doktor(em) zwiedza światy wszelakie od 2016 roku. Na Whosome zajmuje się przekładem, redakcją i bardzo (bardzo) rzadko coś skrobnie sama. Zwykle tekstowo panoszy się jednak w szeregach Grupy Pohjola – bo jak już się nabawić zawodowego skrzywienia, to na poważnie.