Szanowne osoby fanowskie MCU, przychodzę do was z opiniami, bo zachciało mi się w końcu to obejrzeć. Być może także z efektem Dunninga-Krügera.
Ten wieczór zapowiadał się spokojnie. Siedzieliśmy z przyjaciółmi i rozmawialiśmy o życiu no i, wiadomix, o popkulturze. Jakieś imię przetoczyło się kilka razy, prawie niepostrzeżenie, ale nie dało mi spokoju, że trochę nie wiem, o co chodzi. No i w końcu zapytałam:
Kto to jest w ogóle ten Tony Stark?
Po angielsku powiedziałoby się, że chyba żyłam pod kamieniem, skoro nie wiem. To prawie tak, jakby spodziewać się spoilerów w Ojcze nasz albo nie wiedzieć, kto jest ojcem Luke’a Skywalkera. Niby można, ale w naszym kręgu cywilizacyjnym raczej się nie zdarza.
Moi znajomi zaczęli od wybuchu śmiechu, a skończyli na kategorycznym rozkazie: Weź, w końcu obejrzyj tego Marvela.
No dobra. Coś tam już i tak było na mojej liście, jakieś dwa sezony Jessiki Jones i pierwszą część Doktora Strange’a widziałam; nie było źle. No to obejrzę, co mi szkodzi parę wieczorów z życia.
Jestem perfekcjonistką.
Obejrzałam wszystko.
No, prawie wszystko. Z tego głównego uniwersum Iron Mana, jakkolwiek się ono tam zwie. (To, że obejrzałam naraz, nie znaczy jeszcze że się znam).
Zajęło mi to jakoś rok.
Ale kogo ja oszukuję – większość obejrzałam w miesiąc.
I wiecie co? Nawet aż tak mi nie żal, że tyle lat pod tym kamieniem żyłam.
Kontrowersyjna opinia, zwłaszcza na fanowskiej stronie o popkulturze, ale w gruncie rzeczy zamierzam się jej trzymać. Może niesprawiedliwa, może te lata, miesiące suspensu w oczekiwaniu na kolejne produkcje wzmogłyby mój entuzjazm. Odłożona w czasie przyjemność i te sprawy. Nie wiem. Ale ja zrobiłam to, co było jedyną możliwością dla racjonalnego człowieka, mającego przed sobą blisko 20 lat kinematografii.
Zbindżowałam jak za długi serial.
Wiecie, jak to jest. Są momenty tak cudne, że wskakuje odcinek film za filmem, a są i takie, że człowiek się zbiera przez miesiąc, żeby do tego wrócić, skoro już się zaczęło, bo jak to tak zostawić w połowie i o czym potem napisać tekst na Whosome. Stąd rok – i kilka niedoobejrzanych filmów i seriali. (Ale tych mniej ważnych… tak myślę. W najgorszym razie będę mieć potem spoilery czy coś).
Wracając do kontrowersyjnej opinii. Przebrnęłam dzielnie przez kolejne Iron Many, Spider-Many, Thory, Kapitany Ameryki i innych Avengersów. Film za filmem, godzina za godziną, wyrabiałam sobie zdanie, że wbrew całemu zachwytowi fandomu, to ja jednak się nie nadaję do tego świata – Marvelowskich superbohaterów. Ale zostałam.
Głównie dla memów.
No, filmików promujących też. Wiecie, tego całego medialnego spamu, który zespół marketingowy organizował przy okazji każdej kolejnej premiery. A że filmów było od cholery, to i medialnego spamu też. Internet tonie w heheszkach fanowskich i oficjalnych, a przecież wiadomo, że heheszki to najlepsza część zabawy.
Dla heheszków oglądałam dalej.
Przebrnęłam nawet w bólach przez Kapitan Marvel dla nich.
Nie wiem, na ile rat oglądałam ten film, ale zdecydowanie było ich więcej niż dwie. To zresztą nie jedyny antyfaworyt na mojej liście, ale po co tracić życie na pisanie o nudnych filmach. Zwłaszcza, że było jednak sporo ciekawych aspektów gdzie indziej (osoby fanowskie, możecie chwilowo przestać wygrażać mi pięściami, teraz będę miła).
Po pierwsze, muszę uczciwie przyznać, że na wielu z tych filmów zupełnie dobrze się bawiłam. Sporo się uśmiałam, trochę się poemocjonowałam, popatrzyłam na ładnych ludzi na ładnym tle, robiących estetycznie raczej ładne rzeczy. To właściwie wszystko, czego wielu widzów oczekuje od przyzwoitej popkultury i ja się im nawet wcale nie dziwię. Może by mi też to całkiem wystarczyło, gdyby nie ten wszechobecny zachwyt nad MCU. Klasyczny przypadek internetowej choroby oczekiwania kontra rzeczywistość.
Ale jest oczywiście też kilka rzeczy, za które należą się temu uniwersum czapki z głów.
Po pierwsze, fantastyczny dobór osób aktorskich. Chyba nie ma w tym stwierdzeniu nic odkrywczego, ale jeśli się obejrzy te wszystkie produkcje jedna po drugiej, to rzeczywiście jest to aspekt, który uderza człowieka po twarzy, żeby przypadkiem nie przerywał oglądania. Nie tylko gra aktorska sama w sobie zasługuje na pochwałę, ale i genialny wprost dobór odtwórców do ról. Nie umiem sobie wyobrazić lepszego Thora niż Chris Hemsworth czy Lokiego niż Tom Hiddleston. Zdaję sobie oczywiście sprawę, że przy takim budżecie, jakim dysponują marvelowskie produkcje, możliwe jest to, o czym przy wielu filmach można tylko pomarzyć. W tym załatwienie tak fenomenalnej obsady.
Po drugie, amerykańskość do bólu. To mogłaby być równie dobrze wada i zazwyczaj nią bywa w przypadku wielu dzieł popkultury, ale Marvelowi jakoś wychodzi na dobre. Jakkolwiek umiem sobie wyobrazić nieamerykańskie DC, tak nieamerykański powiew w MCU brzmi jak oksymoron. Cały świat przedstawiony, zachowania poszczególnych postaci, ale przede wszystkim ten charakterystyczny marvelowski klimat to coś, co po prostu musi być do szpiku kości amerykańskie, inaczej nie działa. To, jak sądzę, czyni je tak spójnym, mimo różnych historii i (wszech)światów. To było dla mnie zawsze problematyczne w DC, że te wszystkie historie jakoś od siebie odstają, a nawet, gdy zostają połączone, brak im płynnego przejścia. Tego nie zauważam w Marvelu. Jest też, przez tę jednolitość, bardziej monotonny, ale, jako obiektowi raczej prostej rozrywki uznajmy to jednak za plus.
Po trzecie, reprezentacja. Podoba mi się, jak klasyczne postacie są przepisywane, przeinterpretowywane, jak kolejne wątki są rozwijane, żeby zdywersyfikować ten, w gruncie rzeczy, bardzo stereotypowy świat. Oczywiście, pewna głupia głośna część widowni musi mieć z tym kursem problem, to wiadomo, bez tego nie byłoby Internetu. Ale fantastyczne są też te mniej standardowe dla współczesnej popkultury reprezentacje, na przykład osób z niepełnosprawnościami.
Po czwarte, efekty specjalne. Cała ta swagowa otoczka, z wybuchami, ryczącymi maszynami, pięknie wyreżyserowaną choreografią walki wręcz i klasycznym amerykańskim rockiem na pełną głośność. Jak oglądać film dla relaksu, to czemu nie podnieść poziomu rozrywki do swag as f…? Nawet jeśli trochę z przesadą. Jak się bawić, to grubo.
Oczywiście skoro napisałam już, że mam pewne wątpliwości i dziury w entuzjazmie do MCU, to muszę trochę napisać o wadach. Nie powiem, żeby mi się chciało, bo mam dobry humor i wolałabym myśleć o samych fajnych rzeczach, ale no już dobra, nie będę taka, trochę jednak uargumentuję swoje marudzenie.
Mam właściwie dwa główne zarzuty. Czyli niby nie dużo, a jednak są to rzeczy, które przewijają się przez całą franczyzę, więc chyba jednak są jakieś takie ważne, wydawałoby się.
Pierwszy to brak głębi. Ja wiem, ja już to pisałam, wielu osobom jest absolutnie wszystko jedno, co tam tkwi w czeluściach jakiegoś fajnego kawałka popkultury, ale mnie jednak to gryzie. Bo jak ktoś mnie zapyta, o czym właściwie opowiadają Avengersi, tak na poziomie idei, to co ja powiem? No mogę powiedzieć, że opowiadają o ratowaniu świata, walce dobra ze złem, władzy i takie tam. Ale jakoś tak, nie wiem. Przydałoby mi się coś, o czym można by napisać rozprawkę maturalną. Ale tak bez wstydu, że o niczym lepszym się nie pomyślało.
Niby ci wszyscy bohaterowie mają jakieś rozterki, jakieś problemy, ale w gruncie rzeczy fabuła jest zbudowana tak, że właściwie nikogo one za bardzo chyba nie obchodzą: ani przeciętnej osoby oglądającej, ani tworzącej scenariusz. Podczas gdy zapaleni fani doszukują się kolejnych znaczeń, my je tu widzimy, a wy się po prostu nie znacie. To znaczy, oczywiście, ja się nie znam, przynajmniej na Marvelu i może czegoś nie widzę (w końcu obejrzałam całość w pewnym sensie naraz, to też zaburza percepcję – chociaż i daje zupełnie inną, na jakimś poziomie równie wartościową, perspektywę), ale zawsze wydawało mi się, że jeśli dzieło ma mieć jakiś ważny przekaz, to fajnie jakby go dało się w tym pierwszym, podstawowym wymiarze, zobaczyć bez specjalnego domyślania się. Fajnie jest się też podomyślać i doszukać kolejnych znaczeń, ale komu się tam chce? Zwłaszcza, że mi się chciało i nie znalazłam tam za dużo ciekawego w tych wnętrznościach.
To nie jest też tak, że oczekuję nie wiadomo jak ambitnych pomysłów, przemyśleń filozoficznych na miarę jakichś mądrych filozofów, o których uczyliśmy się w szkołach, ale zapomnieliśmy, jak się w ogóle nazywali, bo do niczego nam się ta wiedza więcej nie przydała. Ale no nie wiem, trudno mi nie uciekać od porównywania z DC, które często (zwłaszcza przy Arrowverse) dysponowało dużo – dużo – mniejszym budżetem i jednak jakoś prowadziło swoje opowieści, że chcąc nie chcąc, człowiek się zastanowił nad sobą.
Skoro już w ogóle jesteśmy przy wadach MCU w porównaniu z DC Arrowverse, to pomówmy o Doktorze Strange’u w Multiwersum obłędu. Pomijam już ten tytuł, bo nawet nie wiem, jak to skomentować. Ale zwykle jednak jest tak, że jeżeli w jakimś obszarze mamy konkurencję, i ta konkurencja ma na rynku produkt, dla którego chcemy wystawić alternatywę, to patrzymy, jaki ten produkt jest i w czym nasz może być lepszy. Mam wrażenie, że Marvel tego nie zrobił przy rozgrzebywaniu teorii multiwersum. Pomysł na realizację tego zagadnienia wyszedł tak dużo lepiej w Arrowerse, że to jest aż niewiarygodne. Ale nawet zakładając, że potencjał był, a trzeba się też było trochę trzymać komiksów jednak, to ja nie wiem, ja bym chyba się postarała, żeby, igrając z teorią tak potężną jak multiwersum, ograć ją chociaż od ciekawszej strony. W Spider-Manie: Bez drogi do domu było już co prawda lepiej, jakby już się ktoś troszkę zastanowił nad tym, co robi, ale fajerwerków to ja bym jeszcze nie odpalała.
Podobny zarzut mam do Kapitan Marvel wobec Supergirl, ale zrobiłam mały risercz, wiem już, że to jakaś komiksowa zaszłość historyczna, niezależnie od tego, jak mnie ten dysonans podskórnie irytuje. Ale miałam nie narzekać na ten film, bo szkoda czasu.
Wracając do głównych zarzutów, to jeszcze był drugi, dla niektórych może bardziej kontrowersyjny niż pierwszy. Bo ja rozumiem i szanuję na jakimś poziomie tę spójną przeamerykańskość, wymieniłam ją przecież wśród zalet, ale twórcy MCU jednak grubo przesadzili z pochwałą kapitalizmu. Niby się tam pojawiają jakieś przebąkiwania o fortunie Starka, ale są tak na marginesie, że nie mogę się pozbyć wrażenia, że są one tam tylko po to, bo ktoś wytknął ten błąd logiczny pomiędzy ratowaniem świata i masową produkcją broni i coś trzeba było na temat powiedzieć. O samej sprzedaży broni jest co prawda trochę więcej, ale o idei robienia z tego pieniędzy… no, nie poszaleli. Trochę tak, jakby pomysł był, realizacja była, a potem przyszedł Lipski, zmienił pomysły na swojsze tak, żeby mieć dla siebie więcej sztabek. Czy jakaś inna, mniej polska analogia.
Na koniec muszę jeszcze napisać o tej jednej rzeczy, którą jestem jednoznacznie zachwycona, bo tam, powiedzmy sobie szczerze, fajna rozrywka fajną rozrywką, przy Avengersach się człowiek wciągnie, przy Thorze i Ant-Manie się pośmieje, a przy Agentce Carter się najcudowniej zasypia. Ale jest TA JEDNA RZECZ.
Tą jedną rzeczą jest Loki. Przedziwny i bywa, że trąci cringem, ale to i tak, moim zdaniem, najbardziej przemyślana produkcja całego MCU. Jest fantastyczny Tom Hiddleston, fantastyczna fabuła i rzeczywiście coś bardziej skomplikowanego niż liniowy układ bohater – wróg, czy tam bohater – bohater (plus kilka red herringów). Przyznaję, fabuła niektórych Marvelowskich filmów bywała zaskakująca i intrygująca, ale nawet największym plottwistom z Avengers: Endgame daleko do świetnego pomysłu na Lokiego.
Ale dobra, zabrnijmy już wreszcie do jakiegoś końca. To znaczy, jeśli wam nie odechciało się czytać wcześniej. Mi się odechciało pisać już kilka razy po drodze na przykład, więc no judgement.
To co warto napisać o MCU, jeśli się obejrzało je prawie całe, prawie naraz?
Przede wszystkim to, że jeśli się szuka czegoś przyjemnego do oglądania – a także nie chce się odstawać swoją niewiedzą w towarzystwie – to zdecydowanie warto. Oglądanie wszystkiego naraz też miało swoje plusy: łatwiej się było nie zniechęcić przy nudniejszych produkcjach, a kiedy się człowiek zaangażował, to nie groziła mu śmierć z niedoczekania. Nie widzę, co prawda, dla siebie entuzjazmu wobec tych wszystkich zachwytów i głębokich fanowskich analiz, ale hej, kto nigdy nie zabrnął w zbyt daleko idących interpretacjach, niech pierwszy rzuci kamieniem. A nuż dociekliwi fani odkryją coś, o czym nawet Stan Lee by nie pomyślał? Może ktoś im potem pozwoli napisać kolejny scenariusz i będę musiała wypluć te słowa o braku głębi, bo nagle się z plottwistem okaże, że był w tym jakiś grubszy zamysł.
Do tego czasu jednak, pozostanę chyba przy swoim.
Niemniej jeśli macie kilkaset wolnych godzin z życia, to zapraszam.
Najlepiej do DC.
Fennistka i redaktorka. Herbaciara i kociara wiecznie zakopana w stosach książek, które planuje przeczytać, ale tylko ciągle słucha piosenek których nikt nie zna. Z Doktor(em) zwiedza światy wszelakie od 2016 roku. Na Whosome zajmuje się przekładem, redakcją i bardzo (bardzo) rzadko coś skrobnie sama. Zwykle tekstowo panoszy się jednak w szeregach Grupy Pohjola – bo jak już się nabawić zawodowego skrzywienia, to na poważnie.