Nie mam pojęcia, co takiego tkwi w dynamice bohaterów z dwóch przeciwnych biegunów – jeden jest odzianym w czerń chodzącym postrachem wszystkiego wokół, drugi złotym, uroczym, naiwnym promyczkiem, który kocha cały świat. Dość powiedzieć, że jeśli ten motyw występuje w dowolnym medium kultury, możecie mieć pewność, że będę się jarać jak Londyn w 1666 roku. Ten tandem działa w dowolnych dekoracjach – możemy mieć detektywa konsultanta i lekarza z Afganistanu, anioła i demona, możemy też wyruszyć na pełne morze z piratem-dżentelmenem i z ucieleśnieniem marynarskich koszmarów. Tę ostatnią podróż zapewni Our Flag Means Death (czyli bardziej po polsku Nasza bandera znaczy śmierć). I już na początku tego tekstu uprzejmie proszę – nie bierzcie tego tytułu na serio.
Przed pisaniem niniejszego felietonu przypomniałam sobie, że dawno, dawno temu popełniłam recenzję pierwszego sezonu na swoim blogu. Ponieważ w tym miesiącu ukazał się drugi sezon, z ciekawością do niej wróciłam. I wiecie co? Uwierzyć nie mogłam, ile emocji się od tamtej pory zmieniło. Ale do rzeczy.
Głównym bohaterem całej opowieści jest Stede Bonnet (Rhys Darby), arystokrata uwięziony w okowach codziennego życia i rodziny, z którą nie wiążą go bliskie relacje. W poszukiwaniu wrażeń decyduje się porzucić dom i wypłynąć na morze na pokładzie własnego statku. Werbuje bardzo ekscentryczną piracką załogę (to jeden z tych seriali, w których nie sposób nie kochać wszystkich postaci) i z powodu braku doświadczenia rabuje niewielkie kutry rybackie. W ogóle Stede jest piratem dość niekonwencjonalnym – wszystkie problemy woli przegadać niż chwycić za broń, ratuje kwiatki, opowiada swym marynarzom bajki na dobranoc, a do tego ceni sobie dobrą literaturę i piękne stroje. Nic więc dziwnego, że załoga, znużona atmosferą panującą na statku planuje bunt. Nim jednak do niego dojdzie, wydarza się lawina zdarzeń, która prowadzi do bardzo ważnego spotkania.
Miałam pewny problem zaangażować się w serial w pełni od samego początku. Trzy pierwsze odcinki zarysowują absurdalną konwencję i bohaterów, ale niewiele się w nich dzieje. To raczej zbiór śmiesznych scenek, które pokazują nam jaką osobą jest Stede Bonnet (notabene postać historyczna; twórcy stale sięgają do historii złotego wieku piractwa żeby ubarwić swoją wizję. Ale o tym za chwilę.) Jednak w odcinku czwartym po ataku brytyjskiej marynarki na statek Bonneta, pojawia się ktoś jeszcze – owiana złą sławą legenda piractwa, czyli sam Czarnobrody (grany przez Taikę Waititiego). Dopiero wtedy orientujemy się, że poprzednie epizody były tylko przygrywką do zawiłej relacji pomiędzy Stedem, pragnącym samemu stać się legendarnym korsarzem, a Czarnobrodym (lub, jak sam się przedstawia, Edem Teachem) zafascynowanym kimś, kto zamiast prochu i broni w ładowni trzyma książki i kaszmirowe koszule.
Potem już Our Flag Means Death zamienia się w jazdę – a raczej rejs – bez trzymanki, oferując swoim widzom ciepłą, uroczą, akceptującą wszystkich bez wyjątku (zupełnie jak kapitan Bonnet) opowieść o dwojgu ludzi, którzy odnajdują swoją – aż się samo ciśnie na usta – drugą połówkę pomarańczy. Którzy mają swoje głęboko schowane traumy, ale pomagają sobie wzajemnie w walce z nimi. Strasznie mnie cieszy, że popkultura w ostatnich latach zmienia trochę swoje oblicze i pozwala nam na pokazanie miłości nie tylko pomiędzy dwoma nastolatkami, jak, dajmy na to w Heartstopperze, ale jest w niej również miejsce na romans pomiędzy mężczyznami w średnim wieku, którzy po latach budują siebie i swoje życie na nowo. I o rany, jak to jest zagrane! Pomimo swojej pluszowości – poważnie, aż chce się zaciągnąć na statek – załoga Revenge nie bierze jeńców. I o ile w centrum serialu pozostaje wątek romantyczny między Stedem a Edwardem, to na dalszym planie nie brakuje wątków, które sprawią, że serce zmieni wam się w kostkę masła. Wiecie, takiego topniejącego na patelni.
Nie oznacza to, że Our Flag Means Death jest wyłącznie słodkie – nie brakuje tu przebłysków z przeszłości, ujawniających motywacje i powody, dla których postacie wybrały życie na morzu. Bohaterami targają wewnętrzne rozterki – czy mogą sobie pozwolić na bycie sobą? Działa to na wielu poziomach, a niektóre metafory uderzają po oczach dopiero w finale (swoją drogą nie mogę się oprzeć wrażeniu, że ten serial musiał oglądać Neil Gaiman…).
Rhys Darby i Taika Waititi prześcigają się w grze aktorskiej (ta rozpiętość poszerza się w sezonie drugim, ale o nim napiszę dopiero po finale…) Nie jest to dziwne. Aktorzy współpracują ze sobą od dwóch dekad i mają chemię porównywalną do tej, którą wytwarzają między sobą David Tennant i Michael Sheen. Na oklaski zasługują wszyscy aktorzy grający piratów – moi ulubieńcy zmieniają się co odcinek, w zależności od mini-fabuły każdego z nich, ale mam słabość do Kristiana Nairna, grającego Małego Johna i oczywiście Cona O’Neilla jako Izzy’ego Handsa, prawej ręki Czarnobrodego, niezadowolonego z tego, że jakaś niewydarzona imitacja pirata zmienia postrach siedmiu mórz we wrażliwego, emocjonalnego i bardzo ludzkiego mężczyznę. Chociaż co się będziemy oszukiwać, do Cona O’Neilla z pewnością należy sezon drugi. No właśnie – Israel Hands to kolejna postać zapisana na kartach prawdziwej historii. Uwielbiam to, że scenarzyści Our Flag Means Death nie wyciągają swoich bohaterów z przysłowiowego kapelusza, ale kreują je na podstawach nielicznych pirackich życiorysów (hej, to prawda że Czarnobrody spędził jakiś czas na statku poszkodowanego przez brytyjskich marynarzy Stede’a Bonneta i był jego współkapitanem!)
Jestem zła, że HBO – bo to właśnie tam można obejrzeć serial – nie poświęciło więcej czasu i pieniędzy na promowanie Our Flag Means Death, bo to kawał świetnej komedii (dodajmy, romantycznej), którą bym się pewnie nie zainteresowała, gdyby nie szalejący entuzjastycznie fandom. David Jenkins, scenarzysta i pomysłodawca serialu jest debiutantem i z pewnością nie przebiłby się do świadomości szerszej publiki, gdyby nie wsparcie Taiki Waititiego, który nie tylko zgodził się zagrać jedną z głównych ról, ale również firmuje produkcję pod własnym nazwiskiem. Strach pomyśleć, co by było, gdybyśmy przez złe decyzje marketingowe zostali pozbawieni tego serialu, bawiącego się konwencją, puszczającego co chwilę oko do widza i ogólnie będącego doskonałym źródłem rozrywki. To udowadnia tylko jedno – trzeba wierzyć fanom. To oni są najlepszym wyznacznikiem dobrego kina.
Our Flag Means Death podbiło moje serce dopiero przy drugim sezonie i rewatchingu pierwszego, czego się trochę wstydzę. Jednak teraz nie jestem w stanie oderwać się od Tumblra, animacji stworzonych przez fanów i porównań fabuły z Good Omens (bo nie czarujmy – to opowieść nieco na odtrutkę, niemal bliźniaczo podobna do serialu Gaimana). Przede wszystkim też nie jestem gotowa, żeby zostawić tę popapraną bandę żeglarzy i zejść z powrotem na ląd, bo przygodzie – a zwłaszcza takiej przygodzie – nie sposób odmówić. Wsiadajcie na pokład. Ta opowieść ogrzewa bardziej niż najlepsza jesienna herbata. Ta z rumem też.
Autorka bloga Anndycja, nauczycielka angielskiego, bibliotekarka, pisarka fanfiction, a przede wszystkim fanka. Gdyby mogła być zwierzątkiem, byłaby fenkiem. Regularnie pozwala, żeby popkultura łamała jej serce i przywracała do życia. Lubi filmy Disneya i horrory o duchach, literaturę dziecięcą i reportaże true crime. Miłośniczka brytyjskich seriali, teatru, herbaty, kotków i Neila Gaimana. W Doctor Who wkręciła się dość późno – w 2011 roku – ale wystarczająco wcześnie, by napisać o nim pracę magisterską. Od tamtej chwili większość czasu spędza w TARDIS. Najchętniej z Dziesiątym Doktorem.