Na 25-lecie brytyjskiej premiery obejrzałam film telewizyjny Doctor Who. Jak wypada po latach? Cudownie okropnie!
Film z Paulem McGannem jako Ósmym Doktorem, Daphne Ashbrook w roli Grace Holloway i Mistrzem o twarzy Erika Robertsa był pierwszą próbą przywrócenia Doctor Who po jego zawieszeniu w 1989 roku. Próbą, jak wiemy, nieudaną. Mimo że w Wielkiej Brytanii cieszył się sporą popularnością, to Amerykanie nie kupili tej utrzymanej w konwencji kasetowych filmów klasy B produkcji. Jak się ją jednak ogląda z fanowskiej perspektywy? Mimo wszystkiego, co piszę poniżej, zaskakująco dobrze!
Zaczynamy na pokładzie TARDIS. Po osądzeniu Mistrza przez Daleków na Skaro i jego eksterminacji Siódmy Doktor transportuje pozostałości swojego odwiecznego przyjacielo-wroga na Gallifrey, by spełnić jego ostatnie życzenie. Upewniwszy się, że szkatuła z resztkami jest dobrze zamknięta, rozpiera się wygodnie w fotelu, zapuszcza muzykę i pogrąża w lekturze „Wehikułu czasu” H.G. Wellsa. Tymczasem Mistrz nie jest najwyraźniej tak martwy, jak mogłoby się wydawać. Szkatuła pęka, wypełza z niej glutowata maź i atakuje system sterowania TARDIS. Doktor zmuszony jest do awaryjnego lądowania w chińskiej dzielnicy San Francisco. Ledwo otwiera drzwi, a już zostaje postrzelony przez gang ścigający młodego chłopaka, Changa Lee. Lee wzywa karetkę, Doktor trafia do szpitala i choć jego rany są niegroźne, to i tak umiera na stole operacyjnym. Pech chciał, że doktor Grace Holloway, zaniepokojona jego ciśnieniem, postanawia go operować, nie zważając na co najmniej niejednoznaczne zdjęcia rentgenowskie. Potem następuje, jakżeby inaczej, regeneracja w kostnicy i w końcu poznajemy Ósmego Doktora. Dla kontrastu przebywający wówczas w kostnicy na nocnym dyżurze pracownik ogląda film o Frankensteinie. Tymczasem Mistrz, a właściwie jego glutowate resztki, wniknął w paramedyka o imieniu Bruce, by za pomocą jego i Lee ukraść Doktorowi jego regeneracje, a przy okazji wywrócić świat na drugą stronę. Jakby tego było mało, wszystko to dzieje się w ostatnim dniu 1999 roku…
Jeśli wytrzymaliście oglądanie do tego momentu, to znaczy, że ta dość dziwna, zamerykanizowana wersja Doctor Who was kupiła. Bo mimo strzelanin, chińskich gangów w udającym San Francisco Vancouver i cudownie bezsensownej sceny śmierci Doktora to nadal jest Doctor Who, jakiego znamy i kochamy, dzięki wcale nie takiej małej roli Sylvestra McCoya jako Siódmego Doktora i, przede wszystkim, cudownemu, tak doktorowemu, jak tylko się da, Paulowi McGannowi. Jasne, to jest trochę inny Doktor niż jego poprzednicy, piękny i kochliwy – ma być amerykańsko, więc pani doktor i Doktor oczywiście niemal z miejsca wpadają sobie w oko. Jednak dodatkowo jest też zwyczajnie sympatyczny i szalenie ujmujący, a otrząsnąwszy się z poregeneracyjnego szoku i amnezji, również wystarczająco szalony, nieprzewidywalny, przedsiębiorczy i inteligentny, by jak zwykle przeciwstawić się knowaniom Mistrza i po raz kolejny uratować świat. Oczywiście nie udałoby się mu to bez doktor Holloway, która wprawdzie nie od razu kupuje historię o kosmitach i podróżach w czasie, ale jest wystarczająco dobrą naukowczynią, by szybko zrozumieć, że ma do czynienia z przynajmniej nie do końca człowiekiem (nawet jeśli zarazem wystarczająco złą, by go wcześniej zabić).
Ogromny plus filmu, a być może też jedna z przyczyn jego porażki za oceanem, to zakorzenienie go w doktorowym uniwersum. Nie sposób wyliczyć wszystkich nawiązań do wcześniejszych serii i wcieleń Doktora bez zaspoilerowania właściwie całego filmu, jednak już początkowe sceny pokazują, że czeka nas prawdziwy fanserwis. Chang Lee, wypełniając papiery w szpitalu, podaje, że Doktor nazywa się „John Smith”. Doktor już wcześniej wielokrotnie używał tego imienia i nazwiska (o czym Lee oczywiście nie wie) – pierwszy raz nazwał tak jeszcze Drugiego Doktora jego towarzysz Jamie McCrimmon w odcinku The Wheel in Space. Szukając w szpitalnych szafkach odpowiedniego kompletu ubrań – wszak zregenerował goluteńki, owinięty jedynie w białe prześcieradło – Ósmy ogląda między innymi długi kolorowy szalik, podobny do tego, który nosił jako Czwarty. Nie jest to zresztą pierwszy raz, gdy tuż po regeneracji kradnie ubranie ze szpitala – to samo zrobił Trzeci w Spearhead from Space. Ósmy też, podobnie jak Drugi i Czwarty, nie rozstaje się z żelkami, a w jego TARDIS uważni widzowie mogą dostrzec „900-letni pamiętnik” – „500-letni pamiętnik” był powiązany z Drugim Doktorem. Oczywiście w pierwszych scenach słyszymy też, choć niestety nie widzimy, Daleków!
Słaba strona filmu to nie tyle amerykanizacja – wszak mała strzelanina na start, dobry pościg samochodowo-motocyklowy czy obowiązkowy wątek romantyczny nie muszą być czymś z automatu złym – co brutalizacja. Skręcanie karków przez złego-złego Mistrza to niekoniecznie coś, co miło się ogląda na ekranie. Sytuacji nie ratuje specjalnie fakt, że Eric Roberts jest bodaj najbardziej drewnianą inkarnacją Mistrza, przypominającą skrzyżowanie Terminatora (bez masy mięśniowej) z kiepskim gangsterem z filmów telewizyjnych lat 90. ubiegłego wieku. I nawet zrzucenie skórzanej kurtki i przywdzianie paradnego stroju, z którym najbardziej go kojarzymy, nie pomaga mu we wczuciu się w rolę.
Mogłabym się też poczepiać fabuły, tyle że, co serial wielokrotnie pokazał przez dekady swego istnienia, w Doctor Who nie chodzi o fabułę, a o wykonanie. Tak że jeśli nie odstraszył was opis początku filmu, nie przeszkadzają wam wątki romantyczne, wyścigi, strzelaniny i perspektywa finałowej walki z Bossem, to zaopatrzcie się w przekąski i siadajcie przed telewizorem. Kto jak kto, ale Paul McGann jako Ósmy Doktor jest tego warty!
Znacie film Doctor Who? A może lubicie słuchowiska z Ósmym Doktorem? Dajcie znać na Facebooku!
(ona/jej) Fotografka amatorka, jedna druga whosomowej sekcji wspinaczkowej. Zakochana w Ekspansji i prelegowaniu na konwentach. Zachłanna życia, nowych miejsc, ludzi i wrażeń. Eksblogerka, eksdziennikarka radiowa, eksaktywistka społeczna. Od jakiegoś czasu uczy się spełniać marzenia i bardzo jej się to podoba.