The Stolen Earth pozornie ma wszystko, by być jednym z lepszych odcinków New Who: Dziesiątego i Donnę, Marthę i UNIT, Jacka i Torchwood, Rose z równoległej rzeczywistości, a do tego Sarah Jane Smith, Harriet Jones, powrót Davrosa, mnóstwo Daleków i zniknięcie 27 planet. Tymczasem jest co najwyżej średnim.
Choć duet Dziesiąty – Donna jest jednym z moich ulubionych, ponowne obejrzenie pierwszej części finału czwartej serii Doctor Who nie dostarczyło mi zbyt wielu emocji. I to mimo nagromadzenia gościnnych występów i w sumie ciekawego scenariusza: oto Ziemia i dwadzieścia sześć innych planet nagle zmieniają położenie, w związku z tym wszyscy jej mieszkańcy, którzy mają jakiekolwiek pojęcie, co się mogło wydarzyć, łączą siły, by ją ocalić. W tym samym czasie Doktor i Donna, zorientowawszy się, że Ziemia im znikła z radarów, udają się do Proklamacji Cieni, by uzyskać pomoc w odnalezieniu zaginionych ciał niebieskich. W końcu ziemskiej ekipie udaje się nawiązać połączenie i ściągnąć Doktora na zaatakowaną przez Daleków planetę tylko po to, by w chwili długo wyczekiwanego spotkania z Rose Doktor został śmiertelnie ranny i zaczął regenerować.
Być może największym problemem tego odcinka jest właśnie natłok zdarzeń i postaci, który nie pozwala ani na porządne opowiedzenie historii, ani, w efekcie, na przejęcie się nią. Jest to szczególnie widoczne w porównaniu z poprzedzającym go Turn Left, gdzie dostajemy po prostu jedną bardzo dobrą opowieść, tym bardziej gęstą, im bliżej końca. W The Stolen Earth, choć doprowadzi nas do małego finału, jakim jest sprowadzenie Doktora na Ziemię, tych opowieści jest chyba zbyt wiele. Rose i jej wielki karabin robią świetną robotę, jednak tym, co ją głównie określa w tym odcinku, jest wyznawanie miłości niezdającemu sobie sprawy z jej obecności Doktorowi, Martha żegna się z matką i przygotowuje się do wysadzenia Ziemi (jeśli nie będzie dla niej innego ratunku), cudem ocalały z Wojen Czasu Davros i jego nowa armia Daleków szykują się do przejęcia władzy nad światem, przedziwny, na wpół szalony Dalek Caan wygłasza niejasne proroctwa, poznajemy syna Sarah Jane Smith, spędzamy sporo czasu z dzielną ekipą z Torchwood i tak dalej, i tak dalej. I choć wszystkie te opowieści i występy postaci z poprzednich serii i ze spin-offów bardziej cieszą niż nie cieszą, to na pewno nie robią dobrze na spójność i na szanse wciągnięcia się w to, co się dzieje na ekranie.
Są też oczywiście w tym odcinku rzeczy naprawdę dobre. Pierwsza to rozwiązanie zagadki zaginionych planet: to, że zostały przeniesione nie tylko w przestrzeni, ale i w czasie – o zaledwie jedną sekundę do przodu, co już uniemożliwiło ich wykrycie. Druga to Harriet Jones, była premier Wielkiej Brytanii, z którą rozstaliśmy się – i przestaliśmy ją lubić – po tym, jak w Christmas Invasion zaordynowała zniszczenie statku Sycoraksów, kiedy ci zrezygnowali z podboju Ziemi. Okazuje się, nigdy nie przerwała momentami cokolwiek drastycznie pojmowanej misji chronienia swojej planety i to właśnie jej zawdzięczamy połączenie dzielnych obrońców Ziemi. Oraz najzabawniejsze momenty odcinka, gdy na jej: „Harriet Jones, była premier” wszyscy po kolei – nawet mający ją za chwilę zabić Dalekowie – odpowiadają: „Wiemy, kim jesteś”. Niewątpliwie akurat ona dostała w tym odcinku swój wielki i naprawdę dobrze zrobiony finał.
Czy warto więc było wrócić do The Stolen Earth? To zależy. Mimo wszystko lubię gościnne występy, powroty do przeszłości i crossovery, a tu miałam tego pod dostatkiem. Dodatkowo wszystko to, co się wydarza w tym odcinku, jest wstępem do znacznie bardziej spójnej kontynuacji – Journey’s End. Która dla odmiany przynosi dwa wielkie finały, z których jednego szczerze nie cierpię, a drugi jest, cóż, dziwny. Ale dość spojlerów na dziś. Sprawdźcie sami!
(ona/jej) Fotografka amatorka, jedna druga whosomowej sekcji wspinaczkowej. Zakochana w Ekspansji i prelegowaniu na konwentach. Zachłanna życia, nowych miejsc, ludzi i wrażeń. Eksblogerka, eksdziennikarka radiowa, eksaktywistka społeczna. Od jakiegoś czasu uczy się spełniać marzenia i bardzo jej się to podoba.