Druga część wywiadu, którego portalowi RadioTimes udzielił Steven Moffat.
Pierwszą znajdziecie tutaj.
Czy kiedy jeszcze sam nie pracowałeś nad Doctor Who, podziwiałeś szczególnie którychś twórców?
Jeśli chodzi o scenarzystów, to fani mają w zwyczaju pomijać Terry’ego Nationa, mimo że jest niesamowity. W pierwszym roku serialu wymyślił opowieść o planecie kosmitów [„The Daleks”], kosmicznej inwazji [„The Dalek Invasion on Earth”] i misji [„The Keys of Marinus”]. Tworząc Daleków, wymyślił najlepszego potwora wszech czasów w science fiction, a wkrótce najlepszego złoczyńcę, tworząc Davrosa [„Genesis of the Daleks”].
Podziwiam też Davida Whitakera za jego umiejętność zrozumienia, jakim bohaterem mógłby być Doktor. Terrance Dicks jest zawsze znakomity, rozumie Doktora nie tylko jako bohatera, ale też w pełni uformowaną osobę, dla której można pisać historie. Ważny jest dla mnie także Robert Holmes ze względu na jego traktowanie serialu jako horroru z gagami. Wspaniały pisarz. We współczesnej telewizji nie daliby mu żyć. Powiedzieliby: „Co to za gość i czemu nie może się zdecydować, jaki serial chce zrobić?”.
A poza pisarzami?
Oczywiście Verity Lambert była niesamowita, w pewnym sensie wynalazła sposób, w jaki trzeba pracować nad tym serialem. Nie urażając innych Doktorów, ale Patrick Troughton jest na swój sposób jedynym, który się liczy. William Hartnell jest kochany, ale pojawia się Troughton i mówi: „Ten gość mógłby być bohaterem, prawda?” (to jedyni dwaj Doktorzy, których nigdy nie spotkałem). Pomysł na bezpretensjonalnego, mówiącego dziwaczne rzeczy komedianta-bohatera, który okazuje się geniuszem, był czymś zupełnie nowym.
Każdy z aktorów, którzy pojawili się później, nawiązywał do niego (włączając w to Matta Smitha), wcielając się w tę rolę. Matt nie wiedział, jak ma zagrać Doktora, dopóki nie zobaczył Patricka w The Tomb of Cybermen. Przyjął już wtedy rolę, ale dopiero potem zdał sobie sprawę, jak genialnym serialem jest Doctor Who i zrozumiał, jak powinien grać. Doktor Matta jest najbliższy Patowi Troughtonowi – z tym, że jest Mattem Smithem, mężczyzną młodym i niesamowicie przystojnym.
Jeśli spędzałbyś spokojne deszczowe niedzielne popołudnie, po które DVD z Doctor Who byś sięgnął?
To zależałoby od dnia – całkiem często to robię i wciąż nie straciłem entuzjazmu dla oglądania Doctor Who. Ostatnio z niemałym wysiłkiem przeszedłem przez całe Colony in Space. To był swego rodzaju test – kiedyś kochałem tę historię. The Day of the Daleks jest wybitnie dobry. Lata Philipa Hinchcliffe’a [producent z połowy lat 70.] są świetne – trafia w sedno za każdym razem.
Gdybyś znalazł się na bezludnej wyspie i mógł zachować tylko jeden odcinek, który napisałeś, co by to było?
Wybrałbym raczej odcinek kogoś innego… Domyślam się, że wszyscy chcą, żebym powiedział Blink, ale nigdy nie czułem, że to prawdziwy Doctor Who. To odcinek o Sally Sparrow. Naprawdę lubię The Night of the Doctor z Paulem McGannem. Jest malutki. Trwa tylko sześć minut, ale nie czuć, jakby brakowało w nim jeszcze 39 minut.
Możemy porozmawiać o pewnych powracających motywach w twoim Doctor Who i o tym, dlaczego do nich wracasz? Często skupiasz się na małym chłopcu lub dziewczynce w niebezpieczeństwie.
Ograniczona wyobraźnia! Jestem rodzicem. Nic mnie tak nie prześladuje jak wizja dziecka w niebezpieczeństwie. Na całkowicie podstawowym poziomie to właśnie z nimi Doktor jest najmocniej powiązany. Z dziećmi. Może być kochany przez wszystkich, ale należy do nich. Postawić dziecko w niebezpieczeństwie – to nie bezwzględne. To automatyczne. Element Doctor Who wracający do samego An Unearthly Child.
Często wprowadzasz też postać silnej kobiety z wpisaną w nią tajemnicą.
Trudno to nazwać czymś, co zrobiłem tylko ja. Sam jestem mężem bardzo silnej kobiety.
Jaki koncept stał za postacią Ashildr?
Próba stworzenia postaci, która wytrąci Doktora z równowagi, jest trudna, ale warto ją podjąć. On jest mistrzem mydlenia oczu, wędrownym showmanem udającym wielkiego wojownika. Nie jest kosmicznym Gandalfem – jest gościem, który ukradł wehikuł czasu. Lubię więc wymyślać postacie, które potrafią go przejrzeć. Pod koniec serii Ashildr całkowicie go rozpracowała i ma go na haku. Ma wystarczająco szeroką perspektywę, by powiedzieć: „Wiem, kim jesteś i co robisz. Wiem, że jesteś niezwykły, ale wiem też, że nie jesteś nadludzki”.
Pomysł był taki, żeby najpierw spotkał ją jako młodą dziewczynę. Następnie spotyka ją ponownie jako kogoś potężnego i wykolejonego. Jeszcze później spotyka ją w odcinku dziesiątym i tym razem jest zupełnie inna. Pod koniec znacząco go wyprzedza. Jest od niego o wiele starsza, może go przyszpilić i zrozumieć.
Skąd się biorą te oskarżenia o mizoginię? Wiem, że jestem po prostu kolejnym facetem, ale myślę, że dajesz kobietom świetne role i materiał.
To wielka i skomplikowana kwestia i nigdy nie wiem do końca, jak się do niej ustosunkować. Główny problem jest prawdziwy. Potrzebujemy lepszych ról kobiecych i lepszej reprezentacji na ekranie. Potrzebujemy tego wszystkiego. Może to moja ociężałość umysłowa, ale nie rozumiem, dlaczego Doctor Who jest wskazywany jako program pełen mizoginii. A ja naprawdę taki nie jestem. Jestem pewien, że stoję bardziej na lewo od moich krytyków, ale nie chcę się z nimi kłócić, bo uważam, że ogólnie mają rację. Musimy bardziej się starać.
To dla mnie ważne, że małe dziewczynki oglądają Amy, Clarę, albo Rose i chcą być jak one. Ludzie protestują i mówią, że zmieniam serial w „The Clara Show”, ale tak to działało od samego początku. Doktor zawsze współwystępował. On jest głównym bohaterem, ale nie jedynym i nie najważniejszym. Elisabeth Sladen nie była mniej ważna niż Tom Baker. Katy Manning nie była mniej ważna niż Jon Pertwee. Ian i Barbara niejednokrotnie przyćmiewali Doktora. Przez pierwsze dwa lata Rose Tyler była gwiazdą współczesnego Doctor Who. Za każdym razem, gdy jakiś dokument miał nadrukowane zdjęcie z Doctor Who, nie był to Chris Eccleston ani David Tennant, to była Billie Piper. I to jest siła.
Jednym z twoich wielkich sukcesów jest Michelle Gomez jako Missy.
Mogę zgodzić się, że to w dużym stopniu moja zasługa. Michelle była rozważana w zeszłym roku do innej roli. Wałęsałem się po biurze i zobaczyłem jej nazwisko na liście do tej roli i powiedziałem: „Nie, nie, nie! Stop. To właśnie ona powinna zagrać Missy”. Ale już zaoferowaliśmy jej rolę. Nagle zobaczyłem, jak dokładnie napisać Missy, jeśli miałaby ją grać Michelle.
Kilka stresujących dni później dostałem e-mail od Michelle, w którym pisała: „Z żalem w sercu muszę odrzucić propozycję zagrania w Doctor Who. Nie będę dostępna w tym terminie, ale jeśli kiedykolwiek pojawi się cokolwiek innego w Doctor Who, do czego będę się choćby trochę nadawać, z przyjemnością to zrobię”. Poszedłem do biura następnego dnia i powiedziałem: „To jest to. Zdecydowanie wybieramy Michelle do roli Missy”. Wtajemniczyliśmy w to Michelle i była totalnie zaskoczona. Co za występ! Zjada ekran.
Jest żywiołową i niezwykle miłą osobą. Najpierw zakładasz, że będzie straszna, ale jest taka kochana i szczęśliwa, że może wcielać się w tę rolę. Dostałem ostatnio w Glasgow tę nagrodę dla wielkich Szkotów i Michelle przyleciała tylko po to, żeby mi ją wręczyć. Niech jej Bóg błogosławi!
Jest żoną Jacka Davenporta, więc musisz znać ją od lat, skoro to właśnie on zagrał główną rolę w Coupling.
Tak. Pamiętała – ja nie – jak byliśmy wszyscy razem w Montreux w 2001 i Coupling wygrało Silver Rose [podczas Rose d’Or Light Entertainment Festival]. Wyszliśmy razem i imprezowaliśmy, aż upiliśmy się tak bardzo, że ledwo mogliśmy mówić. Powiedziałem wtedy: „Przysięgam, pewnego dnia będę robić Doctor Who”. Lubię fakt, że ta rozmowa zaszła między przyszłym showrunnerem i przyszłym Mistrzem.
Jesteś, rzecz jasna, inteligentnym gościem, ale kiedy piszesz, to jak wchodzisz w umysł wyższego intelektu, kogoś takiego jak Doktor czy Sherlock, o wiele genialniejszych niż my, zwykli śmiertelnicy?
Biorę to naprawdę serio, ponieważ musisz symulować geniusz, kiedy nim nie jesteś. Próbuję rozgryzać, co Doktor naprawdę zamierza zrobić i nigdy nie mówić co myśli. Co tak naprawdę zamierza w The Magician’s Apprentice?
Jak to działa z Sherlockiem?
Doyle powiedział nam, jak to zrobić. Jego spryt zaprojektowano dla nas sto lat temu. Te dedukcje to istne piekło. Bardzo trudno się je pisze, ale jako zademonstrowane intelektualne umiejętności są dość trudne do zatrzymania. Pierwsze, co Doyle miał do powiedzenia o detektywach, to: nie możesz po prostu powiedzieć, że są bystrzy, oni muszą być bystrzy. W każdym odcinku staramy się mieć nową fajną dedukcję, która ma sens. Jeśli jednak zdekonstruujesz większość z nich, zobaczysz, że Sherlock po prostu miał szczęście, zawsze dobrze zgadując. Ale odłóżmy to na bok, to właśnie dedukcje sprawiają, że jest bystry. Dziś, gdy opowiadamy o Sherlocku, bardzo często sprawiamy, że przegrywa albo staje się zbyt emocjonalny, ponieważ najbardziej dramatyczna opowieść o bystrym człowieku to ta, która mówi, że bycie bystrym nie wystarcza.
Jak rozwijałeś Dwunastego Doktora? Skąd się wziął pomysł z gitarą?
Moja wielka uwaga na ten rok brzmiała: „Jesteś sponiewieranym starym rockmanem”. Jeśli chcesz grać na swoim elektryku, stojąc na czołgu, zrób to, do cholery. Jeśli chcesz wyglądać jak szalony ojciec, to tak zrób.
Między seriami dostałem e-maila od Petera, a w którym pisał o tym, co chciałby rozwinąć w Doktorze: „Chcę bardziej się bawić, nie chcę być po prostu Dwunastym Doktorem, chcę być wszystkimi Doktorami. Każdy Doktor w mieszance”. I pomyślał, że może w swoich momentach samotności w TARDIS mógłby grać na gitarze. To pasowało do tego, o czym myślałem, oglądając Petera na światowej trasie w 2014 roku, kiedy nosił okulary przeciwsłoneczne i machał do tłumów jak gwiazda rocka. Tym właśnie kiedyś był, w Glasgow w swojej młodości, kiedy cały świat na niego czekał. Chciałem zobaczyć to w jego Doktorze. To także ostatnie, czego byś się spodziewał po tym Doktorze po finale ostatniej serii – że weźmie gitarę i zostanie gwiazdą rocka – a więc właśnie to powinien był zrobić.
Źródło: Radio Times