Jedenasty Doktor to regeneracja odgrywana przez najmłodszego aktora w historii serialu, który podjął się tej roli.
Matt Smith w 2010 roku, kiedy zastąpił odchodzącego z serialu Davida Tennanta, miał 26 lat. Wielu narzekało na taki wybór, ale wprowadzenie do serialu tej „nieskoordynowanej pijanej żyrafy” podbijającej serca fanów okrzykiem „Geronimo!” było swoistym powiewem świeżości – jednym z tych, na których opiera się żywotność Doctor Who.Obserwowanie rozwoju aktorskiego Smitha w przeciągu trzech serii, w których wystąpił, to fascynująca podróż pokazująca, jak ta radosna „pijana żyrafa”, z odcieniem ciemności ukrytym gdzieś głęboko i pojawiającym się tylko od czasu do czasu, stawała się coraz poważniejsza, coraz groźniejsza, a jednocześnie nadal skłonna do żartów i pełna pozytywnej energii. Jak mówi Doktor w odcinku specjalnym po szóstym sezonie: „Dlaczego powinni cieszyć się teraz, skoro wiesz, że potem będą smutni? Właśnie dlatego. Bo potem będą smutni”. Te słowa bardzo dobrze oddają charakter Jedenastego Doktora, który tym bardziej stara się bawić i po prostu cieszyć czasem spędzanym ze swoimi kompanami, im groźniejsi stają się jego przeciwnicy.
W tym wcieleniu Doktor jest też, pomimo całego swego radosnego usposobienia, jeszcze mniej odporny na rozstania z towarzyszami niż jego poprzednik. Stara się zostawić za sobą swoich dawnych kompanów, z którymi dopiero co się pożegnał i już do nich nie wraca, nie zapomina jednak o nich, choć chyba to właśnie stara się zrobić. I dlatego wspomina ich bardzo rzadko – głównie w bolesnych momentach, które tym wyraźniej przypominają mu, że nie może w nieskończoność uciekać przed swoim własnym przeznaczeniem. Ciężko też znosi odejście tych, którzy towarzyszyli mu przez aż dwa i pół sezonu: Amy i Rory’ego Pondów. Po ich utracie zamyka się w swojej TARDIS, pozostaje blisko Ziemi, ale nie wtrąca się w sprawy błękitnej planety. Dopiero niedająca się zbyć XIX-wieczna barmanka, Clara Oswin Oswald, jest w stanie wyciągnąć go z tej swoistej żałoby.
Jedenasty Doktor przejawia też wielkie upodobanie do wielu rzeczy, które określa słowem „cool” (zwłaszcza jeśli może nosić je na głowie, ale nie tylko), poczynając od fezów i muszek, a na stetsonach i paluszkach rybnych z sosem waniliowym kończąc. Jego nakrycia głowy zresztą zwykle – nie wiedzieć czemu – kończą w niezbyt szczęśliwy sposób. Wielu rzeczy też nie lubi, co odkrywa w swoim pierwszym pełnym odcinku, Jedenastej godzinie („The Eleventh Hour”). Swoje obrzydzenie wyraża w niezwykle stanowczy sposób.
Jeśli chodzi o wygląd, jest to Doktor „obdarciuch” (jak nazywa go Amy) o twarzy kosmity, do której trzeba przywyknąć, by z czasem zacząć ją uwielbiać. Staromodny garnitur, prążkowana koszula i czerwone szelki to zestaw, który każe zastanawiać się, czy Doktor zna słowo „hipster”. Przestawienie się po odejściu Pondów na fioletowy garnitur z czymś w rodzaju krótkiego płaszcza zamiast marynarki, z przyczepionym do kieszeni zegarkiem z dewizką, jeszcze pogłębia to wrażenie. No i oczywiście ten Doktor to nieodłączne muszki, w seriach z Pondami ponoć zmieniające kolor zależnie od tego, czy wyruszaliśmy w przyszłość (czerwone), czy też w przeszłość (niebieskie), analogicznie do tego, jak zmieniać miały się krawaty Dziesiątego Doktora.
Jedenasty Doktor to także przemowy. Zawsze był świetnym mówcą, ale każda przemowa jedenastej regeneracji to prawdziwa perełka. Świetnie napisana (a czasem zaimprowizowana) i genialnie odegrana. Pełna mądrych, prostych zdań, które, wypowiadane przez Doktora, tym głębiej trafiają w sedno i tym mocniej bolą, gdy odkrywamy całą przewrotność ich kontekstu, lub gdy nie spełniają swojej roli, gdy okazują się niewystarczające. Matt Smith idealnie wyczuwa, jak tego typu momenty powinny brzmieć. Bez przesadnego patosu, prosto, tak, jak powinien mówić je gniewny, bezsilny człowiek, który widział już naprawdę wszystko. To Doktor, który wiele przeżył i wiele chciałby zapomnieć, jednak, mimo całej tej radosnej otoczki, im dalej w kolejne serie, tym wyraźniej widać, że wciąż wszystko pamięta i tylko udaje przed sobą samym, że zapomniał.
Mattowi Smithowi należą się też brawa za serię 7b, gdzie aktorsko przeszedł samego siebie z wcześniejszych dwóch i pół serii. Widać w niej wyraźnie jak bardzo się aktorsko rozwinął – choć przecież od początku był świetnym aktorem. Tu jednak błyszczy niczym supernowa i aż żal, że jest to już właściwie – poza odcinkami specjalnymi – koniec jego inkarnacji.
Krótkie studium Dziesiątego Doktora znajdziecie tutaj.