Sandman sennymi mackami wniknął do naszych fanowskich serc. Zapraszamy do lektury dyskusji o najnowszym serialowym hicie Netflixa, adaptacji komiksów Neila Gaimana. Osoby dyskutujące: Paternoster Gang, Lierre, Ginny N., Seweryn i Rademede z ramienia Whosome oraz gościnie: Asia prowadząca bloga dziewiętnaście czwartych, Ania – Anndycja oraz Kira Nin – Space Forest. Nie zapomnijcie podzielić się swoimi wrażeniami z oglądania na naszej stronie na Facebooku i w Polifonii!
Oto jest, po latach czekania – Sandman! Zacznijmy od szybkiego pierwszego wrażenia. Jak wam się podobało?
Ginny N.: Jednym słowem: bardzo. Pierwszy odcinek trochę się nam ciągnął (uważamy, że, poza Morfeuszem, były tam najnudniejsze postaci z komiksu), jakkolwiek wiemy, dlaczego był konieczny – to wprowadzenie do całej historii. Potem już się całkiem wciągnąłem i pochłonąłem wszystko prawie naraz. Bardzo się ucieszyłem, że utrzymali w miarę komiksową strukturę – na ile sam ją pamiętam – i zdecydowanie czekam na kolejne sezony.
Paternoster Gang: Przyznaję: trochę się bałam. Pocieszało mnie, że nad całością czuwał Neil Gaiman oraz że Sandman jest na tyle specyficzną opowieścią, że twórcy raczej nie odważą się zrobić czegoś zupełnie nowego „na kanwie”, jednak ostatnio Netflix nie miał szczęścia do adaptacji zdecydowanie bardziej filmowych opowieści. I choć mam pewne zastrzeżenia do estetyki – komiksy pod względem wizualnym są po prostu zachwycające – to całość z powodzeniem nadrabia jak dla mnie zbytnią oszczędność w tej warstwie doborem aktorów i świetnym opowiadaniem historii. Słowem, podobało mi się i to bardzo.
Lierre: W odróżnieniu od Paternoster podeszłam do oglądania z zerowymi oczekiwaniami. I… wsiąkłam błyskawicznie. Po kilku scenach już wiedziałam, że to będzie serial, który sprawi mi wielką przyjemność. To, jak czarował, nie śpiesząc się, dając wszystkiemu wybrzmieć… Zaczęłam się, owszem, obawiać trochę później, czy z tego właśnie nie zrezygnuje, czy nie przyśpieszy, nie stanie się bardziej, no cóż, jak inne ekranizacje komiksów. Ale do niczego takiego nie doszło.
Ginny N.: To jest swoją drogą ciekawe. Bo z jednej strony serial się nie śpieszy, a z drugiej mieliśmy poczucie, że komiks jednak dawał każdemu rozdziałowi trochę więcej przestrzeni. Może to złudne wrażenie, pamięci nie można ostatecznie zbytnio ufać, ale tak to odczuwaliśmy, oglądając.
Lierre: To bardzo subiektywne. Po serialu zaczęłam czytać komiks i mam poczucie, że to on strasznie pędzi, nie daje wybrzmieć pomysłom… Ale też ja bardzo rzadko czytam komiksy i może regulowanie tempa powinno być po mojej stronie, może za szybko czytam i za mało się skupiam na warstwie graficznej? Estetycznie też o wiele bardziej mi się podoba serial.
Anndycja: U mnie Sandman walczy o tytuł najlepszego serialu, który kiedykolwiek widziałam, z Doctor Who i Dobrym omenem (co łączy te trzy produkcje? przy każdej pracował Neil Gaiman). Odliczałam dni do premiery i dosłownie rzuciłam się na Sandmana. Już od otwierającej sceny wiedziałam, że będzie dobrze, a potem było jeszcze lepiej. Widać, ile pieniędzy i czasu Netflix zainwestował w tę produkcję i to się definitywnie opłaciło. Zgadzam się, że początek serialu nieco nużył i wiele osób nie znających komiksu mogło przy nim odpaść, ale gdyby nie on, trudno byłoby się połapać w fabule. W końcu Sandman to opowieść powstała z opowieści – mamy tu thriller, czarną komedię, baśń… Mówiąc krótko – uważam, że Sandman ma szansę stać się dla Netflixa flagową produkcją na miarę Stranger Things.
Seweryn Dąbrowski: Podobnie jak Lierre, nie miałem przed seansem żadnych oczekiwań. Początkowo nie planowałem nawet oglądać Sandmana, ale zachęcony dużą liczbą pozytywnych recenzji, dałem mu szansę. Wsiąkłem w świat przedstawiony już po paru pierwszych scenach, co skończyło się obejrzeniem całego pierwszego sezonu w przeciągu dwóch dni. Sandman jest serialem niezwykle specyficznym, czuć w nim klimat charakterystyczny dla twórczości Neila Gaimana. Z jednej strony mamy zatem elementy poważne, potrafiące zaintrygować, a nawet skłonić do refleksji. Chwilę potem działania któregoś z bohaterów potrafią zaś wywołać szeroki uśmiech. Co jednak najważniejsze – produkcji udało się uchwycić szerszy kontekst różnych zdarzeń, w których Morfeusz nie zawsze jest postacią pierwszoplanową.
Kira Nin: Ja też, jak Lierre, nie miałum specjalnych oczekiwań, może poza „no to teraz wreszcie sięgnę po komiksy”, bo planuję to od lat i nie mogłum się za nie zabrać. I podobało mi się bardzo! Ma vibe, który bardzo do mnie trafia, a którego nie umiem za bardzo opisać. To chwilami wolne tempo i estetyka, zwłaszcza to specyficzne zniekształcenie w niektórych scenach (mignęło mi gdzieś, że użyto do tego specjalnego obiektywu?), które w subtelny sposób tworzyło oniryczną atmosferę. Dopiero teraz, czytając osoby przede mną, zauważyłum w pełni, że początek faktycznie był dość powolny, ale dla mnie to chyba był plus, pozwolił mi się zanurzyć w klimacie.
Asia (dziewiętnaście czwartych): Cóż, serial nie zmienił mojego życia – ta rola przypadła komiksowi wiele lat wcześniej. Nie powiedziałabym też, że jest to najlepszy serial, jaki oglądałam… Nawet do top 5 by się nie załapał. Ale czy to jakoś zepsuło mi radość? Ani trochę! Okropnie bałam się tej adaptacji, nie wierzyłam, że może się udać, a jednak… udała się. I przyznam, że było bardzo miło wejść znowu w świat Nieskończonych, tym razem w nieco innej formie. Choć czy tak bardzo innej? Przecież to jest tak bliska adaptacja, jak tylko jest to możliwe po zmianie medium. Nie ukrywam, poprawiłabym to i owo, ale równocześnie mam poczucie, że pod większością względów lepiej być nie mogło, przynajmniej nie w formule serialu live action.
Rademede: Na serial nie czekałam jakoś specjalnie i nie miałam dużych oczekiwań. Obejrzałam cały w dniu premiery i niesamowicie przypadł mi do gustu. Komiks znałam, ale nie czytałam zbyt wiele, bo nie podobał mi się styl, w jakim został narysowany. Przy wszystkich adaptacjach Marveli i wcześniejszych serialowych produkcji DC Sandman wyróżnia się poważnym formatem. Nie ma w nim żartów i komedii, które Marvel wciska do chyba każdej swojej produkcji w tym momencie, czy jak DC robiło z Flashem czy Arrow. Żarty owszem, są, ale o wiele bardziej wyważone i nie psują klimatu. W gruncie rzeczy historia w Sandmanie jest smutna i melancholijna.
Wychodzi więc na to, że w pierwszych wrażeniach jesteśmy bardzo zgodne. Idźmy więc dalej, do szczegółów! Zacznijmy od omówienia Sandmana jako adaptacji. Znacie komiksowy pierwowzór? Jak waszym zdaniem wypada serial na jego tle? Czy wprowadzono jakieś zmiany na lepsze albo na gorsze? A jeśli nie znacie komiksu – jak się ogląda Sandmana samodzielnie, bez wiedzy o pierwowzorze?
Paternoster Gang: Zbyt dawno czytałam pierwowzór, by wychwycić wszystkie – poza oczywistymi, związanymi z wyglądem postaci – zmiany. Pewnie jestem więc kimś pośrodku, coś tam pamiętam, nie na tyle jednak, by, gdybym miała skłonność do wkurzania się na zmiany, rzeczywiście to zrobić. Tyle że nie mam – adaptacje zawsze staram się traktować jako odrębne dzieła i oceniać, czy jako takie są dobre i spójne, bez odnoszenia się do oryginału. I Netflixowy Sandman zdecydowanie taki jest. Praktycznie ani przez chwilę mi nie zazgrzytał, no, może odrobinę we wspomnianej już warstwie wizualnej (co jest w sumie zabawne, bo nie przepadam za animacjami, a tu chciałabym, by było trochę bardziej komiksowo). Aktorsko wyszło znakomicie: Tom Sturridge jest Sandmanem – właściwie od pierwszych sekund, gdy usłyszałam jego głos, nie miałam co do tego wątpliwości – Gwendoline Christie to Lucyfer, Kirby Howell-Baptiste to idealna Śmierć (odcinek z nią, podobne jak komiks, był dla mnie zdecydowanie najlepszy), a Boyda Holbrooka jako Koryntczyka nienawidzę dokładnie tak bardzo, jak jego komiksowej wersji. Z różnic bardziej znaczących niż to, jak kto wygląda, odniosłam wrażenie, że serial jest nieco mniej okrutny i graficzny niż komiks. I z tej zmiany akurat bardzo się cieszę – szczególnie że obecny trend jest dokładnie odwrotny i twórcy lubią dokładać krew, flaki (i oczywiście seks, dużo seksu) do filmowych czy serialowych adaptacji (Wheel of Time, patrzę na ciebie), czasem też kosztem fabuły – lub też nadmiernego jej rozciągania (tu moje spojrzenie wędruje w kierunku American Gods). Cieszę się, że Sandman dla odmiany po prostu opowiada historie.
Ginny N.: Jesteśmy w podobnym miejscu: komiks czytaliśmy jakoś podczas studiów, czyli pewnie z dziesięć lat temu, i może nawet czasami myśleliśmy, czy by sobie nie zrobić powtórki, ale jakoś do tego nigdy nie doszło. Ostatecznie znaleźliśmy się w takim przyjemnym, komfortowym miejscu, gdzie widzieliśmy nawiązania estetyczne i fabularne i bardzo się z nich cieszyliśmy, nie przejmując się specjalnie tym, że coś nam odbiega od pierwowzoru. A jednocześnie mieliśmy też takie fajne poczucie, że to jest adaptacja, w której nie trzeba dokładać nowych rzeczy, tylko można opowiedzieć naprawdę tę samą historię – nawet jeśli coś faktycznie mocno się zmieniło względem komiksów, to wciąż jest ta sama opowieść.
Zgodzimy się też z tym, że obsada jest dobrana idealnie. Czasami mieliśmy może poczucie, że Sandman mógłby być zagrany bardziej, ale jednocześnie tak, Tom Sturridge jest Morfeuszem. Lucyfer jest przegenialna, podobnie z niewymienionych pozwolimy sobie wspomnieć jeszcze Pożądanie (miał_ tylko kilka niedużych scen, ale każda wyszła wspaniale) czy Johannę Constantine.
Co do okrutności, to ciekawe spostrzeżenie, bo my już nie pamiętamy na tyle komiksu, żeby porównać, ale oglądając serial, nieraz łapaliśmy się na tym, jaka to jest jednocześnie smutna, ciepła i właśnie okrutna historia, która przed tym okrucieństwem nie ucieka. Nie jest to okrucieństwo przerysowane ponad miarę, grające na naszych emocjach dla grania na szoku, tylko pełni ono konkretną rolę. Niemniej jest go wciąż sporo.
Asia: Przyłączam się do pochwalnych głosów odnośnie do gry aktorskiej. Już dawno przy oglądaniu adaptacji/remediacji nie miałam takiego wrażenia, że dana postać po prostu jest… sobą, dokładnie tą postacią, którą zapamiętałam z oryginału. W tej kwestii obawiałam się zwłaszcza roli Śmierci: jakoś nie byłam przekonana do castingu Kirby Howell-Baptiste. Ale wypadła idealnie, nawet ma taki sam szeroki uśmiech jak w komiksie… Z takich luźnych uwag: jestem wielką fanką głosu Morfeusza, brzmi dokładnie tak, jak czarne dymki z białym tekstem powinny brzmieć. Nie wiem, jak Tom Sturridge to zrobił, w wywiadach wcale nie brzmi jak noc i mrok.
W temacie pytania wtrącę jeszcze na szybko, że fragmenty Sandmana znam od liceum. Już wtedy zrobiły na mnie olbrzymie wrażenie i zawsze chciałam dokończyć lekturę, ale przez bardzo długi czas nie miałam okazji. Zrobiłam to dopiero pięć lat temu i… hm. Rozwalił mnie ten komiks kompletnie. Cóż, więcej nie powiem, bo nie ręczę, że mi się nie wypsnie żaden spoiler.
Anndycja: Komiks czytałam jeszcze na studiach, czyli jakiś milion lat świetlnych temu, ale przed seansem powtórzyłam sobie całą historię w formie słuchowiska Audible (swoją drogą polecam – obsada jest nie z tej ziemi, a David Tennant gra Lokiego!). To, co pierwsze rzuciło mi się w oczy, to rezygnacja z postaci ze stajni DC. Pamiętam, że podczas zapoznawania się z komiksem miałam problem z niektórymi postaciami, takimi jak John Dee czy Lyta Hall, którzy kompletnie nie zgrywali mi się z Gaimanowską mitologią. To, co serial robi dobrze (poza zmianą Johna Constantine na Johannę), to adaptacja oryginału na scenariusz bardziej dostępny dla przeciętnego widza, który komiksu nie zna. Pytałam o opinię znajomych, którzy nie czytali komiksu, i oni również są zachwyceni. Powiem więcej – momentami żałowałam, że pamiętam oryginalną fabułę, bo być może bawiłabym się lepiej bez tej wiedzy. O aktorach rozpiszę się w następnym pytaniu, a co do okrucieństwa… zgadzam się w stu procentach. Bardzo się bałam odcinka 24/7, bo pamiętałam, że w komiksie jest to historia o zezwierzęceniu i wyciąganiu na światło dzienne najbardziej skrywanych sekretów. Oryginał był bardzo krwawy i nie miałam pewności, jak wypadnie przeniesienie go na ekran. A odcinek jest świetny – mniej w nim typowego gore, a więcej ciężkiej, dusznej, niepokojącej atmosfery.
Seweryn Dąbrowski: Komiksowy pierwowzór jest jedną z kultowych pozycji, których nie miałem jeszcze przyjemności przeczytać. Po części wynika to z jego długości i otoczki arcydzieła, a po części z mojego większego zainteresowania stricte komiksami superbohaterskimi. W zupełności nie przeszkadzało mi to jednak podczas samego seansu, a wręcz zachęcało do obejrzenia kolejnego odcinka i zobaczenia, w jaki sposób potoczy się historia. Uważam, że świadczy to dobrze o twórcach, którzy potrafili przenieść materiał źródłowy do zupełnie innego medium. Jednocześnie produkcja zachowała swój własny język audiowizualny i dostosowała niektóre rzeczy do obranej przez siebie konwencji.
Lierre: Nie czytałam komiksów, choć zawsze chciałam – sięgnęłam po nie już po serialu, ale to chyba kiepski pomysł, bo nie chwyciło, ale będę jeszcze próbować, bo lubię obserwować różnice między różnymi wersjami tej samej historii. Oglądałam więc serial bez wiedzy, co mnie czeka, i zgodzę się ze znajomymi Anndycji – nieznajomość pierwowzoru zupełnie nie przeszkadza, a może nawet pomaga, bo mogłam się zaskakiwać, a równocześnie ani przez moment nie miałam poczucia, że serial odwołuje się do jakiejś wiedzy, którą powinnam mieć, ale nie mam. Wszystko było jasne i spójne, wydawało mi się wręcz idealnie wyważone: wiedziałam, że tylko zaglądam do przeogromnego fantastycznego świata, że jest tego więcej, niż jest mi pokazywane, ale że jest mi pokazywane dokładnie to, co powinno, abym mogła poznać te historie.
Kira Nin: Plan zapoznania się z komiksami siedzi na zakurzonej półce w mojej głowie przynajmniej od 2006 roku, ale nigdy nie doczekał się realizacji. Głównie przez dostępność – moja biblioteka nie miewała wówczas takich rarytasów, na zakupy nie było mnie stać, a poza tym było ich tak dużo, że było to bardzo onieśmielające. Zamiast tego udało mi się nabyć bardzo fragmentaryczną wiedzę o komiksach przez osmozę, ale to, co wiedziałum, zabierając się za serial, dotyczyło głównie postaci, a nie fabuły. Szczerze mówiąc, jakiś tydzień przed premierą uznałum, że tak, chcę tym razem być tym fanem, który najpierw widział serial – bo zwykle jestem jednym z tych, którzy znają materiał źródłowy. Podobała mi się myśl o odmianie. I faktycznie, to jest bardzo przystępna adaptacja, zupełnie nie miałum wrażenia, że brakuje mi znajomości komiksów do pełnego odbioru serialu.
Ginny N.: Czyli okazuje się, że Sandmanowi udało się coś niezwykłego i jest serialem, który podoba się tak tym osobom, które znają komiksy, jak i tym, które ich nie znają. I jednocześnie, nad czym sam się zastanawiałem, jest na tyle spójny wewnętrznie i zrozumiały, by dało się go swobodnie oglądać bez znajomości komiksów, nie mając poczucia, że coś gdzieś umyka, a co ci spośród nas, którzy komiksy znają, wyłapa_by z samego kontekstu.
Porozmawiajmy o serialowej estetyce. Czyli Jenn… No dobra. Która rola najbardziej was kupiła? A która nie? Może coś was zaskoczyło lub byłyście pewne, że to się nie uda, a jednak się udało – albo na odwrót?
Paternoster Gang: Tylko jedna? To już zdradziłam: najbardziej kupiła mnie Śmierć. W sumie miała ze mną łatwe zadanie, bo kocham jej wątek w komiksie (na tyle, że był jedynym, który naprawdę świetnie pamiętałam). Choć może jednak nie takie łatwe, bo akurat w stosunku do niej miałam oczekiwania. I spełniła je w stu procentach. Serialowa Śmierć jest dokładnie taka, jak powinna: to przyjaciółka, którą chcesz mieć obok siebie w tym najgorszym momencie już-nie-życia. Ciepła, serdeczna, współczująca, skupiona na tobie i wierząca w swoją pracę. Mądra nie sama z siebie, lecz z wcześniejszych doświadczeń i przeżytego załamania. Oglądając ją i Sen, widziałam w nich rodzeństwo, tę dojrzalszą siostrę i depresyjnego brata, którzy, mimo różnic, bardzo się kochają i bardzo są do siebie podobni. W końcu, za Schopenhauerem, sen to namiastka śmierci, albo, za Herbertem – mała śmierć. I fajnie to do tej dwójki pasuje.
Tak, Lierre, Johanna też była cudowna. Ale jednak: Śmierć.
Lierre: Zaskoczę cię, Paternoster, ale zgodzę się z tobą – Śmierć kradnie show i nikt się z nią nie równa. Jej odcinek, a w zasadzie jej połowa odcinka, to jeden z najlepszych kawałków telewizji, jaki kiedykolwiek widziałam. Ta Śmierć jest równocześnie nieludzka (ponadludzka) i pełna ciepła, takiego podszytego smutkiem humoru, jest to niesamowicie ujmujące. I też bardzo mi się podobała jej relacja ze Snem – spodziewałam się, że między wszystkimi osobami w tej niewątpliwie dysfunkcyjnej rodzinie panuje wrogość, więc bardzo mnie ucieszyło zobaczenie, że emo-Sen ma starszą, bardziej ogarniętą siostrę, na którą może liczyć. Wśród moich faworytów wśród postaci znalazł się też sam Sen, co przyznaję z pewnym zaskoczeniem, ale ja chyba lubię takie emo personifikacje, takich bohaterów bardzo oddzielonych od świata, zmagających się ze swoim oddzieleniem (Doktor też jest najlepszy wtedy, gdy czuje się wyobcowany). Polubiłam też całkiem Rose, wspaniała jest Lucienne, bardzo intrygował mnie John – co za perfekcyjny casting! No i tak, tak, Johanna też. Cudownie było zobaczyć Jennę Coleman w takiej epickiej roli. Kibicuję pomysłowi na spin-off – niech się jeszcze więcej pouczy tej łaciny!
Ginny N.: By nie kopiować (Śmierć jest przewspaniała), powiemy: Lucyfer. Nie ma jej dużo, ale scena pojedynku ze Snem i tego, co po nim, jest przepiękna, przecudna, najlepsza, najwspanialsza. Johanna też jest wspaniała, żeby nie było, i cieszyliśmy się z każdej sceny z nią. Poza tym Lucienne – postać gdzieś z boku, doradcza, ale bez której być może Morfeusz nie miałby już niczego, do czego mógłby powrócić. Zagrana oszczędnie, ale właśnie tak zagrana być powinna.
Asia: Nie no, dla mnie najlepszy musi być – i jest! – Morfeusz, oczywiście. To oś tego serialu, on musiał być perfekcyjny. Gdyby nawet wszystkie inne postacie były super, a jego rola by niedomagała… Cały serial nie miałby racji bytu.
Anndycja: O rany, Tom Sturridge jako Sen! Nie wiedziałam, czego się po nim spodziewać, bo nie kojarzyłam go z żadnej dużej roli, a zagrał nieprawdopodobnie. Powtórzę się po swojej prywatnej recenzji – miał arcytrudną robotę, bo Morfeusz w komiksach jest postacią nieokazującą żadnych emocji. A jednocześnie to, co ten facet wyprawia z mimiką, jest niewiarygodne. Sturridge gra mimiką – jednym spojrzeniem, lekkim uśmieszkiem, łzami w oczach; tyle wystarczy, by dojrzeć w boskiej postaci ludzką cząstkę. Poza tym olbrzymią sympatią darzę Lucienne. I Hoba Gadlinga oczywiście.
Lierre: Dokładnie tak, mimika Snu jest nieziemska! Te momenty, kiedy coś się pojawia na twarzy – lekki uśmiech, jakaś miękkość, te momenty odpuszczenia napięcia są przepiękne i genialnie zagrane. Swoją drogą, byłam pewna, że to jest wierniejszy casting, dopiero po zajrzeniu do komiksu zobaczyłam… no, Gaimana jako Sen, ta twarz jest nie do pomylenia. Więc faktycznie twórcy trochę odeszli od pierwowzoru, serialowy Sandman jest bardziej emo-dzieciakiem, ale to dla mnie świetnie działa. Sturridge ma taką dziwną twarz… I cała jego forma ma w sobie coś onirycznego – jest taki cienki, wydaje się nieludzko giętki, jakby trochę przenikał rzeczywistość, miałam poczucie, że powinien być dla widza atrakcyjny, ale jednak jest na tyle uncanny, że się z tego wymyka. Kojarzył mi się trochę z Piotrusiem Panem w bardzo mrocznej, gore wersji, jest równocześnie zagubionym chłopcem i władcą całej krainy i wszechmocną istotą utkaną ze snu i facetem z traumą i osobą, która się zmienia. No i mam headcanon, od którego już nigdy się nie uwolnię – Tom Sturridge to jest mój Tytus Groan.
Seweryn Dąbrowski: Postacie to aspekt serialu, który zrobił na mnie największe wrażenie. Niemal każda z nich wniosła do historii coś unikalnego i pozwalała spojrzeć na poszczególne sytuacje z wielu różnych perspektyw. Chociaż podobnie jak reszcie moje serce skradli Śmierć oraz Morfeusz, to nie można zapominać także o pomniejszych rolach. Mam tu na myśli chociażby kruka Matthew, który potrafił mnie rozczulić oraz rozśmieszyć w tym samym momencie. Spodobała mi się również postać Lucienne, potrafiąca czasami jako jedyna przemówić Władcy Snów do rozsądku. Jest ona tym typem osoby, na którą większość z nas nie zasługuje, ale niemal każdy jej potrzebuje. Ponadto mam słabość do fikcyjnych postaci, które są lojalnymi kompanami i wykonują swoją pracę w sumienny sposób.
Kira Nin: Cała obsada jest taka piękna i wspaniała, że gdy była ogłaszana, pomyślałum sobie, że oglądałubym to dla samej obsady, nawet nie mając pojęcia, co to będzie. No dobrze, Jenna sprawiła, że podskoczyłum z ekscytacji, bo strasznie lubię Constantine, bisexual disaster to jeden z moich ulubionych typów postaci, a jeszcze do tego jeśli zajmuje się magią, to jest idealnie. Dajcie mi spin-off. Poza tym dołączę do chórku chwalącego Śmierć. Jest wspaniała, taka… ciepła i pełna życia? Śmierć to jedyna postać z komiksów, o której wiem coś więcej niż to, jak wygląda i co mniej więcej robi, i to jest doskonała interpretacja. Poza tym Lucyfer! Gwendoline to jest… zjawisko. To jest twarz, którą widuje się na średniowiecznych iluminacjach. To jest taki Lucyfer, jakiego zawsze sobie wyobrażałum, który nie daje nam zapomnieć, że przecież jest aniołem. I powinnum chyba już skończyć, bo inaczej napiszę peanik każdej osobie. W tym serialu nie ma chyba ani jednej postaci źle obsadzonej.
Rademede: Tom Sturridge jako Sen to zdecydowanie mój faworyt. On po prostu jest Morfeuszem. Nawet kiedy nic nie mówi, szczególnie w pierwszym odcinku, to samo jego spojrzenie ostrzega, że jest kimś, komu lepiej nie wchodzić w drogę, bo można tego żałować. Poza Snem to bardzo podobało mi się Pożądanie. Trochę szalone, ale groźne.
Sandman ma kilka elementów mocno go odróżniających od innych serialowych hitów. Przede wszystkim… tempo, a także skupienie niektórych odcinków na pojedynczych wątkach czy nawet na jednej lokalizacji. Zdarzało wam się przy Sandmanie ziewać czy wręcz przeciwnie, trzymał was w napięciu? I co sądzicie o innych aspektach narracji i stronie wizualnej – od epickich magicznych lokalizacji po całkiem przyziemne gore?
Lierre: O nie, nie było ziewania! Oglądałam jak zahipnotyzowana. Tempo, no właśnie, to jest coś, co w moim odbiorze wysuwa się na front. To, że ten serial donikąd nie pędzi. Jest w tym bardzo równy i konsekwentny. Jest dużo chodzenia i gadania albo siedzenia i gadania albo chodzenia i niegadania i to nigdy nie musi być potem równoważone jakąś bardzo intensywną sceną. Sama nie wiem, to brzmi dość nudno, jak to opisuję, ale jednak czułam, że to jest dokładnie to, czego potrzebuję, że oglądam, sprawia mi to przyjemność i odpoczywam, choć śledzę skomplikowaną opowieść pełną nowych konceptów i postaci i wielkich, ponadczasowych dramatów.
Poza tym aspektem ogromnie podobała mi się estetyka, to, jak pięknie zaplanowane były niektóre kadry, że przy żadnej scenie ani ujęciu nie pomyślałam „o, ale zapychacz”, a równocześnie nie czułam się bombardowana informacjami, które koniecznie muszę poznać, żeby zrozumieć, co robią bohaterowie. Momentami to piękno przebijała straszna brutalność i to też było w porządku, choć zdarzało mi się odwracać wzrok – dwie strony monety, życie, bez tych elementów brzmiałoby to wszystko fałszywie.
Chciałabym też wspomnieć o muzyce, która nie wybijała się nigdy na pierwszy plan, ale była zauważalna i pięknie podkreślała ton scen. Wydaje mi się, że dawno nie skończyłam oglądania serialu z myślą, że chętnie bym posłuchała soundtracku!
Asia: Och nie, muzyka akurat zupełnie mi się nie podobała. Nawet napisałam na blogu marudny wpis na ten temat… Nie zrozum mnie źle, jest kompetentna i rozumiem, co miała osiągnąć: nastrój epickości, zachwytu nad wykreowanym światem, takie poczucie przekraczania granic wyobraźni. Jeśli twórcy serialu, w tym sam Gaiman, chcieli to osiągnąć, no to okej. Ale cóż, to bardzo się gryzie z moim osobistym odbiorem komiksu i opisanej w nim historii, więc nieraz czerpałam z oglądania przyjemność niejako wbrew muzycznym sugestiom.
Lierre: Rozumiem, co ci w niej nie pasowało, czytałam twój wpis 😀 Muszę na nią zwrócić większą uwagę przy (nieuniknionym) rewatchu, ale teraz właśnie to mi się zapisało w pamięci – że ostatnimi czasy muzyka rzadko jest takim nieinwazyjnym, ale przyjemnym tłem, które towarzyszy scenom, nie przesłania ich, a równocześnie wpada w ucho. Częściej się spotykam z piosenkami, które mocniej podkreślają nastrój (jak w Heartstopperze z jego rewelacyjną playlistą Heartstopper: Official Mixtape czy Ms Marvel), ale nie są muzyką filmową, są raczej, no właśnie, playlistami do serialu.
Paternoster Gang: Ziewać? A jakże! Nawet zasnąć! Na usprawiedliwienie mam tylko to, że zanim zasiadłam do Sandmana, spędziłam prawie dwie doby w podróży. Z drugiej strony nie spać, oglądając serial o Śnie – trochę się nie godzi! No i mogłam dzięki temu rozłożyć oglądanie na dwie nierówne raty, a więc też trochę dłużej nacieszyć się opowieścią, na którą czekałam od momentu pojawienia się pierwszych zapowiedzi. A tak już zupełnie serio – podobnie jak Lierre, bardzo doceniam tempo odcinków i brak kontrapunktów. I zupełnie nie przeszkadzało mi ono w czekaniu w napięciu na finał każdej historii, mimo że trochę już je znałam. Mam poczucie, że to w rozsmakowaniu się w poszczególnych wątkach tkwi ich urok, że właśnie tak należało to zrobić. Twórcy Sandmana przypominali nam żelazną zasadę sztuki filmowej – że angażujemy się nie w akcję, a w bohaterów, a aby to zrobić, potrzebujemy ich naprawdę poznać. Tu każdy, no, oprócz Pożądania (które i tak błyszczy) i Rozpaczy (oboje z pewnością wrócą w następnym sezonie), dostał swój czas, i każdym mieliśmy szansę się przejąć. A taka inwestycja to przeciwieństwo nudy.
Estetycznie było w porządku. I tu, przyznaję, jednak trochę szkodzi mi pierwowzór, bo jednak mówimy o pierwszym komiksie nagrodzonym World Fantasy Award, czyli ideale właściwie nie do pobicia. Z drugiej strony może właśnie dlatego nie zaszokowało mnie przeskakiwanie z magii do gore, bo tego właśnie się spodziewałam. Troszkę rozczarował mnie strój – ale już nie twarz – Lucyfer, zachwycił całościowo Sandman (czy już pisałam, jak piękny i WŁAŚCIWY głos ma Sturridge?), bardzo fajnie wypadły też fantastyczne stworzenia – i gargulce, i Matthew (to wplatanie krakania w zdania, coś cudownego!). Chciałabym ciut więcej malarskości, większego budżetu na nią, może lepszych rysowników, ale nie jest to coś, co obniża moją ocenę całości.
Ginny N.: Ziewanie, nie. Trochę ciągnął mi się pierwszy odcinek, ale też no właśnie, to nie jest serial akcji i nie musi nim być, żeby wyszło super. Przy drugim sezonie Wiedźmina osoby twórcze po napisaniu scenariuszy w oparciu o Krew elfów uznały, że nope, to będzie za nudne, za mało akcji, za dużo gadania i nudzenia – i ostatecznie wyszedł im średni sezon, podczas gdy sam wiem, że zachwycałbym się odcinkami mocniej opartymi o wydarzenia z książki. Jasne, to dwie inne produkcje itd., niemniej Sandman nie popełnia tego błędu, tylko podąża torem niespiesznej opowieści – i tym wygrywa. A przeskakiwanie między estetykami w jakiś dziwny sposób działa. Kupujemy to jako część opowieści o snach i jawie, które się przenikają, bywają dobre i bywają koszmarami i nie ma w tym niczego, co by dziwiło – w końcu to prawda. Przy okazji to, co przewija się przez serial – że to, o czym śnimy, to powrót do domu… Huh, spooky, jak bardzo jest to prawdziwe.
Jeśli chodzi o efekty specjalne, to fakt, są one nieraz gumowe i może właśnie pójście bardziej w malarskość, obrazowość zamiast CGI byłoby dobrym rozwiązaniem. W komiksach strasznie lubię nawet nie to, że warstwę wizualną (sic!), co te miejsca, gdzie dostaje ona swoje pełne miejsce – pełnostronicowe spready z samym tylko obrazem, który ma przemówić do nas bez słów. I o ile w serialu nie było jakichś graficznych porażek i widać starania odnośnie do przeniesienia kadrów komiksu na inne medium wizualne, o tyle tych momentów zachwytu nam jednak zabrakło.
Anndycja: Na trzech pierwszych odcinkach zdarzyło mi się poczuć senność i z jednej strony nieco się przestraszyłam, że może coś jest nie tak z moim odbiorem tego serialu, a z drugiej doceniłam ironię, że przysypiam na serialu o wcieleniu Snu. Potem już siedziałam jak zaczarowana, a przecież, tak jak wspomnieliście, fabuła wcale nie przyspieszyła. Zwalam więc winę na Morfeusza – to jego sprawka! Twórcy serialu przed premierą określili Sandmana jako kolekcję kilku minifilmów, z których każdy ma osobną fabułę. Dużo w tym prawdy. A żeby położyć podwaliny pod taką konstrukcję, trzeba mocnego wprowadzenia, więc wolniejsze tempo serialu wcale mi nie przeszkadzało.
O estetyce – no cóż, ludzie, którzy znają mnie w realu, wiedzą, że jestem olbrzymią fanką Neila Gaimana i jego twórczości. I mean, OLBRZYMIĄ (przepraszam wszystkich za to, że w ostatnich dniach twarz mi się nie zamyka, bo mówię o Sandmanie). I to, co urzekło mnie już w trailerach, to fakt, że każde ujęcie z serialu można było zamienić w kadr z komiksu – uwolnienie Morfeusza z pułapki, spotkanie Snu ze Śmiercią, forteca należąca do Pożądania – to wszystko jest w komiksie i przełożenie tego jeden do jednego mnie absolutnie zachwyca. Do tego kadry – ujęcie na wrota prowadzące do Śnienia, piekło Lucyfera, tawerna, w której Morfeusz spotyka się z Hobem Gadlingiem są wspaniałe. Mówiąc o efektach specjalnych – ja nie wiem, mam wrażenie, że efekty z takiego, na przykład, Doctor Who uodporniły mnie na kiepskie CGI. Poza tym mam wrażenie, że wcale takie najgorsze nie było. Na pewno spełniało funkcję wizualną i trafiało w moje poczucie estetyki, a to chyba najważniejsze?
Ginny N.: To znaczy efekty specjalnie nie były też okropne, były całkiem niezłe, do dobrych, ale ot, tu czy tam nie byłem całkiem kupiony. Ale ja w ogóle jednak wolę nieraz inne rozwiązania – praktyczne, rysunkowe – niż typowe CGI. I o ile w Doctor Who kiepskie CGI jest częścią uroku serialu, o tyle w tak komiksowej produkcji, jaką jest Sandman, mam po prostu trochę inne oczekiwania.
Anndycja: Jasne, rozumiem. Ja ze swojej perspektywy uznaję Sandmana za przykład kultury brytyjskiej (chociaż oczywiście zdaję sobie sprawę, że to nie do końca jest tak), bo brytyjski autor, bo brytyjski komiks, bo nawiązania do kultury brytyjskiej (Geoffrey Chaucer, Kit Marlowe i William Shakespeare w tawernie mnie zachwycili, anglistce niewiele do szczęścia potrzeba), więc brytyjskie efekty specjalne też mają tu sens.
Lierre: Zaskoczyliście mnie tą krytyką efektów specjalnych. Totalnie nie rzuciły mi się w oczy jakiekolwiek braki – ewentualnie estetyka trochę mi zgrzytała przy niektórych sennych sekwencjach, ale uznałam to za celowe (przede wszystkich w sennych przygodach Jeda-Sandmana). Zapadło mi natomiast w pamięć kilka kadrów – Sandman w swoim więzieniu, Sandman opuszczający więzienie, wędrówki Snu i Śmierci, egzorcyzm Johanny, zmieniająca się w czasie tawerna, pięknie skomponowane obrazy, zakładam, wprost przeniesione z komiksu. Sandman mi dostarczył bardzo pozytywnych wrażeń wizualnych.
Ginny N.: Zobaczymy, jak ocenimy warstwę wizualną przy kolejnym oglądaniu serialu (bo wracać będziemy na pewno), ale to, na co marudzimy, to są pewnie po prostu rzeczy wynikające z ograniczeń CGI – jak świetnie by ono nie było wykonane. A w tym serialu nie dało się wszystkiego zrobić pracą kamery (tu w sumie, jeśli coś chcemy pochwalić, to przejście między szklanką Hoba do więzienia Morfeusza – ta szklanka wydawała nam się nietypowa, ale dopiero przy tym przejściu miałem takie „ach!”) i fizycznymi planami.
Asia: To nawet nie jest kwestia tego, że efekty specjalne są złe. Po prostu komiks ma w sobie tę umowność, dawkę kreskówkowości, która równocześnie wspaniale zawiesza niewiarę i pozwala dopisać sobie część szczegółów w głowie. Nie mówiąc już o tym, że Sandman był rysowany dość specyficznie, uciekał nie tylko od realizmu, ale też od tradycyjnie rozumianego piękna… W tych rysunkach zawsze było coś punkowego, i nie mówię tu tylko o stylówkach bohaterów.
Tak, większość kadrów, które zapamiętałaś, Lierre, zostały przekopiowane z komiksu jeden do jednego. To znaczy, może nie powinnam zakładać za dużo… Ale mogę się założyć, że tak jest. W serialu jest wiele takich smaczków dla fanów, sama nie rozpoznałam wszystkich (bo też nie przypominałam sobie komiksu przed seansem, chciałam mieć choć trochę wrażeń na świeżo), ale sporo udało mi się zidentyfikować, między innymi Sen w akwarium i ta scena ucieczki z wirem, o których wspomniałaś. Z niewymienionych przez ciebie scen: „dziękuję ci, Johnie Dee”, chyba moja ulubiona sekwencja z pierwszego tomu oraz z serialu, też jest dość wiernie przeniesiona z komiksu.
Seweryn Dąbrowski: Podczas seansu nie zdarzyło mi się ziewnąć ani razu. Wręcz przeciwnie, cały czas byłem ciekawy, czym znów zostanę zaskoczony i w jaką stronę pójdzie historia. Bardzo doceniam użycie przez scenarzystów paru znanych tropów i rozwiązanie ich w zupełnie niespodziewany sposób. Strona wizualna również przypadła mi do gustu i myślę, że twórcy wybrnęli z zadania obronną ręką. Komiksowe zeszyty często były ilustrowane przez różnych rysowników, więc niemożliwe byłoby przeniesienie poszczególnych paneli do serialu. Zamiast tego produkcja posiada własny język audiowizualny i to wokół niego stara się budować klimat danych scen. To powiedziawszy, serial wygląda i brzmi momentami naprawdę ślicznie, a niektóre kadry mógłbym z czystym sumieniem oprawić i powiesić na ścianie.
Kira Nin: Bardzo doceniłum wolniejsze tempo. To coś, co coraz rzadziej można znaleźć w nowych serialach. Rzecz jasna szybkie tempo ma swoje miejsce, ale czasami męczy mnie to, że wszystko musi być szybko, teraz, już, akcja, nie ma miejsca na fillery, pędzimy z tą fabułą, z drogi! Ja lubię sobie w spokoju pooglądać. Estetycznie też do mnie trafiło, już wspomniałum wcześniej o tym lekkim zniekształceniu, które tak mi się spodobało, ale też, jak ktoś już też powiedział, było tam tyle wspaniałych kadrów! Efekty? No cóż, ja jestem wielkim fanem kartonowych skał z oryginalnego Star Treka, może w Sandmanie efekty chwilami nie były najlepsze, ale przyznaję to dopiero teraz, bo podczas oglądania jakoś zupełnie mi nie zazgrzytało. Może dlatego, że w snach też czasami mamy dziwne efekty?
Rademede: Mnie wolniejsze tempo bardzo pasowało. Historie były dobrze opowiedziane i przeplatały się z główną fabułą, pchając ją do przodu w bardzo wyważony sposób. Serial świetnie dotarł do ostatniego odcinka i nie było czuć, że na coś zabrakło czasu i zostało niedopowiedziane czy skończone na szybko. A co do efektów, to ja odniosłam wrażenie, że taka była konwencja, bo „toporne” rzuciły mi się w oczy tylko w scenach, kiedy Sen był w swoim królestwie.
Sporo już powiedziałyśmy o samym Śnie, ale to postać, która zasługuje na własne pytanie. Nieludzki, ponadludzki, abstrakcyjny byt, ciągle jednak wchodzący w interakcje z ludźmi. Co sądzicie o sposobie, w jaki został zagrany i pokazany – on oraz jego rodzeństwo?
Seweryn Dąbrowski: Sen jest zdecydowanie moją ulubioną postacią z całego serialu i jednym z elementów, który wywołał u mnie największe refleksje. Na początku jest on dla widza postacią enigmatyczną, wręcz dziwną. Z czasem lepiej poznajemy jego prawdziwe oblicze, ale wcale nie czujemy wobec niego wielkiej sympatii. Niekiedy zaczynamy wręcz podważać jego działania i zauważać pułapki myślenia, w których sam się zamknął. To wszystko zmienia się jednak podczas wydarzeń z odcinka szóstego, kiedy Morfeusz odbywa rozmowę ze swoją siostrą i wspomina dawne spotkania z Hobem Gadlingem. Od tego momentu, aż do końca sezonu, Władca Snów zaczyna dostrzegać swoje błędy w podejściu do innych stworzeń oraz samych ludzi. W zasadzie to wraz z protagonistą uświadamiany sobie różne niuanse otaczającego nas świata i konfrontujemy się z naszymi dotychczasowymi poglądami na różne tematy. Czasami będzie to ciężkie, niekiedy zmuszeni zostaniemy przyznać się do błędów, ale na koniec dnia staniemy się lepszymi dla innych i samych siebie. Śmiało mogę powiedzieć, że to jedna z najbardziej satysfakcjonujących przemian bohatera, które kiedykolwiek widziałem w serialach
Paternoster Gang: Sen jest… Snem. Jest idealny, dokładnie taki, jak go sobie wyobrażałam. A Tom Sturridge dostał bardzo trudne zadanie – łatwo mógł pójść w kierunku irytującego emo, a jednak udało mu się nie wpaść w tę pułapkę. Trudno jest odgrywać nieczłowieka w ludzkiej powłoce, przebić się ponad oczywiste skojarzenia patrzącego. Jemu się to udało i w sumie nie do końca wiem jak. Może robotę zrobił ten jego półuśmieszek, taki zarazem ludzki i nieludzki, świadczący o jakiejś dozie emocji, poczucia humoru, ale też nigdy nie rozciągający się w pełny uśmiech. A może dobre zarysowanie postaci, wielokrotnie przypominanie zasad, dlaczego postępuje tak, a nie inaczej, co właściwie oznacza bycie Snem i czemu służą sny. Ale też niezapominanie o tym, że – właśnie – jego istnienie oznacza interakcje z innymi, a więc też to, że będą na niego wpływać. Wspaniałe jest to, jak Sen się zmienia, jak próbuje zrozumieć i innych, i swoje odczucia wobec siebie i nich, cudowne są jego rozmowy ze Śmiercią. Mówiąc o Gaimanie, zwykle wplata się mitologię – warto jednak wspomnieć też o psychologii. Bo zmiany, które przechodzi Sen, są znakomicie podprowadzone i umotywowane.
O Śmierci zdążyłam już się rozpisać, a pozostałego rodzeństwa właściwie jeszcze nam nie przedstawiono. Choć, patrząc na Pożądanie, z niecierpliwością czekam na rodzinny zjazd.
Ginny N.: Właśnie. Bo to jest serial o snach i o tym, jak są dla nas ważne, ale też to jest serial i komiks o Śnie i o tej jego przemianie. Nie w człowieka, ale w Sen bardziej ludzki, bardziej skłonny przyznać się do własnych emocji – bo te ma jak najbardziej i tu aktor świetnie oddaje ten balans między byciem jednym z Nieskończonych bytów a bliskim ludzkości. Myślę, że nie bez powodu najwięcej interakcji Morfeusz ma ze Śmiercią, która jest przy ludziach i dla ludzi najbardziej z całego rodzeństwa, tak tego, które już poznaliśmy na ekranie, jak i tego, które dopiero się pojawi (umówmy się, że drugi i kolejne sezony będą i nie ma mowy, że nie). I też przedłużeniem tej bliskości Śmierci i Snu jest naturalnie przyjaźń z Hobem Gadlingiem, do której Sen nie potrafi się przyznać i potrzebuje dopiero uwięzienia na sto lat, by sobie – między innymi – tę kwestię mocno przemyśleć.
Śmierć jest naszą ulubioną śmiercią obok tej ze Świata Dysku. To taka zupełnie inna wizja, ale obie mają w sobie coś podobnego, co sprawia, że człowiek mniej się boi umierania. Pożądanie jest cudownie paskudne w swoim igraniu z innymi – w tym z własnym rodzeństwem, bo i ze Snem, próbując go wkopać dość mocno, i z Rozpaczą, grając na jej niechęci do Snu.
Wciąż czekam jednak najbardziej na pojawienie się Maligny, jeśli o Nieskończone rodzeństwo chodzi.
Anndycja: Jeśli chodzi o Sen, to zachwycałam się już Sturridgem powyżej i nie będę do tego wracać. Był genialny. Zamiast tego rozpiszę się trochę o jego rodzeństwie – mam wrażenie, że jego relacja ze Śmiercią gra tak dobrze, bo po pierwsze Śmierć jest postacią niesłychanie empatyczną i umie dotrzeć do Morfeusza, a po drugie, tak jak wspomniał Ginny, są ze Snem najbardziej podobni. Możemy mieć nadzieję, że w przyszłości Sen nie będzie dawał starszej siostrze wielu powodów do niepokoju i w razie ewentualnych problemów (nie udawajmy, że takich nie będzie) zwróci się do niej z prośbą o pomoc. Sama Śmierć zostaje moim ulubionym wyobrażeniem tejże w popkulturze. Lubię myśleć, że po drugiej stronie życia będzie czekał na nas ktoś taki – bliski, wspierający, cytujący literaturę dla dzieci (Mary Poppins) i słuchający klasycznej muzyki (Schubert). Generalnie – ułatwiający nam ostatnią podróż.
Pożądanie wkurza mnie tak samo jak w komiksie, kopiąc dołki pod Morfeuszem przy każdej możliwej okazji (swoją drogą, Mason Alexander Park jest doskonałym Pożądaniem. Po prostu doskonałym. Wspaniale jest go nienawidzić). Mam nadzieję, że w przyszłości zobaczymy więcej Rozpaczy, bo tutaj dostała tylko jedną krótką scenę, pokazującą uzależnienie od jej bliźniaczego rodzeństwa. Chętnie zobaczyłabym interakcję pomiędzy Snem a Rozpaczą. I tak jak chyba każda osoba znająca komiks czekam z niecierpliwością na rodzinny zlot i Malignę.
Chyba wszystkie osoby dyskutujące bardzo interesują motywy mitologiczne. W Sandmanie jest ich mnóstwo, podobnie jak w innych tekstach Neila Gaimana. Współczesność przeplata się z ucieleśnionymi mitami i opowieściami. Jak wam się podobała ta warstwa serialu?
Anndycja: Nie da się ukryć, że Gaiman jest specjalistą od mitologii i bardzo sprawnie wykorzystuje je w swojej twórczości (Amerykańscy bogowie, anyone?). Tutaj mamy jednak coś zupełnie innego – autor tworzy własne mity oparte na opowieściach o jednej wielkiej dysfunkcyjnej rodzinie i ich wzajemnych relacjach. Wplecenie własnych postaci we współczesne historie bardzo do mnie przemawia – uwielbiam urban fantasy. Jednym z moich ulubionych wątków w serialu jest opowieść o przyjaźni Morfeusza i Hoba Gadlinga, zaczynająca się od zwykłego (może jednak nie tak do końca zwykłego, hm?) zakładu i przeradzająca się na przestrzeni setek lat w coś mocniejszego. To idealne nawiązanie do klasycznych baśni o pakcie z diabłem (na którymś etapie ich spotkań jest nawet porównanie do diabła i Żyda Wiecznego Tułacza, czyli innej postaci zakorzenionej w kulturze) podane w nowej formie. Cały Sandman bazuje na istniejących opowieściach i bardzo cieszę się, że twórcom serialu udało się przenieść ten aspekt na ekran. Pozostaje mi tylko oczekiwać z niecierpliwością na te opowieści, które nadejdą w dalszych sezonach.
Ginny N.: To ja powiem, że jeśli chodzi o mitologię, to jakoś zupełnie nie mogę sobie przypomnieć, które to konkretnie elementy były. Mieliśmy rzeczy chrześcijańskie – z piekłem, egzorcyzmami, z Kainem i Ablem itd. i to jest zdecydowanie gdzieś pomiędzy innymi rzeczami, po prostu jako część tego świata snów i snów na jawie, ale żebym mógł się odnieść do mitycznych rzeczy, potrzebowałbym chyba jakichś podpowiedzi-przypominajek.
Paternoster Gang: Zaczynając od najbardziej oczywistych – mamy Morfeusza i Piaskuna w jednym. Który na dodatek potrafi uczynić kogoś nieśmiertelnym, że nawiążę jeszcze do Hoba Gadlinga. Mamy ekumeniczną Śmierć, która nie tyle uśmierca, co przeprowadza na drugą stronę, niczym Charon. Oraz Mojry. Mamy też Nieskończonych, personifikacje idei władających światem – czy też po prostu bogów. To wszystko – i więcej – składa się na własną mitologię Gaimana – bo chyba możemy już tak o niej mówić, prawda?
Ginny N.: Ach, Mojry, oczywiście. Będzie i Loki, jeśli doczekamy, i pewnie więcej, ale fakt, to bardziej dla nas taka Gaimanowska mitologia niż mitologia sama w sobie. Rzeczy, w które wierzą ludzie, które są częścią snów i jednocześnie w jakiś sposób prawdziwe, tak jak i sny są prawdziwe… Można by tu pewnie zrobić solidne porównanie ze wspomnianymi wcześniej Amerykańskimi bogami, ale pomimo wszystkich podobieństw w Sandmanie to wszystko ma jednak inny, osobny posmak.
Seweryn Dąbrowski: Obecność aspektów mitologicznych to zdecydowanie jeden ze znaków rozpoznawalnych twórczości Neila Gaimana. W samym serialu nie było ich jednak aż tak dużo, jak mógłbym się początkowo spodziewać. Myślę, że paradoksalnie wyszło to produkcji jedynie na plus. Umieszczenie każdego z nich w fabule było bowiem uzasadnione i miało swoje znaczenie dla rozwoju samej historii.
Lierre: Bardzo jest dla mnie, kulturoznawczyni, czytelniczki, osoby siedzącej po uszy w fikcji, intrygujące i pasjonujące obserwowanie takiego splatania się opowieści; to taki wszechogarniający fanfik do kultury i popkultury, gdzie wszystko się łączy, wszystko gdzieś istnieje, każda para bytów może potencjalnie wejść w interakcję. Cóż za wspaniała plansza do gry! Nie wiem, czy istnieje system RPG oparty na Sandmanie, ale grałabym. Świetne jest to, że to może działać i na poważnie, i dla śmiechu, a czasami jedno i drugie naraz w ramach jednej sceny (Kain i Abel z gargulcem, no wymiękam! to było wspaniałe, a równocześnie łamało serce). Jak zauważyli przedmówcy, nie mieliśmy tych wątków mitologicznych dużo w tej serii – i dobrze. To była przestrzeń na budowanie serialowej mitologii, a nie bombardowanie widzów nawiązaniami. Ale jest już zarysowane to spektrum, wiemy, co się w nim potencjalnie mieści. Poza tym, jak słusznie zauważyła Anndycja, wątki mitologiczne to też archetypowe opowieści. Czy na pewnym poziomie cały odcinek o bistro nie odnalazłby się równie dobrze w klasycznym greckim teatrze? Nie zawsze jest mi po drodze ze stylem Gaimana – nie lubię tego, że nagle jest uważany za eksperta od mitologii nordyckiej (nie jest nim), w jego fabułach często brakuje mi czegoś, emocji, jakiegoś punktu zaczepienia dla siebie, ale bardzo, bardzo go kocham za intertekstualne, kreatywne, pokręcone podejście do samej idei opowieści, rozmach w tworzeniu mitologii własnych światów, które obejmują na równi przeszłość i teraźniejszość. Och, aż mam ochotę na powtórkę Amerykańskich bogów, chyba nie dooglądałam tego serialu do końca, a zaczynał się tak dobrze…
Asia: Lierre, tak bardzo prosisz się o spoilery teraz…
Lierre: Nieee! Idę czytać!
Asia: Właśnie odkryłam wadę bardzo wiernych adaptacji: jak ktoś zna oryginał i potem rozmawia z osobami nowymi w danym fandomie/uniwersum, to cały czas się czuje, jakby siedział na bombie zegarowej. Przynajmniej ja tak mam w tym przypadku!
Co do wątków mitologicznych: powiem tylko, że mitologii – liczba mnoga – będzie dużo więcej i już nie mogę się ich doczekać! A odnośnie do serialu Amerykańscy bogowie mam mocne poczucie, że przy tej produkcji Netflixowy Sandman to jest ekspres. Tak więc jeśli padło pytanie o to, czy Sandman nie jest za wolny… To co dopiero powiedzieć o serialu Starz. No ale wiadomo, każdy lubi inne rzeczy, plus pojęcie „tempo” i jego odbiór też bywa sprawą subiektywną.
Kira Nin: Więcej w Sandmanie mieliśmy archetypów i takiej… popularno-folkowej mitologii niż mitologii rozumianej bardziej dosłownie, i podoba mi się ten wybór. Przyznam, że jestem bardzo krytycznu wobec wątków mitologicznych w popkulturze, bo bardzo rzadko mnie coś w pełni zadowala, a w przypadku Gaimana, jak wspomniała wyżej Lierre, irytuje mnie to, że został okrzyknięty ekspertem od mitologii nordyckiej, choć trochę mu do tego brakuje, i ma to niekiedy niefajne skutki, jak to, że ludzie traktują jego retelling jako historycznie poprawne i jedyne właściwe źródło wiedzy o mitach nordyckich. Kiedyś o tym napiszę. Wracając do Sandmana – podoba mi się, w jak lekki i niewymuszony sposób mitologiczne wątki są wplecione w fabułę.
Mamy też w Sandmanie postaci i wątki queerowe i takie, które mogą być odczytywane jako queerowo kodowane. Te w komiksie zbierały tak pochwały, jak i cięgi (jak podejście komiksu do transpłciowej bohaterki), a jak waszym zdaniem wyszły te w serialu?
Ginny N.: W serialu mamy poczucie, że było ich trochę więcej, choćby dlatego, że współcześnie mamy bardziej otwarte na to społeczeństwo (jak i sporo zmagań i queerfobicznego prawodawstwa, niestety) – i słusznie. Są to wątki i postaci ot, bo takie akurat są. A jednocześnie trochę niepokojące jest to, jak wiele spośród tych queerowych postaci umiera, nieraz w brutalny sposób. Umierają obok postaci cishetero, bo Sandman to jest także opowieść o umieraniu, i jest trochę postaci queerowych, które przeżyły do końca sezonu, niemniej… Pozostawia to we mnie pewne… niezadowolenie, że tak to rozwiązano, nawet jeśli na poziomie struktury tej konkretnej opowieści wiem, dlaczego te wątki dostają takie, a nie inne zakończenia.
Z innej beczki, muszę wspomnieć jak cudna dla naszego aromantycznego serca jest przyjaźń Snu i Hoba Gadlinga. Pewnie są już shipperki, które sobie headkanonują ich relację jako romantyczną, ale my doceniamy to, że jest to przyjaźń.
Lierre: Nie mam problemu ze śmiercią queerowych postaci, gdy mamy tych postaci tak dużo. Sandman to opowieść pełna cierpienia i śmierci, niech więc giną – ale niech pojawiają się nowe. Widziałam w internetach jakieś hejty na tę queerowość postaci, że za dużo, że bez uzasadnienia – no nie wiem, w życiu osoby queerowe również pojawiają się bez uzasadnienia – jest pewna ogólna… queernormatywność tego świata? To bardzo rzadki widok. Nie jest ważne, czy te postacie są queerowe, czy nie – ale domyślnie, tak jak w Simsach zawsze wszyscy byli bi, tak tutaj w zasadzie każdy wpisuje się w szeroko rozumianą nieheteronormatywność. Bo może. Bo ten świat tak działa. A może… bo nasz świat tak działa, hmm!
Kira Nin: Zgadzam się z Lierre, w Sandmanie mamy tyle queerowych postaci, że mogą ginąć, być seryjnymi mordercami, egzorcystami i właścicielami domów, bo na nikim nie spoczywa cały ciężar reprezentacji. To bardzo odświeżające i mam nadzieję, że będziemy tego widzieć więcej i więcej.
Asia: Przeglądałam sobie dziś odpowiedzi Neila Gaimana na różne pytania i wątpliwości dotyczące Sandmana (jego tumblr to skarbnica brytyjskiego poczucia humoru). Znalazłam dwa ciekawe posty, które mogą rozwiać sporo wątpliwości odnośnie queerowej reprezentacji w komiksie i serialu.
Pierwszy post dotyczył wątku Wandy, transpłciowej kobiety, która pojawi się w drugim sezonie (w komiksie wystąpiła w tomie czwartym). To właśnie za ten wątek Gaiman zbiera zawsze największe cięgi: powiedzmy, że miał dobre intencje, ale niekoniecznie przełożyły się na dobry efekt, przynajmniej według wielu czytelników i czytelniczek. Aczkolwiek równie wiele osób tego wątku broni… Ja nie mam zdania, może poza tym, że osobiście ten fragment mnie bardzo wzruszał (ale ja jestem cis, więc no, wiecie, nie będę polemizować). W odpowiedzi na pytanie o ten wątek Neil zapowiedział, że „oddaje pole transpłciowym i niebinarnym scenarzystom”, jeśli chodzi o jego poprowadzenie, i że nie zamierza ingerować w ich pomysły. Tak więc z jednej strony: niespodzianka! W tym serialu wydarzy się coś dla mnie niespodziewanego! Can’t wait! A z drugiej: nie wiem, czy jest lepszy sposób na uszanowanie trans/nb społeczności. Wydaje mi się, że to jest świetny ruch.
Drugi post wniósł ciekawy kontekst do ogólnej reprezentacji LGBTQ+ w komiksie, o którym osobiście nie wiedziałam wcześniej. W 1988 roku, czyli mniej więcej w tym czasie, kiedy miała miejsce premiera komiksu, w Wielkiej Brytanii wprowadzono tak zwaną Section 28. Prawo to zabraniało jakiejkolwiek „promocji” homoseksualności, przy czym celowo było sformułowane w sposób ogólny, żeby dało się pod tę „promocję” podciągnąć jak najwięcej. Brzmi znajomo? W każdym razie Gaiman, obywatel UK, pomimo tego prawa i stojącego za nim klimatu politycznego, wciąż upychał w swój komiks tyle reprezentacji LGBTQ+, ile tylko był w stanie. Wiadomo, nie jest to usprawiedliwieniem dla złej reprezentacji, zapewne kontrowersji związanych z postacią Wandy dałoby się uniknąć, ale… No nie wiem, osobiście wydaje mi się, że to jednak trochę zmienia kontekst komiksu, na korzyść dla komiksu. A przy okazji ustanawia pewien paradygmat dla oczekiwań względem serialu: jeśli ktoś się nie spodziewał w nim queerowej reprezentacji, no to cóż, nie wiedział, z kim i z czym ma do czynienia. Po przyswojeniu tej informacji hejterzy queernormatywności w Sandmanie jeszcze bardziej przypominają mi ludzi płaczących na twitterze, że Rage Against The Machine „nagle zaczęło mieszać się do polityki” (spoiler: zawsze się mieszało, tak jakby to jest sedno działalności tego zespołu).
Ginny N.: To, że Gaiman oddaje tu stery osobom transpłciowym i niebinarnym, jest zdecydowanie dobrym posunięciem. Jak to wszystko wyjdzie, przekonamy się z czasem, ale to prawda, że komiksowy wątek Wandy mocno dzieli odbiorców na nieprzychylnych i zadowolonych. Sami, czytając komiks, nie zwróciliśmy uwagi na to aż tak, ale wtedy jeszcze byłem daleko od własnego wyjścia z szafy – to był okres, kiedy queerowe wątki w dużej mierze przelatywały mi nad głową, a co dopiero mówić o ich analizie – więc dopiero jeśli teraz wrócę do komiksów (co pewnie zrobię), to zdecyduję, jak widzę historię Wandy.
Jeśli chodzi o prawo, o którym wspominasz, Asiu, to na pewno dodaje nowy kontekst, ale właśnie – komiks ma sporo queerowych wątków. Napisanych tak, jak zostały napisane, i pewnie można by to zrobić lepiej, ale też mamy tu jednak filtr „to były trochę inne czasy i nawet poczytny autor musiałby odwalić tonę researchu bez telefonów komórkowych i internetu”, więc też nie rwiemy włosów z głowy aż tak, jak rwalibyśmy, gdyby Sandman ukazywał się dziś. W netflixowej adaptacji nie bez przyczyny to wszystko jest jednak zrobione lepiej. Jasne, ja sobie marudzę na współczynnik śmiertelności, ale poza tym to jednak są postaci zrobione z głową i sercem i na więcej takich na pewno liczymy.
Porozmawiajmy na koniec o naszych oczekiwaniach i nadziejach co do kolejnych sezonów – na które jest spora szansa, skoro Sandman jest hitem niemal na całym świecie.
Lierre: Przyznam, że ostatnie sceny pierwszej serii, z planowaną piekielną inwazją na domenę Snu, nieco mnie… rozczarowały? Raz, że nie dołączam do chórku zachwytu nad Lucyferem (decyzja castingowa jest rewelacyjna, wykonanie całego motywu – chyba dla mnie najsłabszy element serii, od estetyki po grę aktorską w całym tym epizodzie, no, nie licząc pięknego pojedynku). Dwa, to brzmi tak sztampowo… Ale zanim do tego dojdziemy w serialu (przedłużenie to, mam nadzieję, czysta formalność!), dowiem się z komiksu, o co chodzi. Na razie jednak nie wiem, więc mogę sobie pofantazjować. No więc chciałabym na pewno zobaczyć więcej Śmierci i Johanny. Chciałabym zobaczyć więcej Snu dramatycznie powiewającego w mrocznej scenerii. Chcę poznać resztę rodzeństwa, choć Pożądanie było na razie postacią dramatycznie odpychającą. Chcę więcej splatających się opowieści, legend i mitów w konfiguracjach, które mnie zaskoczą. A na pewno liczę na kontynuację tego, co mnie tak urzekło w tej serii, a więc nieśpiesznego tempa, kameralnych scen i subtelnych emocji na paskudnej twarzy Snu.
Ginny N.: Tylko że Lucyfer wcale nie zapowiada, że zaatakuje dominium Snu. Być może tak, być może nie, ale cały myk z tą postacią jest taki, że ona bardzo precyzyjnie posługuje się słowami. I tu mówi, że zrobi coś, co doprowadzi boga do wrzenia – co nie musi równać się atakowi na domenę któregoś z Nieskończonych.
Lierre: A to racja! Odpowiedź Lucyfer była cudownie wymijająca. Wszyscy tam knują w tym piekle, to może być bardzo interesujące.
Ginny N.: I o to w tym też chodzi. I my jesteśmy ciekawi jak dużą (czy niedużą?) rolę w kolejnych sezonach odegra Lucyfer, na ile akcenty zostaną poprzesuwane, by się to wszystko spinało, nawet mimo koniecznych cięć – jak tam, gdzie w komiksie mamy odniesienia do DC.
Na co czekamy poza tym? Krótko mówiąc: na więcej tego, co już dostaliśmy. Cudnej ekranizacji komiksu, wiernej, na ile to możliwe, ale też nie bojącej się rozwijania komiksowej mitologii w bardziej współczesny sposób. Z pewnością na pozostałe rodzeństwo – oczywiście wspomnianą Malignę, ale i Los i nieobecne Zniszczenie, ale przede wszystkim na dalszą opowieść o zmianach i zmaganiach Snu z rodzeństwem, ze snami, z ludźmi i z sobą samym.
Asia: Ja mam w sumie tylko jedno życzenie co do kolejnych sezonów, bo reszta wydaje mi się już dość dobrze ustanowiona. W większości wiem, co będzie działo się dalej (bo znam komiksy) i wszystko, co zobaczyłam w pierwszym sezonie, utwierdza mnie w przekonaniu, że ciąg dalszy będzie tak samo dobry. Ale… Proszę, proszę, proszę, niech castingowcy nie zawiodą i wybiorą dobrą Malignę (ang. Delirium)! Zawsze miałam straszną słabość do najmłodszej z Nieskończonych, a równocześnie mam wrażenie, że tę postać bardzo łatwo można zepsuć… Oby tak się nie stało. Do tego to jest druga z postaci (obok Morfeusza), której sposób mówienia w komiksie doczekał się swojej własnej, super charakterystycznej reprezentacji wizualnej. Jak może brzmieć ktoś, kto mówi tęczowymi dymkami i skaczącymi literami?! Okej, w sumie wiem, Björk. Ale Björk jest trochę nie w tym wieku, bo Maligna powinna być młoda… Ach, nie wiem, kto mógłby ją zagrać, ale drodzy twórcy, wybierzcie mądrze.
Okej, jeszcze jedno życzenie: niech ktoś poprawi napisy końcowe, żeby tekst nie wyglądał jak wklejony w Paincie. Tam są takie ładne animacje, robił je sam David McKean (dla osób spoza komiksowa – to autor okładek do Sandmana), ale te białe napisy wklejone na chama na wierzch strasznie psują efekt artystyczny. Tak, wiem, to jest drobiazg. Ale no, drobiazgi są też ważne.
Seweryn Dąbrowski: Trzymam kciuki, aby kolejne sezony trzymały poziom pierwszego. Podpisuję się pod słowami Lierre i również do końca nie wiem, co myśleć o potencjalnym planie Lucyfer. Paradoksalnie wydaje mi się to nieco zbyt dużym wydarzeniem i widziałbym coś takiego dopiero pod koniec serialu. W przyszłości z chęcią zobaczyłbym jednak kolejne elementy tego rozległego uniwersum, opowiadające chociażby o motywie snów. Ponadto z otwartymi ramionami przyjąłbym epizody podobne do 24/7, które potrafiłyby opowiedzieć zarówno samodzielną historię, jak i rozwinąć główną fabułę.
Paternoster Gang: Ja bardzo proszę o więcej Śmierci, szczególnie historii z jej własnego tomu. I o utrzymanie poziomu pierwszej serii. Oraz mam takie maleńkie życzenie, by polski Netflix jednak raczył zaznaczyć, z czyjego tłumaczenia korzystał, przygotowując swoje, bo trochę przykro widzieć całe zdania z Pauliny Braiter i nie zobaczyć jej nazwiska na ekranie.
Rademede: Ja bym chciała więcej Pożądania i reszty rodzeństwa w kolejnym sezonie. Ale głównie Pożądania.
A jak wam się podobał Sandman? Podzielcie się swoimi wrażeniami na naszej stronie na Facebooku i w Polifonii! I odwiedźcie Asię, Anię i Kirę w ich miejscach w sieci: dziewiętnaście czwartych, Anndycja, Space Forest.
Wspólny profil redakcji Whosome.pl. Podpisujemy nim zbiorcze teksty, tłumaczenia, analizy i dyskusje.