Zapraszamy do lektury trzeciej części popkulturowego podsumowania minionego, 2022 roku. Do osób z redakcji Whosome dołączyły liczne gościnie i goście. Serdecznie dziękujemy i mamy nadzieję jeszcze nieraz was spotkać w okolicy!
Pierwszą część znajdziecie tutaj: KLIK, a drugą tutaj: KLIK.
Poniżej znajdziecie wypowiedzi Ginny N., Lierre, Paternoster Gang, Clever Boya, Seweryna, Sassa, Lady Kristiny i Rademede z Whosome, a także Anndycji, Chili (SkierCon), Cathii (Rozdroża Cathii), Ninedin (Aleksandry Klęczar), Asi (dziewiętnaście czwartych), Wywerny (Aleksandry Stanisz-Paczkowskiej), Agaty (Bałagan Kontrolowany), Mateusza (Ostatnia Tawerna) i Kiry Nin (Space Forest). Aaale super, że się dałyście i daliście namówić! No to lecimy.
6. Długo wyczekiwana kontynuacja…
Ninedin: Pierwszą rzeczą, jaka przychodzi mi do głowy, jest wyczekiwana przez ładnych kilka lat powieść Perhaps the Stars Ady Palmer, czwarty i ostatni tom jej cyklu Terra Ignota, o której piszę nieco obszerniej w innym miejscu tej rozmowy.
Z kolei moja sympatia do filmowego świata Marvela została podtrzymana przez zdecydowanie udanego serialowego Moon Knighta, w którym Oscar Isaac stworzył postać (a raczej postacie), o której nie mogę przestać myśleć.
Kira Nin: Drugi sezon Leverage: Redemption. Nie będę się o tym rozpisywać, bo mam w niejasnych planach samodzielny tekst o tym, że Leverage to jeden z najlepszych konsekwentnie trzymających wysoki poziom seriali ever, więc powiem tylko, że wciąż jest doskonały. Kocham moich antykapitalistycznych kryminalistów.
Paternoster Gang: Drugi sezon The Umbrella Academy dał mi absolutnie fantastyczną Lilę (Ritu Arya!) i skończył się niezłym cliffhangerem, bardzo więc czekałam na kolejną odsłonę serialu… choć nie spodziewałam się, że będzie aż tak pokręcona. To zdecydowanie najdziwniejsza z dotychczasowych historii z tego i tak dziwnego serialu, zachowująca jednak to, co w nim najważniejsze i najpiękniejsze – relacje między bohater_ami. Oprócz wspaniałej Lili przyniósł świetny wątek Victora, jak zawsze fantastycznego Numer Pięć, jeszcze bardziej uroczego Klausa i dla odmiany mroczną Allison. Całość dzieje się w alternatywnej rzeczywistości, a stawką jest tradycyjnie już uratowanie świata. Jak zawsze – bawiłam się świetnie i czekam na kolejny sezon!
Lierre: Bardzo czekałam na The Crown, ciekawa nowej obsady i czasów, które już jakoś tam trochę pamiętam (a przynajmniej wydarzenia tej epoki były żywe jeszcze za mojej pamięci). Niestety piątemu sezonowi trochę zabrakło wyrazistości i ciekawych punktów widzenia – choć zdarzały się momenty wspaniałe – a nowa obsada okazała się odrobinę nieprzekonująca. I tak jednak bardzo ten serial kocham, nic na to nie poradzę.
Wyczekiwanym, choć z pewnym wahaniem, powrotem był również nowy serial ze świata Gry o tron, czyli House of the Dragon. Pierwsze odcinki spodobały mi się bardzo, ale potem serial wpadł w dziurę „włączę sobie w odpowiednim momencie, jakie to dobre” i w ten sposób nie poznałam nawet jeszcze starszej obsady… Zamierzam jednak do tego wrócić!
Poza tym, podobnie jak dla Paternoster, ważnym momentem w moim ubiegłorocznym kalendarzu był powrót The Umbrella Academy. O tej przedziwnej serii napisałam już sporo w recenzji, więc nie będę rozwijać, tylko podlinkuję: o, tutaj, KLIK.
Lady Kristina: Od ostatnich odcinków Toast of London minęło już siedem lat. Serial ten w absurdalny (czasami też abstrakcyjny) sposób przedstawiał losy Stevena Toasta (w tej roli Matt Berry), średnio utalentowanego aktora, który stara się pozyskać nowe role, jednocześnie przeżywając przedziwne przygody. Na początku tego roku otrzymaliśmy kontynuację jego losów, Toast of Tinseltown. Toast trafia do Hollywood, gdzie otrzymał istotną rolę w nowej produkcji ze świata Gwiezdnych wojen. Zanim jednak do tego dojdzie, bohater musi przeżyć kolejną porcję absurdalnych przygód, w tym występ w medycznej operze mydlanej, starcie z dziwnym współlokatorem czy porzucenie na pustyni…
Clever Boy: Zdecydowanie Rozczarowana. Na sequel czekałem, od kiedy wyszedłem z przyjaciółkami z kina w 2007 roku. Przez lata obserwowałem plotki i już straciłem nadzieję. Film jest fajny, nie dorównuje pierwszej części, ale super się na nim bawiłem i przekazuje fajny morał – o ile się na niego otworzymy. Podobało mi się także Hocus Pocus 2.
Agata (balagankontrolowany.pl): The Expanse, którego pożegnanie złamało mi serce. Ten serial ma dla mnie wszystko, co powinna mieć dobra space opera i tak jak czekałam na nowy sezon, tak nie chciałam, by był już ostatni. Jeżeli kiedyś do niego wrócą (a twórcy czynili takie nieśmiałe obietnice), to chyba popłaczę się ze szczęścia. Równocześnie finał był satysfakcjonujący i z przyjemnością będę do niego wracać.
Asia (dziewiętnaście czwartych): Tak jak koleżanka wyżej, ale w wersji książkowej. Agata, jeśli brakuje ci świata The Expanse, to koniecznie zajrzyj do literackiego oryginału! Masz jeszcze trzy powieści i zbiór opowiadań przed sobą.
Upadek Lewiatana trochę według mnie ucierpiał od syndromu Ostatniej Części. Mam tu na myśli, że wyjaśnienie zagadki okazało się zarazem zbyt wielkie i za mało satysfakcjonujące. Ale bądźmy szczerzy – nie jest tak zawsze w przypadku długich, ukochanych serii? Nie mogę mieć o to pretensji do autorów, domknęli wszystkie wątki jak należy i zaserwowali dużo wzruszeń, po prostu… szkoda, że to już. Ale cieszę się, że mogłam przeżyć z bohaterami tę ostatnią misję.
Poza tym, cóż. Przynajmniej to zakończenie poznaliśmy, nie to co w przypadku innych serii fantastycznych, khe khe. Żartowanie z Wichrów Zimy George’a R. R. Martina jest trochę okrutne na tym etapie, ale… wiecie, o co mi chodzi.
Anndycja: Mroczne materie i ich wielki finał. Nie jestem wielką fanką książek Pullmana, ale serial trzymał poziom i kusił obsadą, więc w zeszłym roku go nadrobiłam. Uważam, że to najlepsze, co mogło się światowi Pullmana przytrafić – wiem z sieci, że wiele osób odkryło Oksford Lyry właśnie przez ekranizację, i nie ma się co dziwić. Trzeci sezon Mrocznych materii mnie nie zawiódł – był tak samo dobrze zrobiony jak poprzednie i nawet słodko-gorzkie zakończenie mnie nie zdenerwowało. Mam nadzieję na dwie rzeczy – że BBC i Bad Wolf zdecydują się na zrealizowanie filmowej Księgi prochu i że Pullman napisze coś jeszcze, najlepiej o Willu.
Wywerna: Fevered Star, kontynuacja wydanego w tym roku po polsku przez MAG Czarnego słońca Rebeki Roanhorse (na które także niecierpliwie czekałam) – cyklu umiejscowionego w świecie oraz kulturze wzorowanych na przedkolumbijskiej Ameryce Środkowej. Pierwsza z książek wybiła się odpowiednim bilansem mroku czającego się w realiach oraz intryg tak, by nie wejść w dark fantasy ani nie epatować krwawością, często łączoną z motywami mezoamerykańskimi. Drugi tom pozostaje na poziomie wyznaczonym przez początek serii, co jest o tyle imponujące, że pojawia się kilka wątków oraz motywów o wiele mroczniejszych niż chociażby znany już herold Kruka, mający na celu ściągnięcie wieczystej nocy. Kolejne elementy świata są dodawane z wyczuciem, znane już postacie zestawiane w interesujący sposób, a wydarzenia kończące fabułę i zwiastujące kolejny tom… Dobrze, że jest on zapowiedziany na rok 2023, a audiobooki tej serii pojawiają się szybko, bo nie mogę się doczekać.
Sass: Kontynuacja świetnego Alice in Borderland zrobiła na mnie duże wrażenie. Fantastyczna muzyka Yutaki Yamady wprowadzająca znane melodie na inny poziom, naprawdę dobry scenariusz oraz realizacja zdjęć. Przyznam jednak, że dłużyzna mnie trochę zmęczyła, na szczęście całość okazała się tak dobra, że bez problemu dobrnąłem do końca. W międzyczasie sezonowym przeczytałem materiał źródłowy. Och matulu, dokładnie tak to powinno się robić. Wątek, który w oryginale był poboczny, z nieznajomymi postaciami, w adaptacji zyskał drugie życie, gdy wsadzono do tej śmiertelnej gry kogoś, na kim nam zależy. Drodzy scenarzyści, TAK adaptuje się materiał źródłowy z szacunkiem. Patrzę na ciebie, Wiedźminie.
Seweryn Dąbrowski: Mało jest filmów tak kultowych dla pokolenia naszych rodziców jak Top Gun. Mając w domu wielkiego fana oryginału, postanowiłem wybrać się do kina na Top Gun: Maverick razem z tatą. Na szczęście kontynuacja spełniła wszelkie oczekiwania i uchwyciła ten niepowtarzalny klimat blockbusterów z dawnych lat.
Mateusz (Ostatnia Tawerna): Dla mnie zdecydowanie najważniejszymi sequelami był nowy Doktor Strange, trzeci sezon The Umbrella Academy i czwarta odsłona Stranger Things. W multiwersum obłędu stanowi przykład, że twórcy filmów spod znaku MCU mogą mieć swobodę artystyczną, dzięki czemu Sam Raimi zabiera nas w szalony świat magii i horroru, w którym potyczki superbohaterów mieszają się z klimatem Martwego zła. Wspomniane seriale natomiast po słabszych poprzednich sezonach wróciły w szczytowej formie, dzięki czemu wciągnąłem je praktycznie na raz.
Chili (CF SkierCon): Avatar. Istota wody. Nie mam siły, by teraz pisać, dlaczego czekałam i czego się doczekałam (a czego nie) w związku z tym filmem, ale… skoro ten wytwór popkultury, pełen słabości – ale też mocy – nie zostawił mnie bez refleksji, długich i burzliwych dyskusji z Zo i dalszych oczekiwań – to chyba nie było tak źle.
No i jeszcze coś, czego już nie spodziewałam się dożyć: kolejna część cyklu Felix, Net i Nika Rafała Kosika. Radość, wzruszenie i emocje czytelnicze towarzyszyły mi od chwili kupienia i powąchania książki – poczułam się na chwilę młoda i podekscytowana! Podobno jest szansa, że dożyję drugiego tomu tej części cyklu, bo ma być wydana już w lutym. Czekam!
7. No niestety, ale czasami coś rozczarowuje
Rademede: Bardzo duży zawód tegorocznymi Marvelami, które miały równię pochyłą na jakości. O ile Doktor Strange: W multiwersum obłędu jeszcze mi się przyjemnie oglądało i dobrze się na nim bawiłam, to już przy natłoku seriali zaczęłam mieć dość. Thor: Miłość i grom był filmem, po którym stwierdziłam, że już do kina na marvelowe dzieła raczej nie pójdę, bo już w połowie byłam po prostu znudzona, a im dalej w film, tym gorzej. Zrobiłam wyjątek dla Czarnej Pantery: Wakandy w moim sercu. I na tym myślę, że zakończę chodzenie do kina na te filmy. Nowe obejrzę w swoim czasie na Disney+.
Chili (CF SkierCon): MCU, kiedyś traktowane jak historie z życia rodziny, teraz tak trochę meh. Czy śmierć Starka coś nieodwracalnie mi zabrała, czy też te filmy są jakieś gorsze, płytsze – sama nie wiem. Przecież te wcześniejsze też oglądałam już jako starożytna jednostka, więc to nie tak, że nagle wyrosłam z MCU. I nie to, że źle się bawię na tych filmach. Ale są płaskie jak mezoregion Równina Łowicko-Błońska. Czarną Panterę 2 obejrzałam półtora miesiąca po premierze. Kiedyś nie do pomyślenia. Smuteczek.
Mateusz (Ostatnia Tawerna): Zdecydowanie więcej spodziewałem się w tym roku po MCU. Thor, Moon Knight i She-hulk uświadomiły mi, że czwarta faza zmierza w złym kierunku pod wieloma względami. Miłość i grom całkiem nieoczekiwanie (i raczej nieświadomie dla twórców) okazał się parodią filmów superbohaterskich, w którym główny bohater jest idiotą rozmawiającym ze swoim młotem jakby był przedłużeniem jego męskości lub tandetną wersją Lucille z The Walking Dead. Słabo pod względem scenariuszowym wypadły również przygody Marca Spectora, poruszające poważne problemy ze zdrowiem psychicznym postaci, jednak zdecydowanie gorzej napisane i zrealizowane od Legiona. Każda z tych produkcji razi oczy pod względem słabych efektów specjalnych, dlatego z zażenowaniem oglądamy niedopracowaną She-hulk czy okienka z głowami z Thora.
Anndycja: Skłamałabym, gdybym powiedziała, że właśnie tego spodziewałam się po Wednesday Tima Burtona. Być może to kwestia mojego wieku, ale paranormalne romanse w magicznych szkołach już dawno powinny zostać we wczesnych latach 2010 razem z Bellą i Edwardem. Nie mówię, że sama opowieść w sobie jest zła, ale dlaczego musimy podciągać ją pod Rodzinę Addamsów? Oczekiwałam od Wednesday, że będzie historią o nietypowej rodzinie, która się kocha i akceptuje wbrew wszystkiemu wokół, a dostałam zwykłą teen dramę w niezłej oprawie graficznej. Najlepsze w całym serialu zdecydowanie są Jenna Ortega i Gwendoline Christie.
Agata (balagankontrolowany.pl): Mecenas She-Hulk okazała się dla mnie drogą przez mękę. Oczekiwałam zabawnej superbohaterskiej wersji Suits, której akcja głównie będzie się działa na sali sądowej, a dostałam… cóż, trudno powiedzieć co, bo ja nadal nie wiem, o czym dokładnie był ten serial. A finał, w którym naśmiewa się ze speców od CGI w momencie, gdy na jaw wyszło, jak źle są w Marvelu traktowani, był najgorzej przestrzelonym żartem ever. Niestety, poza małymi wyjątkami, Marvel w ogóle w tym roku przyniósł mi więcej „meh” niż zachwytów.
1899 był dla mnie podobnym rozczarowaniem, tym bardziej że spodziewałam się zagadki na miarę Dark. Niestety bardzo się wynudziłam, a ogromna liczba bohaterów nie pozwoliła mi na zżycie się z żadnym z nich.
Wywerna: Trzy tysiące lat tęsknoty. Sądziłam, że cały film będzie utrzymany w tonie pierwszej połowy – wzajemnym, ostrożnym poznawaniu się istot z zupełnie innych porządków, mieszaniu opowieści dżina rodem z okrutnej baśni z analizami racjonalnej pani doktor oraz naukowo-magicznych dyskusjach na temat natury życzeń. Nastrój jednak gubi się po wyjściu z hotelowego pokoju – puchatość otula fabułę, ale szybko okazuje się, że ona zaplątuje się w tym kocyku, a co nieco gubi się między jego fałdami: wszystkie informacje potrzebne do zrozumienia finału są podane, ale nie są dość ze sobą powiązane, by odpowiednio wybrzmiewały. Spodziewałam się jednego z ulubionych filmów roku, dostałam miłe, chaotyczne, dość ulotne wspomnienie.
Cathia (Rozdroża Cathii): Księga Boby Fetta! Bogowie, cóż to był za koszmar. Scenarzyści wzięli jedną z najulubieńszych postaci fanowskich i postanowili pokazać, że wcale nie jest tym złolem, którego wszyscy pokochali. Jakkolwiek jego pojawienie się w Mandalorianinie było bardzo obiecujące, tak już występy we własnym serialu wywoływały u mnie facepalm za facepalmem. Były łowca nagród, zapominający o tym, że może wynająć sobie własną armię, odrzucający najbardziej racjonalne ze strategicznego względu rozwiązania, bo ktoś zarzucił mu tchórzostwo… Nie. Wystarczy zresztą powiedzieć, że najlepszym odcinkiem Księgi był ten, w którym główny bohater się w ogóle nie pojawił.
8. Nie miał_m tego w planach, ale dobrze, że się swoich planów nie trzymam
Ginny N.: Po Arcane sięgnąłem ot tak, bo było, i zupełnie niczego nie oczekiwałem. A potem trochę nie doceniłem tego, że jednak całość okazała się świetną historią. Od czego jednak są powtórki po długiej przerwie? Drugi seans to już była po prostu czysta przyjemność. Arcane to przepiękna stylistycznie, łamiąca serce opowieść, na której drugi sezon bardzo czekam.
Nie oczekiwałem także, że sięgnę po Córki dancingu, powodów było parę, ale ostatecznie jestem bardzo zadowolony, że ten film zamieszkał w mojej głowie rent free. Jest dziwnie, są świetne piosenki i nawet jeśli to czy tamto mi się nie spodobało, o czym mówiłem w podsumowaniu listopada, to całościowo jest po prostu #fajnapolskafantastyka.
Kira Nin: Yellowjackets. Przyznaję się do wciągnięcia Ginny w ten serial ;). Mnie wciągnęła osoba, którą śledzę na Twitterze – bardzo zaintrygowało mnie jej entuzjastyczne relacjonowanie na żywo i w końcu, po wypytaniu o triggery, zdecydowałum się obejrzeć i nie żałuję. To zazwyczaj zupełnie nie mój gatunek – po oglądaniu horrorów się stresuję, gore przeważnie jest nie dla mnie, ale tu coś mnie ujęło. Historia jest gęsta, skomplikowana, tajemnicza, zostawia dużo miejsca na dopowiadanie sobie interpretacji. Bardzo stresująca, ale w dobry sposób, oglądanie wciąga lepiej niż chodzenie po bagnach. Z tego co wiem, serial jest z góry zaplanowany na pięć sezonów. Osoba, która mnie oryginalnie wciągnęła, powiedziała raz, że Yellowjackets ma wajb seriali z początku lat dwutysięcznych i obecnie telewizja wygląda inaczej. Myślę, że ma rację. Z góry zaplanowane dłuższe historie nie są obecnie bardzo częste, serial ma też wizualnie nieco inny styl niż większość. Pierwszy sezon kończy się cliffhangerem, co też jakoś zupełnie wypada z użycia (a szkoda, lubię dobry cliffhanger). Chyba właśnie to, w połączeniu z dwutorową narracją i tajemnicą „w jaki sposób od [tego] doszliśmy do [tego] a potem do [tego]?” sprawia, że to taki fascynujący serial. Yellowjackets ma długą listę ostrzeżeń, na czele z gore i kanibalizmem. Ma interesującą queerową reprezentację. Bardzo polecam, nawet osobom, które zwykle nie sięgają po takie pozycje. Drugi sezon już w marcu.
Można się upierać, że Katla mieściła się w moich niesprecyzowanych planach, żeby oglądać telewizję po islandzku w ramach osłuchiwania się z językiem, ale kliknęłum na nią zupełnie bez planowania. To islandzki krótki serial łączący grozę z elementami nadnaturalnymi, ale głównie jest jednak serialem obyczajowym – w trudnych warunkach zarówno ekonomicznych, jak i fizycznych niewielka grupa osób zmaga się z duchami swojej przeszłości. To dość ciężka i ponura pozycja, ale doskonale się ogląda. I po paru odcinkach zaczęłum rozróżniać strukturę zdań!
Ninedin: Gra Hades była daleko od moich planów – chciałam się z nią zapoznać, ale głównie z powodów, że tak powiem, zawodowych, bo fabularnie Hades zahacza o moje naukowe zainteresowania. Nie byłam nawet pewna, czy będę grać, czy sięgnę po streaming czyjejś gry. Niemniej pewnego zimowego dnia postanowiłam spróbować – i poszło. Ogromnie mi się podobał klimat gry, lekko ironiczne, a jednocześnie pełne szacunku podejście do mitologicznych źródeł, efektowna grafika i ciekawi przeciwnicy. Muszę wyznać, że wyjątkowo nie lubię mitologicznego Tezeusza i fakt, że gra daje mi okazję odesłać go z powrotem w zaświaty, był dla mnie źródłem sporej satysfakcji. Generalnie bawiłam się świetnie, a jednocześnie gra spełniła moje oczekiwania, gdy chodzi o ciekawe i niebanalne nawiązania do greckiej tradycji mitologicznej.
Paternoster Gang: Nie tylko nie miałam w planach House of the Dragon, ale też przez dość długi czas odżegnywałam się od niego, by, w końcu zacząwszy oglądać, wyrobić sobie niezbyt dobre zdanie o pierwszych jego odcinkach. Z jakiegoś powodu jednak oglądałam dalej i nagle niechęć przeszła w zachwyt. Wielka w tym zasługa konsekwentnego prowadzenia bohater_, dobrego umocowania psychologicznego i świetnych intryg. No i Paddy’ego Considine’a i Emmy D’Arcy, którzy rozwalili system. No świetne to jest!
Lady Kristina: Rzadko sięgam po polskie produkcje, ale po sugestii Sassa postanowiłam sprawdzić serial Pewnego razu na krajowej jedynce, opowiadający o grupie ludzi, którym przez zbieg okoliczności wpadła w ręce spora suma pieniędzy pochodząca z napadu na pobliski bank. Dzięki ciekawie przedstawionym postaciom i nie zawsze oczywistym rozwiązaniom, zawierającym pewną dozę mrocznego humoru, efektem był całkiem przyjemny seans.
Nie miałam również pierwotnie w planach sięgać po 1899. Mimo powoli toczącej się na początku akcji, tajemnica statku, na którym dzieją się niepokojące i bardzo dziwne rzeczy, naprawdę mnie zainteresowała, a całość oglądało się bardzo dobrze.
Seweryn Dąbrowski: Chociaż nie było to dla mnie czymś przyjemnym, postanowiłem zrezygnować ze śledzenia nowych produkcji Marvela. Uważam, że w przeciągu ostatnich paru lat MCU podjęło złą decyzje i postawiło na ilość, a nie jakość. Z tego powodu zupełnie nie zainteresowałem się filmem Doktor Strange. W multiwersum obłędu. Wszystko zmieniło się dzień przed premierą, kiedy przeczytałem niezwykle pozytywne recenzje osób mających podobne stanowisko do mojego. Pamiętam, że natychmiast kupiłem bilet na pierwszy możliwy seans i cieszyłem się niczym dziecko w parku rozrywki. Sam Raimi włożył w ten projekt całe swoje serce i starał się nadać mu bardzo autorski sznyt, co zdecydowanie zaprocentowało. Elementy horroru przeplatają się tutaj zatem z komedią, ale nigdy nie zapominamy o bohaterach. Pomimo podtytułu wszystko wypada paradoksalnie bardzo kameralnie.
Lierre: Nie mam pojęcia, dlaczego, wiedząc o istnieniu serialu Carnival Row,postanowiłam go nie oglądać. Na szczęście jakoś tak sam mi się włączył pewnego razu i wsiąkłam – okazał się ponurą, ale jednak niepozbawioną nadziei opowieścią o dyskryminacji, walce i zmianie, świetną wizualnie i scenariuszowo i przyzwoicie zagraną (no nie poradzę nic na to, że Cara Delavigne jest dla mnie na granicy bycia nie do zniesienia). Pamiętam, jak po trzech odcinkach byłam bardzo zdziwiona, że za mną dopiero tyle, tak bogaty świat i skomplikowane problemy serial zdążył mi pokazać! Wspaniała rzecz, jeśli lubicie fantastykę zdecydowanie zaangażowaną społecznie. Drugi (i ostatni) sezon już niedługo, więc będzie taka zwięzła historia w sam raz na kilka wieczorów. Więcej o swoich zachwytach napisałam na świeżo tutaj: KLIK.
Agata (balagankontrolowany.pl): Zdecydowanie Wikingowie: Walhalla, czyli spin-off Wikingów dziejący się sto lat po głównym serialu. Obejrzałam, bo zostałam poproszona o ich recenzję dla portalu, w którym pracuję, i przepadłam bez reszty. Z miejsca polubiłam bohaterów, sprawnie poprowadzoną akcję, doskonałe sceny walki i bitew. Podoba mi się też, że nie jest kopią wcześniejszego serialu, a od początku idzie własną drogą. Pozostaje mieć nadzieję, że nadchodzący drugi sezon będzie równie udany.
Asia (dziewiętnaście czwartych): Najmniej spodziewaną lekturą w tym roku okazał się chyba Upiór. Historia naturalna Łukasza Kozaka. Kupiłam tę pozycję absolutnie spontanicznie, zainspirowana wystawą Aleksandry Waliszewskiej Opowieści okrutne w Warszawie. Na cały katalog wystawy nie było mnie stać, więc uznałam, że kupię coś z jej ilustracjami, a przy okazji poczytam. Zdecydowanie nie żałuję zakupu, bo podróż Kozaka do krainy upiorów bardzo mnie zaciekawiła. Czułam się tak, jakbym przez chwilę mogła zajrzeć do zupełnie innego świata, organizowanego przez inną mentalność. Nigdy wcześniej się nie zastanawiałam nad tym, jakimi właściwościami cechuje się ciało upiora albo jak pogodzić dogmaty chrześcijaństwa z wiarą w podwójne dusze. A tu proszę. Czuję, że moja wiedza na temat historii, antropologii i dawnych wierzeń trochę się dzięki tej pozycji poszerzyła… A poza tym po prostu dobrze mi się ją czytało.
(Przeglądając sobie recenzje tej pozycji na lubimyczytać.pl, trafiłam na autentyczną teorię spiskową wokół tej książki. Jej autor pośrednio oskarża Kozaka o wybicie wszystkich ważnych humanistów w Polsce. No, no, kto by pomyślał, że pisanie o sprawach nieracjonalnych może mieć takie wpływy ;)).
Anndycja: Ponieważ na co dzień żyję pod kamieniem, to na olbrzymim tsunami miłości do Our Flag Means Death zaczęłam oglądać What We Do in the Shadows, czyli historię o wampirach na Manhattanie. Niczego nie żałuję. Przedawkowanie tego serialu zaowocowało serią szalonych snów o wampirzym przedszkolu (nadają się na fanfik, trzymam je w szufladce w głowie z nadzieją, że kiedyś się przydadzą), a ja nadal nie potrafię się zdecydować, w której odsłonie wolę twórczość Waititiego – piraci czy wąpierze?
Wywerna: Obecnie sporadycznie oglądam seriale, ale pewnej listopadowej niedzieli sprawdziliśmy z ciekawości pierwszy odcinek 1899 i skończyło się moim pierwszym binge-watchem od co najmniej półtora roku. Nie miałam oczekiwań, szybko zrezygnowałam z prób rozwikłania tajemnic na rzecz obserwowania, jak konstruowane są następne zagadki oraz podrzucane widzowi kolejne tropy. Wciąż mam mieszane uczucia wobec zwrotu ku klasycznemu science fiction w finale, ale najprawdopodobniej przez zmęczenie podobnymi motywami po udziale w Zewie Zajdla.
Chili (CF SkierCon): Biały Lotos, kolejne dziełko o tym, jak to pełne cierpienia jest życie bogaczy, w ogóle to ostatnio modna tematyka. Ja odbieram ten serial jednak też trochę jako świadectwo stanu współczesnego świata: ludzkość to patologia zasługująca na eksterminację, co też jest ostatnio modnym podejściem. Sam serial ma interesującą formę – trochę obyczajówki, trochę kryminału, trochę satyry społecznej. Fajne jest, że widza w ogóle nie interesuje „kto zabił”, tylko „kto zginął”. I tak leci odcinek za odcinkiem, z dużą dozą krindżu. Tak, czy siak: pozytywne zaskoczenie.
Cathia (Rozdroża Cathii): Odczuwam pewien przesyt serialowy, szukam więc ostatnio na rozmaitych platformach raczej filmów, drażni mnie już inwestowanie w historie, które się nie kończą, a jeśli się kończą, to będą miały swój ciąg dalszy, tak więc zupełnie przegapiłabym Midnight Mass, tym bardziej, że wykorzystuje wątek popkulturowych potworów, których szczerze nie znoszę. Jednak zachęcona pozytywną recenzją znajomego, postanowiłam dać serialowi szansę! O mamuniu! Świetna, kameralna opowieść o dobrze i złu, religii, fanatyzmie i poświęceniu.
9. Nie dało mi tego, czego oczekiwał_m, ale dało coś innego
Ginny N.: Jeśli chodzi o Everything Everywhere All At Once, zrobiłem tak, jak doradzały osoby, które zobaczyły film przede mną – czyli nie szukałem informacji o nim, żeby go sobie nie zaspoilerować. A jednak wciąż miałem pewne oczekiwania, spodziewałem się ot, trochę innego, ale jednak w miarę standardowego podejścia do historii superbohaterskich. Tymczasem dostałem piękną historię o tym, czym jest rodzina, o beznadziei i nadziei, które łączą się i mieszają w życiu, podlane sporą dawką absurdu i umowności, podanych w najlepszy możliwy sposób. To zdecydowanie jest nasz film roku.
Paternoster Gang: Finał Killing Eve trudno uznać za rozczarowujący – wszak, jak bardzo nie kochałabym Villanelle, to jest ona jednak zabójczynią z niezłą liczbą ofiar na koncie, tak że happy end byłby jednak nieco nieuczciwą opcją, nawet jeśli cudownie niemoralną. Niemniej jednak urok Jodie Comer sprawił, że chciałam zobaczyć jej bohaterkę odjeżdżającą na białym koniu ze swoją Eve i tworzącą z nią nieco niekonwencjonalną i zdecydowanie dysfunkcyjną rodzinę. Tak się jednak nie stało i stać nie mogło. Mimo smutku szanuję decyzję twórczyń o uczciwym zakończeniu tej nietypowej historii miłosnej – i danie mi po raz kolejny do myślenia, komu właściwie kibicowałam.
Mateusz (Ostatnia Tawerna): Pozytywnie zaskoczył mnie wreszcie serial DC. W Legionie samobójców Peacemaker był jedną z najciekawszych postaci, ale nigdy nie spodziewałbym się, że zostanie głównym z bohaterów najlepszego serialu superbohaterskiego w 2022 roku. James Gunn wyciągnął z niego to, co najlepsze, ukazując nam skomplikowany charakter zabójcy, przy zapewnieniu widzom niesamowitej dawki charakterystycznego poczucia humoru (fenomenalne są jego specyficzne relacji ze współpracownikami oraz przyjaźń z Orzełkiem). Peacemaker zapewnił mi zdecydowanie najwięcej frajdy w zeszłym roku.
Na straty spisywałem Wednesday, ponieważ Tim Burton w ostatnich latach wyraźnie obniżył loty, ja wciąż w pamięci miałem genialne, filmowe przygody Rodziny Addamsów Barry’ego Sonnenfelda. Co ciekawe, to Burton otrzymał pierwszy propozycję nakręcenia filmów z Raulem Julią i Anjelicą Huston, jednak wybrał inne projekty. Uważałem, że klasyków nie powinno się ruszać, a obecna obsada nie jest w stanie dorównać swoim poprzednikom. Częściowo miałem rację, bo reżyser zrobił z Gomeza idiotę, a z Pugsleya wyłącznie popychadło, ale ukazanie dorastania Wednesday w Nevermore w zderzeniu ze sprawą tajemniczych zgonów pokazało potencjał tej produkcji. Jenna Ortega jest fenomenalną Addamsówną, przykrywając czapką nawet Christinę Ricci. Burton dokonuje co prawda autoplagiatu pod względem scenariuszowym, wykorzystując wątki zwłaszcza z Jeźdźca bez głowy, jednak ostatecznie serial stanowi fantastyczną rozrywkę i wznieca nową modę na Addamsów.
Lady Kristina: Trzeci sezon Staged był swego rodzaju niespodzianką – i to nie tylko dlatego, że w sumie nikt kontynuacji tego serialu się nie spodziewał. Nie zdradzając zbyt wiele, powiem, że w pewnym sensie zostaje złamana formuła serialu, przez co w części odcinków zaglądamy za kulisy, widząc Davida i Michaela z zupełnie innej strony niż zazwyczaj. Zaskoczyło mnie również to, że pojawiały się naprawdę smutne momenty, co miało kulminację w finale. Chyba nigdy wcześniej nie miałam do czynienia z tak nagłym przejściem ze sceny, na której płakałam ze śmiechu, do takiej, podczas której się tak bardzo wzruszyłam. I chociaż część formuły sezonu była zupełnie inna od tego, z czym mieliśmy do czynienia wcześniej, to i tak cały czas jest to wspaniały serial.
A jak wy odpowiedzielibyście na te pytania? Dołączcie do naszego podsumowania w komentarzach na Facebooku i wszędzie indziej!
To była trzecia część naszego podsumowania. Pierwszą znajdziecie tutaj: KLIK, a drugą tutaj: KLIK. Czwarta (i ostatnia) niebawem!
Wspólny profil redakcji Whosome.pl. Podpisujemy nim zbiorcze teksty, tłumaczenia, analizy i dyskusje.